Prolog

   Wszystko, na co spojrzała, po chwili ulegało destrukcji. Pył i dym wypełniały powietrze, przez co cały czas kaszlała. Gardło ją ściskało, a po oczach ciekły łzy.

   Mimo to biegła dalej. Potykając się, łkając. Dookoła ciągle słyszała jednostajny huk. Nie widziała starych drzew ani tak dobrze znanych domów. Otoczenie składało się z kurzu, rumoru i oślepiającej jasności.

Musisz biec"

   Zacisnęła zęby i spróbowała wykrzesać z siebie więcej energii. Bezowocnie, bo mięśnie paliły ją niemal do białości, natomiast nogi dygotały pod jej ciężarem. Uniosła palec, próbując przywołać to, co widziała wcześniej. Pamiętała to uczucie, jakby euforia sama wlała się w jej żyły. To mogło ją uratować

   Jednak nic się nie pojawiło. Za to droga się skończyła, gdyż połamane kolumny blokowały przejście. Wtedy w końcu poczuła strach. Pełzł powoli, aż zatopił się z lubością w jej umyśle. Zaczęła drżeć.

   Oni tu byli. Szli za nią. Byli tu, byli tu, byli!

   "Ciała. Krew bryzgająca na ściany. Ręce wyciągnięte w ostatnich błagalnych gestach."

   Nie było w nich litości. Dlatego powinna biec. Sprowadzić pomoc. Tak jak jej kazano. Choć nogi miała niczym z ołowiu, powlokła się w innym kierunku. Przez skorupę dymu powoli przezierały się snopy słońca. Huki również zaczęły przycichać.

   Wtedy jej oczom ukazała się droga. Większość bruku została zmieciona wybuchami, ale ciągle mogła nią przejść. Nikła nadzieja wlała się do jej serca, by zaraz zostać brutalnie zmiażdżoną przez zimny, drwiący ton.

– Śpieszy ci się, dziewczynko?

   Ręka, lodowata i szorstka, opadła na jej ramię, wbijając ją w ziemię. Drżenie wzmogło na sile, a przerażenie zabulgotało w gardle. Poczuła oddech tuż przy swoim uchu. Najpierw westchnienie, a potem coś na kształt parodii chichotu.

   Wtedy świat pochłonął ogień. Słupy płomieni wystrzeliły, tworząc pomarańczowo – szkarłatny pierścień. Ten za nią wrzasnął, a gdy się odwróciła, ujrzała jak jego ciało trawi żywioł.

   Jej ogień jednak nie tknął. Gdy do niego się zbliżała, omijał ją. Zupełnie jakby ktoś go kontrolował. A to oznaczało...

   Spomiędzy płomieni wyłoniła się postać. Jej twarz zakrywał kaptur, a ciało szata, która unosiła się pod wpływem wiatru.

– Biegnij. Nie zatrzymuj się – rzekła postać i zagięła palec wskazujący i kciuk.

   Ogień posłusznie usunął się, odsłaniając ścieżkę. Nawet nie zdołała się wydusić podziękować. Krztusząc się od dymu i czując pot, który po niej spływał pod wpływem żaru, poderwała się do biegu.

   Biegła, gdy płomienie zniknęły. Biegła, gdy otoczył ją zielony las. Biegła, aż nie ujrzała jego.

   Swojego wybawiciela.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top