P. I / BIBLIOTEKA

Wiedziałem, że powinienem był zostać na pokładzie tego samolotu. Naprawdę to wiedziałem. A przynajmniej tak uparcie twierdził mój mózg. Zdawałem sobie także z tego, że nie powinienem za bardzo się ruszać. Nie po to dostałem przecież wózek inwalidzki żebym nagle miał biegać po lotniku zrywając szwy i brudząc kolejne ubrania własną krwią. Bo sam powód mojej rany jakimś cudem wciąż wydawał mi się tak irracjonalny, że nie byłem w stanie choćby poważnie o tym pomyśleć. No bo jak? Ja? Postrzelony? Zwykły, nijaki Japończyk? Nie, takie rzeczy nie działy się w moim życiu. W moim życiu, do którego przecież miałem wracać samolotem wylatującym z lotniska JFK. Do matki, która martwiła się tak bardzo, że odchodziła od zmysłów. Do młodszej siostry, która przez rozmowę na videochacie wyjaśniła mi, że jestem idiotą, bo tak naprawdę wcale nie pomyliła się z talizmanami i liczyła, że w końcu znajdę sobie dziewczynę, nawet jeśli miałoby to być na innym kontynencie. Miałem wracać z panem Ibe, który i tak dzięki mnie nabawił się całej gamy siwych włosów. Cóż, nasz czas w Ameryce można było uznać za delikatnie stresujący.

Za sobą nie zostawiałem nikogo, kogo mógłbym szczerze uznać, że znałem. Jasne, chłopaki z gangu Asha pojawili się na lotnisku żeby się ze mną z daleka pożegnać. Po wszystkim, co razem przeszliśmy chciałbym móc nazwać ich przyjaciółmi. Naprawdę bym chciał. Ale gdy dłużej o tym myślałem to dochodziłem do wniosku, że nie znałem żadnego z nich. Nie wiedziałem niczego o ich rodzinach, o ich przeszłościach. Ba, nawet o przeszłości Asha wiedziałem jedynie strzępki, którymi chłopak rzucał raczej w emocjach. Więc skoro z logicznego punktu widzenia bliżsi mi ludzie byli w Japonii, dlaczego siedzenie na pokładzie tego samolotu wydawało się pomyłką? Dlaczego tak bardzo ściskało mi się serce, że powodowało to niemal fizyczny ból? Dlaczego nie uspokajała mnie obecność pana Ibe, który siedział tuż obok i co chwila upewniał się, czy wszystko na pewno ze mną w porządku?

Bo czy w ogóle wszystko było ze mną w porządku? Byłem zwykłym uczniakiem. Licealistą z nadzieją na karierę sportową, która nigdy miała nie stać się faktem ze względu na kontuzję. Dzieciakiem znudzonym życiem, w którym nie działo się absolutnie nic ciekawego. Dzieciakiem bez jakiejś wybitnej ilości przyjaciół w Japonii. Przez cały mój czas pobytu w Stanach wydarzyło się więcej ciekawych, pełnych adrenaliny rzeczy, niż przez całe moje dotychczasowe życie. Poznałem tylu ludzi. I chciałbym poznawać ich dalej. I tak bardzo chciałbym pokazać Ashowi Japonię. Tylko, że skoro Sing stał z chłopakami w grupce pożegnalnej to znaczyło, że zdążył dostarczyć szefowi list. I skoro Asha na lotnisku nie było to znaczyło, że najwidoczniej nie chciał skorzystać z zamieszczonego tam biletu. Ta świadomość bolała. Ale bolał też brak pewnych odpowiedzi. Dlaczego Ash tak nagle zerwał ze mną kontakt? Widzieliśmy się po raz ostatni w szpitalu, gdy kazałem mu uciekać żeby nie złapała go policja, ale potem? Absolutna cisza. Więc nie. Nie było ze mną w porządku. Byłem absurdalnie zirytowany na tego głąba.

- Przepraszam, czy można wejść jeszcze na pokład? - spytałem grzecznie i z pewną nadzieją w tonie przechodzącą obok mnie stewardessę, która nie skomentowała niczego na głos, ale w jej oczach widziałem współczucie.

- Jeszcze przez trzy minuty tak - odpowiedziała sprawdzając zegarek i uśmiechając się pocieszająco. - Jeśli czekasz na towarzysza podróży to może jeszcze zdąży.

- Dziękuję za informację - oznajmiłem, doceniając jej słowa, ale w głębi duszy wiedząc, że wcale nie zamierzałem czekać na Asha. Już podjąłem decyzję. Nie wylecę z tego kraju dopóki ten idiota nie da mi konkretnych odpowiedzi. Po prostu nie mogłem tego zrobić.

- Eiji wiem, że polubiliście się z Ashem, ale... - zaczął pan Ibe próbując sprowadzić mnie na ziemię, ale było już na to zdecydowanie za późno.

- Bardzo pana przepraszam. I proszę ode mnie przeprosić moją matkę, dobrze? - poprosiłem i ukłoniwszy się nieznacznym ruchem głowy wstałem, by błyskawicznie wyciągnąć plecak z luku bagażowego nad moją głową.

Zabolało. Mogłem się tego spodziewać. To był nagły ruch, zupełnie jakbym bał się, że sam zrezygnuję w ostatniej chwili. Nie zdziwiła mnie też zaskoczona mina pana Ibe, który z jednej strony ewidentnie nie ogarniał, co się właśnie działo i próbował jakkolwiek to przetworzyć, a z drugiej strony tak bardzo przywykł już do zmiany akcji i tempa i planów, że w tym momencie wydawało się, że to dla niego nic nowego. Bo przecież ile razy już mu uciekałem. Ba, raz porwałem samochód. Panu Ibe naprawdę należy się wcześniejsza, cholernie dobrze płatna emerytura. Niemniej przeprosiłem ponownie, zignorowałem stewardessę, która prosiła mnie żebym wrócił na swoje miejsce i zarzucając plecak na ramiona wybiegłem z samolotu. Czy przepraszałem absolutnie każdego pracownika linii lotniczych, którego minąłem aż do momentu, w którym moje stopy znowu nie dotknęły wykładziny w poczekalni przed bramkami wpuszczającymi na pokład samolotu? Może.

Miałem ogromną ochotę usiąść i złapać oddech, bo mimo że teoretycznie kondycję miałem dobrą to jednak ta durna rana po postrzale ewidentnie dawała mi się we znaki. Nie mogłem pozwolić sobie na dalszy bieg, ale nie chciałem też marnować czasu na to by usiąść i odpocząć. Dlatego zdecydowałem się na lekko dynamiczny krok wspierany kurczowym trzymaniem się tuż pod i nad miejscem postrzału i modleniem się żeby krew nie zabrudziła koszuli. Nie czułem się za dobrze i z pewnością tak nie wyglądałem. I blada twarz czy powoli pojawiający się na moim czole pot zdecydowanie nie pomagały. Tak, jak nie pomagały dreszcze, które powoli zaczynałem czuć po całym ciele. Cóż. Mam nauczkę na przyszłość żeby nie dać się więcej postrzelić. Chociaż między bogami a prawdą to jeśli dzięki temu miałbym pewność, że ochronię Asha, za każdym razem stawałbym na torze pocisku.

Z jednej strony spieszyłem się, bo bałem się, że zabraknie mi odwagi. Że wycofam się w ostatnim momencie, że nie opuszczę lotniska. Że zupełnie niepotrzebnie zmarnowałem ten niewykorzystany lot, za który musiał zapłacić pan Ibe. Dlatego wolałem skupić się na emocjach, które czułem. I mogłem oszukiwać się, że chodziło o złość związaną z brakiem odpowiedzi, ale prawda była taka, że przede wszystkim się martwiłem o najlepszego przyjaciela. Takie zachowanie nie było w stylu mojego Asha. Z drugiej strony chciałem jak najszybciej znaleźć chłopaków i zniknąć z budynku. Tak na przykład zanim ktoś się przyczepi, że wyglądam jak terrorysta na skraju wysadzenia bomby czy jak ktoś, komu jest mocno potrzebna doraźna pomoc medyczna. Nie chciałem opóźnień, które wiązałyby się z obiema tymi opcjami. Z trzeciej strony jakaś część mnie bała się, że odpowiedź Asha mi się nie spodoba. Że powie coś, co sprawi, że będę chciał jak najszybciej wrócić na lotnisko i uciec do Japonii najbliższym lotem.

Zanim zacząłem zastanawiać się dlaczego użyłem słowa "uciec" w takim kontekście, zauważyłem w tłumie znajomą czuprynę. Uśmiechnąłem się lekko i przyspieszyłem kroku. Nie chciałem drzeć się na pół lotniska. Może w Stanach było to uznawane za normalne, ale godziłoby to w moją kulturę jako Japończyka. A jednak, gdy znalazłem się wystarczająco blisko nich, by móc się do nich normalnie odezwać, usłyszałem słowa, które zmroziły mi krew w żyłach.

- Ja nie wiem, co Ash odwala, serio - mruknął Sing z niezadowoleniem i solidnie przesadzoną gestykulacją. - W tym, co mówił Lao było sporo prawdy. Wszyscy widzą, że Eiji liczy się dla niego bardziej, niż większość z nas. Nie porównałbym reszty z nas do psów, ale czaicie o co mi chodzi. Była między nimi jakaś więź. Dlatego zupełnie nie ogarniam, co on teraz robi. Nie poszedł odwiedzić Eijiego w szpitalu po całej tej akcji z Papą. Nie wiem nawet, czy odpakował list, który przekazałem mu od niego. Nie wiem, dlaczego nie przyszedł na lotnisko z nami żeby go pożegnać. Tylko siedział w tej durnej bibliotece jak skończony idiota.

- Cóż, nigdy się nie dowiemy - kontynuował temat Alex. - Żaden z nas nigdy nie zmusi Asha do pokazania swojej słabszej strony. Jeśli chcieliśmy uzyskać jakiekolwiek odpowiedzi to przepadły one razem z Eijim.

- Może nie przepadły tak do końca - oznajmiłem na tyle głośno, by cała czwórka stanęła jak wyryta i obróciła się nagle w moją stronę.

Cóż, rozumiałem, że coś tam dla Asha znaczyłem. Widziałem to po sposobie w jaki się o mnie martwił na każdym kroku. Czułem to za każdym razem, gdy drżał w moich ramionach wciąż przeżywając najnowszą traumatyczną sytuację, o której nigdy mi nie opowiadał, ale po której potrzebował bliskości. Niemalże boleśnie było mi to uświadamiane za każdym razem, gdy rozmawiałem z kimkolwiek z którejkolwiek mafii w mieście. Nie sądziłem tylko, że znaczyłem aż tak wiele. Bo tak wynikało z tego drobnego urywku rozmowy. Tylko, skoro taka była prawda, dlaczego nie przyszedł chociaż się ze mną pożegnać? Potrafiłbym zrozumieć, że wybrał pozostanie w Ameryce ze względu na swoich przyjaciół, na swoje zobowiązania z gangiem. Że nie potrafiłby porzucić swojego życia z dnia na dzień dla mnie. Ale że nie zebrał się nawet na pożegnanie? Przecież tylu ludzi odeszło z jego życia. Czym byłaby kolejna, jedna osoba?

Zaskoczone miny chłopaków były zabawne. Alex stał i tylko otwierał i zamykał usta niczym ryba wyjęta z wody. Dwóch z nich wyglądało na absolutnie zmieszanych, jakbym przyłapał ich na rozmowie, której nigdy nie powinienem był usłyszeć. Tylko Sing wyglądał jakby miał rozpłakać się ze szczęścia. To on pierwszy podszedł do mnie żeby mnie przytulić i poklepać przyjacielsko po ramieniu uśmiechając się od ucha do ucha i kiwając głową na znak aprobaty, że Ash najwidoczniej musiał coś w życiu zrobić dobrze, skoro chociaż jeden z nas czasem używał mózgu. To Sing jako pierwszy zorientował się, że przecież nie byłem w najlepszym stanie fizycznym i pstryknął Alexowi kilka razy palcami przed twarzą żeby chłopak się ogarnął po czym wcisnął mu mój plecak. Przez chwilę zamierzałem nawet protestować, bo nie chciałem obciążać kogoś moim bagażem, ale z drugiej strony? Jakby nie patrzeć byłem ranny. Mogłem skorzystać z paru przywilejów.

- Zdecydowałeś się zostać z nami? Japonia wydawała się bez nas zbyt nudna? - spytał Sing z nieznacznym uśmieszkiem, idąc tuż obok mnie i trzymając dłonie zaplecione na karku.

Miałem ochotę przewrócić oczami. Jednak oni byli absolutnie niereformowalni. Ale nie mogłem całkiem zaprzeczyć jego słowom. W jakimś stopniu oni wszyscy byli przecież powodem, dla którego zostałem. Jasne, że nie głównym i najważniejszym. Ale wciąż byli.

- Poniekąd - przyznałem zaskakując go tą odpowiedzią. Jednak uprzedziłem go, nim zdążył zadać kolejne pytanie. - Wiem, że prosiłem cię o to niedawno i że jest spora szansa, że nie znalazłeś Asha. Ale dostarczyłeś mu może list ode mnie? - spytałem na tyle cicho, by trójka idących przed nami chłopaków mnie nie usłyszała.

- Dostarczyłem - Sing westchnął ciężko. - Ale wiesz. Nie znam Asha aż tak dobrze. To Shorter się z nim przyjaźnił, ja zawsze po prostu byłem gdzieś w okolicy. Nie znam jego motywacji. Ani nie udaję nawet, że rozumiem, co nim kieruje. Dałem mu ten list a on wyglądał na zaskoczonego. Szczerze to nawet nie wiem, czy powinienem ci to mówić, bo to jednak on jest szefem, ale chwilowo mam wywalone. Z waszej dwójki to ty częściej używasz mózgu, więc może dodasz dwa do dwóch. Spytałem go, o co mu chodzi. Powiedział, że "zwraca cię do twojego świata" i że to dlatego, że jesteś jego najlepszym przyjacielem. I że dlatego nie mógł przyjść się pożegnać na lotnisko. Ale potem nie wiem, co się stało. W sensie ja przybiegłem na lotnisko żeby odstawić cię z chłopakami, a on został pod biblioteką.

- Myślisz, że dalej może tam być? - spytałem samemu nie wiedząc, czy w pytaniu tym było więcej smutku czy nadziei.

- A ty? Znasz go lepiej, niż ktokolwiek z nas. To trochę smutne jakby o tym pomyśleć, ale nic się na to nie poradzi. Wcześniej znał go jedynie Shorter. Może Blanca i Golzine, choć wątpię żeby Ash zbyt chętnie się do tego przyznawał. Myślisz, że dalej siedzi w bibliotece? - Sing zadał mi to samo pytanie, które ja zadałem jemu i przez chwilę nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć.

Bo niby nie powinienem czuć się winny. Nie wiedziałem, czym zdobyłem sobie aż takie zaufanie Asha. Ale nie byłem przecież odpowiedzialny za jego emocje i relacje. Mogłem tylko pilnować swoich i tak szczerze to właśnie to zamierzałem robić. Ale czy sądziłem, że Ash dalej był w bibliotece? Cóż, uwielbiał tam przesiadywać nawet bez najmniejszego powodu. A teraz miał nadmiar wolnego czasu w rękach, skoro cała sprawa z Banana Fish się rozwiązała. Mógłby być gdziekolwiek gdzie by tylko chciał. Tylko, że serce mówiło mi, że tak. Dalej siedział w bibliotece. Otoczony książkami w jednym miejscu, w którym zawsze czuł się spokojnie i bezpiecznie. Taka przestrzeń sprzyjałaby też chęci ukrycia się przed światem i niektórymi ludźmi. W takim miejscu pożegnanie nie byłoby aż tak bolesne.

- Myślę, że tak - odpowiedziałem po dłuższej chwili milczenia.

- Siadaj z przodu - oznajmił tylko Sing praktycznie wskakując na miejsce kierowcy i zabierając Alexowi kluczyki do auta. - Pod samą biblioteką nie można parkować. A jak znam życie to będziesz chciał wybiec i pobiec do Asha jak w jakimś durnym filmie. Dlatego zatrzymam się na chwilę, ty wyskoczysz, a my poszukamy jakiegoś miejsca parkingowego.

- Miejsca parkingowego? W centrum Nowego Yorku? W środku dnia? - spytał z niedowierzaniem Alex.

- Najwyżej zaparkuję na placu przed biblioteką - uznał na to Sing ze wzruszeniem ramion odpalając samochód i ruszając ze zdecydowanie nieprzepisową prędkością.

- Czy sam przed chwilą nie wspominałeś, że to niemożliwe? - spytałem, próbując połączyć wątki.

- Legalnie owszem - potwierdził Sing z uśmieszkiem, który nie wróżył niczego dobrego.

- Nie mów, że chcesz porzucić to auto w centrum miasta - jęknął z niezadowoleniem Alex wychylając się z tylnych siedzeń tak, by jego twarz znalazła się praktycznie między naszymi.

- Przecież i tak jest kradzione - Sing spojrzał na niego jak na rozwydrzone dziecko, absolutnie nie patrząc w tym czasie na drogę i szczerze powiem, powinno mnie to zestresować, ale chyba po prostu za bardzo przywykłem do nieodpowiedzialnych rzeczy, które robili tutaj najwidoczniej wszyscy.

- No jest, ale je polubiłem - mruknął tym samym tonem Alex. - Rzadko kiedy jakiś idiota zostawia kluczyki i dowód rejestracyjny w schowku na rękawiczki. Można było prawie legalnie tym autem jeździć.

- W Japonii przeżylibyście szok kulturowy - oznajmiłem tylko cicho, nie komentując już niczego więcej i z daleka wpatrując się w budynek biblioteki.

Sing zgodnie ze swoimi przewidywaniami utknął w korku i w którymś momencie kazał mi dosłownie wyskoczyć. Nie żeby długo mi to zajęło, bo od kiedy tylko zacząłem rozpoznawać ulice, którymi jechaliśmy, siedziałem bez zapiętych pasów i z ręką na klamce, tylko czekając na znak. Zatrzasnąłem za sobą drzwi i ignorując promieniujący ból płynący z rany po postrzale tak, jak i fakt, że w tym momencie już na pewno zerwałem sobie szwy, pobiegłem na ukos. Przez kilka pasów, na których stały samochody, przez niewielki trawnik, przez całą przestrzeń przed biblioteką. Na szczęście plecak w całym tym zamieszaniu zostawiłem w samochodzie i miałem tylko nadzieję, że Alex będzie pamiętał żeby go stamtąd zabrać. Ale dzięki temu mogłem po prostu wyhamować przed bramkami, szybko przez nie przejść tłumacząc, że nie mam żadnego bagażu i ruszyć dalej przyspieszonym krokiem.

Dostrzegłem Asha w sali głównej już od jej progu. Uśmiechnąłem się, a moje serce nagle się uspokoiło. Nie musiałem wracać do Japonii, skoro przy tym jednym, durnym blondynie, czułem się jak w domu absolutnie wszędzie, niezależnie od miejsca. Chłopak leżał z głową na blacie, o dziwo nie był w otoczeniu książek, ale z daleka dałem radę dostrzec parę świstków papieru. Czyli przynajmniej zaczął czytać mój list. Może po prostu dałem mu zbyt mało czasu na podjęcie decyzji. Miałem nadzieję, że ucieszy się na mój widok. Że gdy położę mu rękę na ramieniu, odwróci się jak zawsze z tym zadziwiającym spokojem i szczerym uśmiechem, który będzie też widoczny w jego oczach. Nie stresowałem się już tym, jak może potoczyć się nasza rozmowa. Byliśmy razem i tylko to się liczyło.

Uśmiech schodził mi z twarzy wraz z każdym kolejnym krokiem. Ash nigdy nie spał w bibliotece. Zawsze narzekał na ludzi, którzy tak robili. I niby można to było wytłumaczyć zmęczeniem, ale w ten sam sposób nie dało się usprawiedliwić widocznych nawet z daleka zakrwawionych odcisków na liście czy powiększającej się plamy krwi, która rozlała się na podłodze pod jego krzesłem. Cały mój spokój zniknął jak bańka mydlana, gdy biegiem rzuciłem się w jego stronę, zarabiając tym samym pełne dezaprobaty komentarze nie tylko od pracownic, ale od innych użytkowników biblioteki. Podbiegłem do chłopaka by delikatnie odgarnąć mu włosy. Był zimny niemal jak trup. Ręce drżały mi niemiłosiernie, gdy próbowałem odchylić go na krześle, mówiąc do niego i próbując jakkolwiek sprawić, by znów zaczął kontaktować. Z całej siły przycisnąłem dłonie do miejsca, z którego wypływała krew, a mój mózg niczym mantrę powtarzał tylko jedno zdanie. "On nie może umrzeć". Przerażała mnie jego krew, którą miałem na własnych dłoniach, przerażał mnie chłód i bladość jego skóry. Ale nic nie przerażało mnie tak bardzo, jak niewielki i szczery uśmiech na jego twarzy.

Sing z chłopakami weszli praktycznie tuż za mną. Musieli naprawdę porzucić auto tuż przed wejściem do biblioteki. Uśmiechali się i żartowali między sobą, nie chcąc za bardzo się do nas zbliżać i dać nam chwilę na osobności. W innych okolicznościach na pewno bym to docenił. To Sing zauważył moje przerażenie, gdy na niego spojrzałem i wydarłem się, że ma wzywać karetkę. Jakaś pracownica stanęła kilka kroków za mną, kryjąc twarz w dłoniach i przepraszając, tłumacząc się, że myślała, że chłopak tylko spał. Zignorowałem ją. To nie był na to najlepszy moment. Sing natychmiast podbiegł do nas wyciągając telefon i próbując przekazać jak najszybciej wszystkie najważniejsze informacje, a ja nie potrafiłem przestać patrzeć się na uśmiechniętą i zadziwiająco spokojną twarz Asha.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top