Miasto Cieni - Rozdział 1
21 grudnia 2007
Alfred otarł czoło chłopca z potu i wyrzucił chusteczkę.
-Paniczu Bruce, to wydarzyło się kilka tygodni temu, musi panicz...
-Wiem Alfredzie.- Odparł chłopiec, powoli odzyskując spokój. Koszmary pojawiały się co noc od śmierci jego rodziców. Widział ją od nowa. W każdym szczególe. -Muszę żyć dalej. Tego by chciała moja matka...
Lokaj westchnął i wstał.
-Jeśli tylko mnie panicz będzie potrzebował, proszę wołać.
Dwanaście lat później. 14 stycznia 2019
Bruce wyszedł z budynku szkoły i rozejrzał się. Alfred stanął limuzyną tuż naprzeciw wejścia. Chłopak nieco poirytowany otworzył drzwi samochodu i wrzucił tam torbę.
-Naprawdę wyglądam na dzieciaka potrzebującego podwiezienia do domu?
-Panicz wie jak wygląda sytuacja w mieście... Te całe gangi...
-Umiem o siebie zadbać.- Oznajmił Bruce zakładając kaptur. -Idę na grób ojca. W końcu jego urodziny.
Alfred spuścił głowę, i wiedząc że nie przekona chłopaka odjechał. Bruce jednak zamiast na grób, skierował się do zaułku. Dokładnie tego samego w którym zginęli jego rodzice, i który mu się śnił przez kolejne kilka lat. Usiadł na schodach przeciwpożarowych i siedział wpatrzony w ścianę, o niczym nie myśląc. Odruchowo wziął do ręki jakiś przedmiot, leżący obok. Po chwili wziął go do ręki i spojrzał na niego. Koral. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie wyglądał dokładnie jak ten należący do jego matki. Rozejrzał się. Byłoby dziwnym przypadkiem, gdyby rzeczywiście przeleżał tu tyle lat. Wyglądał na stary, ale nie na brudny. Ktoś położył go tu niedawno.
-Dobra, staruszku, znalazłem też twój pierścionek, abyś nie czuł się zapomniany.- Powiedział ktoś wchodzący do zaułka. Bruce szybko schował się za śmietnikiem. Rozpoznawał ten głos. -Wiem że to byłyby twoje urodziny staruszku, ale kulkę akurat miałem pod ręką.- Oznajmił, kładąc pierścionek na jednym ze śmietników. -Pewnie zaraz i tak ktoś wam to zacygani, ale cóż... Nie jestem potworem.
Jesteś, pomyślał Bruce. Wszędzie rozpoznałby ten głos. To ten sam mężczyzna, który najpierw okradł jego rodziców, a potem ich zabił. Chłopaka nie obchodziło co tutaj robił. W końcu lata nauki sztuk walki mogły się przydać. W końcu mógł pomścić rodziców. Już miał wyskoczyć z kryjówki, gdy do zaułka weszła dwójka ludzi w maskach, celujących pistoletami w zabójcę.
-Witaj Jason. Red Hood pozdrawia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top