5.4

SCE­NA IV

Sa­la kró­lew­ska w Gne­znie — tron w głę­bi — Kanc­lerz u stóp tro­nu. Pa­no­wie pań­stwa. Wa­wel dzie­jo­pis. — Paź. — Dwór. — Sę­dzio­wie.

KANC­LERZ

Wszyst­ko go­to­we na przy­ję­cie pa­na.

Za­siądź­cie te­raz ła­wy po urzę­dzie,

Przy sa­mym tro­nie wo­dzo­wie i sę­dzie,

Sza­fa­rze zbo­ża, do­le­wa­cze dzba­na.

Niech wszyst­kich ra­zem no­wy król po­wi­ta.

Wcho­dzi Go­niec.

GO­NIEC

Świet­ny urzę­dzie, wieść przy­no­szę waż­ną,

Nasz król, pan no­wy — ko­bie­ta.

KANC­LERZ

Ko­bie­ta!

WSZY­SCY

Kró­lem ko­bie­ta!

KANC­LERZ

Niech bę­dzie od­waż­ną,

Jak by­ła Wan­da... niech tak do­brą bę­dzie,

Ale szczę­śliw­szą.

Go­niec dru­gi wcho­dzi.

GO­NIEC

Prze­świet­ny urzę­dzie!

Kró­lo­wa we­szła już do bram sto­li­cy.

KANC­LERZ

Każ­cie, niech wszyst­kie ser­ca na dzwo­ni­cy

Bi­ją dzień ca­ły, tak jak ser­ca lu­du.

PIERW­SZY Z PA­NÓW

Wieszcz­biarz nie mo­że wy­tłu­ma­czyć cu­du,

Co się uka­zał dzi­siaj na­ro­do­wi.

Lud nie­spo­koj­ny.

KANC­LERZ

Co za cud?

PIERW­SZY Z PA­NÓW

Nad opis.

Je­że­li chce­cie, to go wam opo­wie

I w księ­gi wpi­sze szla­chet­ny dzie­jo­pis

Kró­lów na Gne­znie.

KANC­LERZ

Prze­mą­dry Wa­we­lu,

Czy sam wi­dzia­łeś?

WA­WEL

Co wi­dzia­ło wie­lu,

Mo­gę po­świad­czyć jak świa­dek na­ocz­ny.

Dnia te­go ra­nek był po stro­nach mrocz­ny,

Lecz się wy­ja­śnił ku wscho­do­wi słoń­ca —

Więc jak wi­dzia­łem pra­wie sam... od koń­ca

Nie­bios, skąd błysz­czy gwiaz­da Ory­jo­na,

Wy­le­ciał, le­cąc sznur żu­ra­wi bia­ły,

A na nim wi­sząc za śnież­ne ra­mio­na

Mgli­sta nie­wia­sta.

KANC­LERZ

I wszyst­ko wi­dzia­ły

Twe wła­sne oczy, prze­mą­dry Wa­we­lu?

WA­WEL

Nie ja wi­dzia­łem, lecz wi­dzia­ło wie­lu;

Mo­gę przy­świad­czyć na rzecz z me­go cza­su.

PAŹ

Ja sam wi­dzia­łem z go­plań­skie­go la­su

Za żu­ra­wia­mi le­cą­cą dziew­czy­nę.

Ta na ostat­nią or­sza­ku pta­szy­nę

Pa­da­jąc, bia­łe za­wią­za­ła rącz­ki

Za szy­ję pta­ka; a gło­wą do zie­mi

Sy­pa­ła wło­sów roz­wi­te ob­rącz­ki

Ja­sne jak słoń­ce, i tak na war­ko­czu,

Gdy pro­mie­nia­mi roz­wiał się zło­te­mi,

Le­ża­ła pły­nąc.

KANC­LERZ

Trze­ba dziec­ka oczu,

Aby na szma­tach nie­bie­skie­go płót­na

Ob­raz wi­dzia­ły.

Ściem­nia się jak przed bu­rzą.

JE­DEN Z PA­NÓW

Co to? ciem­ność smut­na

Na tron upa­dła i nam na ob­li­cza:

Jak za­ćmio­ne­go słoń­ca ta­jem­ni­cza

Zie­lo­ność — bla­dzi sta­nie­my przed pa­nią.

KIL­KU

Okrop­na ciem­ność.

Wcho­dzi Straż­nik wie­ży.

STRAŻ­NIK

Nad bla­sza­ną ba­nią

Kró­lew­skich zam­ków, skąd w nie­bo wy­try­ska

Igła zło­co­na, okrop­ne chmu­rzy­ska

Wko­ło się czar­nym owi­nę­ły wian­kiem

I co­raz grub­sze już wi­szą nad gan­kiem,

Gdzie usta­wio­na mu­zy­ka kró­le­ska.

A ca­ła nie­ba rów­ni­na nie­bie­ska,

Jak­by się z jed­nej urą­ga­ła chmu­ry.

KANC­LERZ

Bij­cie we dzwo­ny.

STRAŻ­NIK

Ło­no ma z pur­pu­ry

Ogni­stej...

KANC­LERZ

Desz­czu po­trze­ba, niech pa­da.

STRAŻ­NIK

Na czar­nym wo­zie ja­kaś ję­dza bla­da,

Stu żu­ra­wia­mi wy­wie­zio­na z pie­kła,

Wę­ża­mi sta­do wę­dru­ją­ce sie­kła

I kie­ro­wa­ła nad za­mek do chmu­ry.

Sie­dzi w mgle te­raz, ale jęk po­nu­ry

Pie­kiel­nych pta­ków z mgły się wy­do­by­wa.

Sły­szy­cie?

Sły­chać jęk z wie­ży.

KANC­LERZ

Praw­da, ja­kiś jęk nie­zna­ny!

PA­NO­WIE

zry­wa­jąc się z ław

Okrop­ność!...

KANC­LERZ

Niech się ża­den z ław nie zry­wa.

A ty, straż­ni­ku, mu­sia­łeś być pja­ny

I sam stwo­rzy­łeś wieść o cza­row­ni­cy./

STRAŻ­NIK

Ja sam wi­dzia­łem i lud z oko­li­cy,

I lud gne­zneń­ski...

OKRZY­KI

za sce­ną

Niech ży­je kró­lo­wa!

Bal­la­dy­na wcho­dzi w kró­lew­skim ubio­rze, w ko­ro­nie Ko­stryn w zbroi. Lud...

KANC­LERZ

Pa­ni! niech bę­dzie po­świę­co­ną gło­wa,

Co nam przy­no­si ko­ro­nę Po­pie­lów.

Wi­taj i pa­nuj tak mą­drze i szczo­drze,

Aże­byś z Bo­giem do naj­święt­szych ce­lów

Lud pro­wa­dzi­ła. Prze­wiąż się na bio­drze

Sza­tą czy­sto­ści, czo­ło wznieś do nie­ba.

Daj ła­skę win­nym — daj łak­ną­cym chle­ba,

A wszyst­kim nie­chaj rzą­dzi spra­wie­dli­wość.

BAL­LA­DY­NA

z tro­nu

Cóż mam uczy­nić?

KANC­LERZ

Praw na­szych gor­li­wość

O do­bro lu­du sta­no­wi od daw­na,

Że król, nim sią­dzie do pierw­sze­go sto­łu,

Nim da spo­czy­nek stru­dzo­ne­mu czo­łu,

Któ­re uci­ska w dzień ko­ro­na sław­na:

Wprzó­dy na ła­wie są­dow­ni­czej sia­da,

I roz­wią­zu­je kry­mi­nal­ne spra­wy.

BAL­LA­DY­NA

Niech się tak sta­nie, jak wa­sze usta­wy

Ka­żą...

Ko­stryn chwie­je się i pa­da.

JE­DEN Z PA­NÓW

Co to jest? wódz bled­nie i pa­da?

Bal­la­dy­na przy­stę­pu­jąc do le­żą­ce­go Ko­stry­na.

Co to się zna­czy... sła­bo ci?

KO­STRYN

Umie­ram.

BAL­LA­DY­NA

Pa­nie mój! dro­gi!

KO­STRYN

Precz! ję­dzo tru­ją­ca!

Zrzuć­cie ją z tro­nu — ja pierw­szy otwie­ram

Gro­bo­wiec ciem­ny dla lu­dzi ty­sią­ca,

Co bę­dą ży­li pod nią...

BAL­LA­DY­NA

On w ma­li­gnie...

Wy­nieść go! wy­nieść!... cia­ło je­go sty­gnie...

Niech le­karz ja­ki uzdro­wi go, za to

Po­ło­wą kra­ju za­pła­cę.

LE­KARZ

Już sko­nał.

Wy­no­szą cia­ło Ko­stry­na. Le­karz idzie za nim.

KANC­LERZ

Pa­ni, okrop­ną za­smu­co­na stra­tą,

Znoś ją cier­pli­wie. Bóg cie­bie prze­ko­nał,

Na sa­mym wstę­pie u zło­te­go tro­nu,

Że przy tych szcze­blach stoi wid­mo zgo­nu

I cze­ka na nas.

BAL­LA­DY­NA

do sie­bie

Już prze­szłość za­mknię­ta

W gro­bach... Ja sa­ma pa­nią ta­jem­ni­cy.

gło­śno

Każ­cie wo­jen­nym brań­com roz­kuć pę­ta,

Za­sta­wić sto­ły na ryn­kach sto­li­cy

I da­wać co dnia dla że­bra­ków stra­wę.

KANC­LERZ

Wdzięcz­ność i sła­wa to­bie.

BAL­LA­DY­NA

Ja o sła­wę

Nie dbam, a wyż­sza te­raz nad sąd lu­du,

Bę­dę, czym daw­no by­ła­bym, zro­dzo­na

Pod in­ną gwiaz­dą. Ży­cie peł­ne tru­du

Na dwie po­ło­wy prze­cię­ła ko­ro­na.

Prze­szłość od­pa­dła jak od płyt­kiej sta­li,

Któ­rą po stro­nie jed­nej ośli­ni­ła

Żmi­ja — po­ło­wa jabł­ka le­ci zgni­ła

I czar­na ja­dem. Wy­ście mnie nie zna­li

Ta­ką, jak by­łam — niech więc lud nie śle­dzi

Prze­szło­ści mo­jej. Wie­cie, com wy­zna­ła,

A resz­tę wy­znam księ­dzu na spo­wie­dzi.

Ha! jesz­cze jed­no — po­szu­kaj­cie cia­ła

Gra­fa Kir­ko­ra mię­dzy gę­ste tru­py.

I na ten wzgó­rek, gdzie już tyl­ko słu­py

Brzóz ob­rą­ba­nych mie­cza­mi się bie­lą,

Za­nie­ście ma­ry z je­dwab­ną po­ście­lą,

Na tej po­ście­li przy­nie­sie­cie śpią­ce

Zwło­ki Kir­ko­ra... Niech lu­du ty­sią­ce

Pła­cze przy ma­rach te­go, co z orę­żem

Po­legł mym wro­giem... a był mo­im mę­żem. —

Za­praw­dę mó­wię, ja — po gra­fie wdo­wa.

Lecz niech nie roi ba­jek tłum ga­wie­dzi;

Co mia­ła wy­znać, wy­zna­ła kró­lo­wa,

A resz­tę po­wie księ­dzu na spo­wie­dzi.

Te­raz, kanc­le­rzu, wy­wo­łaj przede mnie

Zbrod­niów — na pierw­szym sie­dzę try­bu­na­le.

Je­śli fałsz wy­dam, nie­chaj bę­dzie ze mnie

Gniaz­do ro­ba­ków! niech się ogniem spa­lę!

Ani mię uj­mie do­broć, ani trwo­ga,

Ani od­wio­dą lu­dzie, ani czar­ty.

Przy­się­gam so­bie sa­mej, w oczach Bo­ga,

Być spra­wie­dli­wą.

KANC­LERZ

Woź­ni!

WOŹ­NI

Sąd otwar­ty.

KANC­LERZ

Oto jest księ­ga praw. — Oto Zba­wi­ciel

Na su­chym drew­nie krzy­ża roz­po­star­ty.

Uca­łuj księ­gę i krzyż!

WOŹ­NY

Oskar­ży­ciel.

Sta­je Le­karz zam­ko­wy.

KANC­LERZ

Ktoś jest?...

LE­KARZ

Kró­lew­ski le­karz.

KANC­LERZ

O co spra­wa?

LE­KARZ

O ja­do­tru­cie.

KANC­LERZ

Na kim?

LE­KARZ

Na Ko­stry­nie.

Twój wódz, o pa­ni moż­na i ła­ska­wa,

Otru­ty sko­nał; wiel­ki ry­cerz gi­nie

Od ja­du, co się zo­wie lu­do­mo­rem.

Na je­go cie­le że­la­znym ko­lo­rem

Wy­szło ty­sią­ce plam; sko­nał otru­ty.

KANC­LERZ

Ko­góż po­są­dzasz?

LE­KARZ

Niech sąd szu­ka win­nych.

BAL­LA­DY­NA

Zbrod­niarz nie­zna­ny? odło­żyć do in­nych

Są­dów tę spra­wę. Niech ma czas po­ku­ty.

KANC­LERZ

Zwy­cza­jem kra­ju jest, mo­ścia kró­lo­wo,

Wy­da­wać wy­rok choć­by nad nie­zna­nym,

I za­wie­szo­ny miecz trzy­mać nad gło­wą

Taj­ne­go zbrod­nia, aż bę­dzie schwy­ta­nym

I da nam gar­dło.

BAL­LA­DY­NA

Są jed­nak zbrod­nia­rze

Wy­żsi nad wy­rok, świę­ci jak oł­ta­rze,

Nie­do­sią­gnie­ni...

KANC­LERZ

Ta­kich Bóg uka­rze.

Do cie­bie ziem­ski wy­rok dać na­le­ży

Szcze­ro-su­mien­ny.

BAL­LA­DY­NA

Cóż wy­rze­kły pra­wa?

KANC­LERZ

Je­że­li któ­ry z szlach­ty i z ry­ce­rzy

Tru­ci­zną gorz­ką na ży­cie na­sta­wa

Rów­ne­go so­bie i do­peł­ni czy­nu,

To ka­ra mie­cza. Je­śli zaś kto z gmi­nu

Otru­cie speł­ni...

BAL­LA­DY­NA

Do­syć!...

KANC­LERZ

Sądź, kró­lo­wo.

Nie­chaj u cie­bie mniej wa­ży praw sło­wo

Niż głos sum­nie­nia.

BAL­LA­DY­NA

Skończ­my! Otra­wi­ciel

Wi­nien jest śmier­ci.

KANC­LERZ

Na zam­ko­wym pro­gu

Otrą­bić wy­rok. A je­że­li mści­ciel

Kat nie wy­peł­ni, zo­sta­wia­my Bo­gu!

Sły­chać trą­by.

Niech te­raz sta­nie dru­gi oskar­ży­ciel.

Wcho­dzi Fi­lon z no­żem i z dzban­kiem ma­lin, w kwia­ty.

FI­LON

Cień te­go, czym by­łem. O! smut­ki!

Wy­ście mi pa­mięć od­ję­ły na wie­ki,

Drę­cząc pa­mię­cią. Ja­ko ne­za­bud­ki,

Trą­ca­ne cią­gle od pły­ną­cej rze­ki,

Znaj­du­ją ra­dość w cią­głym ko­ły­sa­niu

Błę­kit­nej fa­li: tak ja, bi­ty fa­lą

Pły­ną­cych smut­ków, we łzach i w nie­spa­niu

Ulgę znaj­du­ję.

KANC­LERZ

Pra­wo­daw­czą sza­lą

Nie moż­na wa­żyć te­go człe­ka mo­wy.

Tłu­macz się ja­śniej.

FI­LON

Oto ma­li­no­wy

Dzba­nek, a oto nóż. A te ma­li­ny

By­ły pod gło­wą za­bi­tej dziew­czy­ny,

Nóż był w jej pier­siach. Nie­chaj z te­go dzban­ka

Wy­pły­nie no­wy Eu­ro­tas pła­czu,

Niech za­pro­wa­dzi smut­ne­go ko­chan­ka

Fa­lą przej­rzy­stą do ko­chan­ki gro­bu,

A ja mu po­wiem: „Stru­my­ku tu­ła­czu,

Dzię­ki ci wiecz­ne, w gro­bie dla nas obu

Bę­dzie spo­czy­nek i ci­cho­ści mo­rze.

Prze­bacz, Apol­lo! pro­mie­ni­sty Bo­że!

Że łzy przy­sze­dłem przed ludź­mi wy­le­wać

I smu­tek z ni­mi ła­mać ja­ko chle­by.

Przy­cho­dzę lu­dziom smut­ną pieśń wy­śpie­wać,

Przy­sze­dłem ja­ko Or­fe­usz w Ere­by

Pro­sić Plu­to­na, by mi wró­cił żo­nę".

Słu­chaj­cie! ona żo­ną mo­ją by­ła,

Żo­ną mej du­szy; dziś jed­na mo­gi­ła

Za­my­ka bia­łe cia­ło, za­krwa­wio­ne

Tym no­żem... pa­trz­cie! Oto na tym dzban­ku

Zna­la­złem mar­twą, o wio­sny po­ran­ku,

Za­bi­tą no­żem.

KANC­LERZ

W tej za­wi­łej skar­dze

Czuć zbrod­ni za­pach...

BAL­LA­DY­NA

Kanc­le­rzu, ja gar­dzę

Sza­lo­nych lu­dzi za­skar­że­niem.

KANC­LERZ

Pa­ni!

Sąd wi­nien śle­dzić do ostat­ka, ani

Po­gar­dzać smut­nym psa na ko­go wy­ciem.

Więc­że, pa­ste­rzu, roz­sta­ła się z ży­ciem

Two­ja mał­żon­ka? i zna­la­złeś cia­ło

No­żem prze­bi­te. Kie­dy się to sta­ło?

FI­LON

Trzy ra­zy księ­życ i gwiaz­dy po­bla­dły

Przed Apol­li­nem.

KANC­LERZ

Mów, na ko­go pa­dły

Twe po­dej­rze­nia o za­bój­stwo krwa­we?

FI­LON

Ach! Par­ki! Par­ki! Par­ki nie­ła­ska­we

Prze­cię­ły srebr­ną nit­kę jej ży­wo­ta;

Mo­że też z nie­ba ja­ka gwiaz­da zło­ta

Po­zaz­dro­ści­ła mej ko­chan­ce bla­sku

W oczach, i oczom za­wrzeć się ka­za­ła.

KANC­LERZ

Gdzież ją zna­la­złeś?

FI­LON

W du­ma­ją­cym la­sku,

Pod cie­niem wierz­by roz­pła­ka­nej, spa­ła

Snem nie­prze­spa­nym.

KANC­LERZ

Za­wi­kła­na spra­wa.

Wy­daj, kró­lo­wo, wy­rok na nie­zna­nych,

Radź się sum­nie­nia.

BAL­LA­DY­NA

A jak są­dzą pra­wa?

KANC­LERZ

Za śmierć chcą śmier­ci.

BAL­LA­DY­NA

Z tych po­za­bi­ja­nych

Nie bę­dziem mie­li pro­chu ani ćwier­ci.

KANC­LERZ

Wy­daj su­mien­ny sąd.

BAL­LA­DY­NA

Win­na jest śmier­ci.

KANC­LERZ

Win­na... Więc są­dzisz, że zbrod­niarz nie­wia­sta?

BAL­LA­DY­NA

Są­dzę, jak są­dzę...

KANC­LERZ

Niech lu­do­wi mia­sta

Otrą­bią wy­rok na zam­ko­wym pro­gu.

Ka­to­wi ze­msta na­le­ży lub — Bo­gu.

Trą­by.

Niech te­raz sta­nie oskar­ży­ciel trze­ci.

Wcho­dzi śle­pa Wdo­wa, mat­ka Bal­la­dy­ny.

Ktoś ty jest?

WDO­WA

Wdo­wa.

KANC­LERZ

Na ko­go?

WDO­WA

Na dzie­ci

Skar­gę za­no­szę... Mó­wią, że kró­lo­wa

Pięk­na jak anioł, nie­chaj ona są­dzi...

Mia­łam dwie cór­ki, sta­ra, bied­na wdo­wa,

Ży­wi­łam obie. — Jak to czę­sto błą­dzi

Czło­wiek na zie­mi, cze­ka­jąc po­cie­chy —

Młod­sza ucie­kła spod mat­czy­nej strze­chy,

Nie­do­bre dziec­ko. Lecz dru­ga... o Bo­że!

Kró­lo­wo mo­ja, ty jak anioł bia­ła,

Sądź­że ty sa­ma! — Dru­ga po­szła w ło­że

Wiel­kie­go gra­fa; bog­daj­bym sko­na­ła,

Je­śli ja kła­mię; graf ją wziął za żo­nę.

Kró­lo­wo mo­ja, bog­daj ci ko­ro­nę

Bóg wiecz­nie trzy­mał na tej mą­drej głów­ce,

Osądź! — W tej dru­giej cór­ce jak w ma­ków­ce

By­ło ro­zu­mu. Graf ją ko­chał bar­dzo,

Ale ja mat­ka ko­cha­łam jak mat­ka!

Aż tu w jej zam­ku już słu­żal­ce gar­dzą

Bied­ną sta­rusz­ką — cier­pię do ostat­ka

Wzgar­dę słu­żal­ców, grób był dla mnie bli­sko —

Aż tu mnie jed­nej no­cy te cór­czy­sko

W ob­li­czu lu­dzi za­prza­ło się gło­śno...

„A! cór­ko", mó­wię, „bądź­że ty li­to­śną

Dla sta­rej mat­ki, co już bli­ska tru­ny".

By­ła noc strasz­na i deszcz, i pio­ru­ny,

Pio­ru­ny i deszcz, i ciem­no, i bu­rza.

Cór­ka ka­za­ła wy­pę­dzić z po­dwó­rza

Mnie, sta­rą mat­kę, na wi­chry i desz­cze,

W noc i w pio­ru­ny, i w bu­rzę, i jesz­cze

Głod­ną ka­za­ła — niech jej Pan Bóg Stwór­ca

Prze­ba­czy! — Głod­ną wy­pę­dzić z po­dwór­ca,

Do la­su... Wiatr mię po­niósł za łach­ma­ny,

Pio­run wy­pa­lił oczy. O! ró­ża­ny

Mój kró­lu! zło­ty mój pa­nie! li­to­ści!

KANC­LERZ

Pa­ni, ty mil­czysz? Ta­kiej nie­pra­wo­ści

Msz­czą się okrop­nie na­sze mą­dre pra­wa.

BAL­LA­DY­NA

Prze­cież nie śmier­cią?

KANC­LERZ

Le­chi­tów usta­wa

Śmierć prze­pi­su­je na nie­wdzięcz­ne dzie­ci.

Nie­chaj cię księ­ga na­szych praw oświe­ci,

Czy­taj... i czy­taj we wła­snym sum­nie­niu.

A ty, sta­rusz­ko, na­zwij po imie­niu

Wy­rod­ną cór­kę, a kat ją uka­rze,

Cho­ciaż­by z pierw­szym gra­fem pań­stwa w pa­rze

Los ją po­wią­zał... Po­wiedz gra­fa mia­no

I cór­ki imię, a pra­wa do­sta­ną

Przez mu­ry zam­ku jej ser­ca i gło­wy.

WDO­WA

Co? śmierć na cór­kę?... Pa­nie, bądź mi zdro­wy.

Że­gnaj, kró­lo­wo, ja wra­cam do bo­ru,

Bę­dę żyć ro­są...

KANC­LERZ

Po­dług ustaw to­ru,

Kto za­niósł skar­gę, od­stą­pić nie mo­że.

Wy­znaj...

WDO­WA

Nie! nie! nie!

KANC­LERZ

Wziąć na tor­tur ło­że,

I wszyst­kie sta­wy jej w że­la­zne klesz­cze.

Cóż? wy­znaj, sta­ra...

WDO­WA

Nie, pa­nie.

KANC­LERZ

Raz jesz­cze

Py­tam się cie­bie o imię złej có­ry.

WDO­WA

Ona nie­win­na.

KANC­LERZ

Wziąć ją na tor­tu­ry.

WDO­WA

wy­dzie­ra­jąc się stra­ży

Kró­lo­wo mo­ja, zli­tuj się! ja sta­ra!

Ja bym być mo­gła mat­ką two­ją... Bo­że!

Ty nic nie mó­wisz? Nic?... To ja­kaś ma­ra

Strasz­na na tro­nie. Więc ja się po­ło­żę

Na tych że­la­zach i sko­nam, a w nie­bie

Bóg wam od­pu­ści.

KANC­LERZ

Wy­ga­dasz w bo­le­ści.

WDO­WA

Pa­nie mój! ja­sny pa­nie! i u cie­bie

Że­la­zne ser­ce...

od­cho­dzi ze stra­żą

KANC­LERZ

Praw się trzy­mam tre­ści.

A za to niech mię wiel­ki Bóg ob­wi­ni,

Lub unie­win­ni... A ty, mo­nar­chi­ni,

Wiedz, że mam ser­ce peł­ne łez, go­ry­czy

I prze­ra­że­nia.

Sły­chać jęk.

Co to jest?

ŻOŁ­NIERZ

To krzy­czy

Sta­ra ko­bie­ta...

KANC­LERZ

I nic nie wy­da­ła?

ŻOŁ­NIERZ

Nic...

KANC­LERZ

Po­cze­kaj­my.

BAL­LA­DY­NA

Z me­go te­raz cia­ła

Kat zro­bił ser­cu tor­tu­rę... roz­cią­ga...

Wo­dy!

Po­da­ją pić.

ŻOŁ­NIERZ

Już zdję­ta z że­la­zne­go drą­ga.

BAL­LA­DY­NA

Już!...

Po­wie­dzia­ła co w bo­lach?

ŻOŁ­NIERZ

Umar­ła.

BAL­LA­DY­NA

Umar­ła, mó­wisz?

ŻOŁ­NIERZ

Jak ją kat po­ło­żył

Na tor­tur klesz­czach, to oczy za­war­ła;

A pa­trząc na nią, kto by się po­bo­żył,

Że to ko­ścia­ny Chry­stus był bez du­cha.

Każ­da ko­stecz­ka wy­wię­dła i su­cha

Przez roz­cią­gnię­tą skó­rę wy­glą­da­ła

Pro­sząc o li­tość...

KANC­LERZ

I nic nie wy­da­ła?

ŻOŁ­NIERZ

Umar­ła ci­cho... A na su­chej twa­rzy

Dwa wy­ko­pa­ła doł­ki śmierć ko­ścia­na

I w obu doł­kach sto­ją łzy.

BAL­LA­DY­NA

Od ra­na

Sie­dzę na są­dach, a ża­den z nę­dza­rzy

Tak nie pra­cu­je dłu­go i tak znoj­nie.

Już noc, pa­no­wie.

KANC­LERZ

Nie... to czar­na chmu­ra

Wi­si nad zam­kiem. Po­radź się spo­koj­nie

Twe­go sum­nie­nia, cze­go war­tą có­ra,

Dla któ­rej mat­ka ta­ką śmier­cią ko­na?

BAL­LA­DY­NA

Wy ją osądź­cie.

KANC­LERZ

Niech two­ja ko­ro­na

Przy­bie­rze bla­sku są­dem spra­wie­dli­wym.

Ona za­praw­dę win­na ogniem ży­wym

Być ob­ró­co­na na wę­giel pie­kiel­ny.

Osądź ją...

WSZY­SCY

Osądź!

KANC­LERZ

Jak Bóg nie­śmier­tel­ny,

Win­na jest są­du.

WSZY­SCY

Po­ciąć ją na ćwier­ci.

KANC­LERZ

Radź się sum­nie­nia i sądź.

BAL­LA­DY­NA

po dłu­gim mil­cze­niu

Win­na śmier­ci!

Pio­run spa­da i za­bi­ja kró­lo­wę — wszy­scy prze­ra­że­ni.

KANC­LERZ

Król–ko­bie­ta pio­ru­nem bo­skim za­strze­lo­ny;

Za­miast w ko­ro­na­cyj­ne bić w po­grze­bu dzwo­ny!


KO­NIEC

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top