Zapomnienie XXXI. - „Daleko"- Grudzień 5562r.
Adama okropnie irytowało, że kiedyś szedł ku tej krainie niepewnym krokiem z wpojonym strachem, że nic dobrego go tam nie spotka, że czyhają tam na niego same niebezpieczeństwa, dzicy ludzie, bezprawie i nienawiść. Teraz stawiał kolejne kroki w ceglano-szkarłatnym, miejscami zamarzającym, błocie z obawą tylko o swoje serce... by nie pękło. Nie wstydził się za siebie z przeszłości, a raczej onieśmielała go myśl, że inni wciąż są tacy jakim on był. Jedynym z czego potrafił wykrzesać krztę szczęścia było zrozumienie którego doznał, gdy uciekał ze Świata, od wszystkiego tego, przed czym go od zawsze przestrzegano, ale z braku porównania nie miał o tym pojęcia. Wypełniało go uczucie bezsilności wobec wszystkich ludzi, którzy nie widzieli nigdy Vol Vortu. Przerażała go pewność, że żaden z nich nie będzie zdolny przestać bać się uwierzyć w cokolwiek innego niż rzeczywistość, której budowanie może przecież znaleźć oparcie tylko w wierze w to, czym może się stać.
Szedł po Syberyjskim pustkowiu, mając na plecach ten sam plecak, z którym przybył tu za pierwszym razem, gdy była to jeszcze kraina cudów, a nie zniszczonych dowodów możliwości i prawd, które z każdym dniem obrastały coraz większą wątpliwością, rzekomością, wrażeniem że to wszystko był tylko jeden wielki, ludzki sen.
Horyzont w każdym kierunku świecił szarością gęstych chmur, choć mogłoby się zdawać, że może to dym w jakiś sposób wciąż unosi się w powietrzu. Chyba na prawdę było jeszcze wciąż czuć zapach spalenizny, niesiony przez silny, ostry wiatr dmuchający tułaczowi prosto w twarz, chowaną za możliwie ciasno zaciśniętym kapturem. Mróz przeszywał suche powietrze nad lekko pofałdowanym terenem.
Popielnooki szedł już długo. Był pewien, że zaszedł już tak daleko, iż tu gdzie teraz panuje okropne zimno i aura pełni brudnej zimy, złagodzonej lekko przez gorąc pożogi, jaka tędy się przetoczyła, kiedyś panowałoby o tej porze roku jedynie coś na kształt nieco chłodniejszej wiosny z wiatrem ogrzanym nie ogniami zniszczenia, a znacznie gorętszym płomieniem wolnych dusz i serc Syberyjek i Syberyjczyków.
Na szczycie jednego z pagórków Adam potknął się o coś. Udało mu się nie przewrócić. Odwrócił się za siebie i nachylił się nad tym co zobaczył. Doszło do niego, że nie czuje już pod swoimi stopami miękkiego, podmokłego podłoża, a szorstki twardy beton. W miejscu, w którym się potknął znajdowała się jego krawędź. Masa zdawała się być wylana w chaotyczny sposób, byleby na dobre uniemożliwić dotarcie do kryjących się pod nią śladów czegokolwiek, o czego bycie mógłby mniemać jakiś Światowiec.
Adam odwrócił się za siebie, złapał za kaptur i energicznie go rozsunął. Ignorował to jakie kłucie czuł na uszach i jak jego oczy nie pozwalały otworzyć się szerzej. Kiedy patrzył w dal widział tylko pofałdowaną połać szarego betonu, aż do brzegu morza ciągnącego się kilometry stąd. Wodę można było odróżnić od ziemi tylko lekkimi odblaskami światła, dochodzącymi co jakiś czas do bolących oczu, szarych jak wszystko, co teraz widziały. Chyba tylko jedna rzecz zakłócała ten okropnie surowy krajobraz- ruiny jakiegoś budynku w oddali, wydobywające się spod twardej powierzchni kilkoma murami. Czarnowłosy zaczął iść dalej. Czuł się jak tułacz, który na własne życzenie postanowił zabłąkać się na pustyni. Jego nogi i stopy bolały już wcześniej od przebytych kilometrów. Choć teraz posuwał się do przodu znacznie szybciej, dolne kończyny powoli zaczynały dobitnie dawać znać, że najchętniej odmówiłyby współpracy. Wlókł się wbrew samemu sobie do ruin majaczących w oddali, lecz niepodważalnie coraz bliżej. Sam nie do końca wiedział, co tutaj robi, czego szuka, czego się spodziewa.
Odczucia Adama były dla niego smutno podobne do tych, których chcąc nie chcąc doświadczał, wspinając się po obskurnej klatce schodowej do swojego znienawidzonego, światowego „domu". Tak samo jak wtedy nie miał zielonego pojęcia, po jaką cholerę wrócił, ale skoro już raz taka nostalgiczna intuicja praktycznie uratowała mu życie, postanowił się jej nie sprzeciwiać... jakby kiedykolwiek dała mu wybór.
Po bliżej nieokreślonym czasie stawiania kolejnych kroków i tułania się również w swojej głowie w odmętach niewerbalnego zamyślenia, dotarł w końcu do miejsca, w którym pozostałości dawnego gmachu dawały jeszcze radę nawet nieco zaprzeć dech w jego piersiach. Nadal trzeba było zadzierać wzrok wysoko by trzymać całokształt ruin w swoim polu widzenia.
Adam dobrze pamiętał tę budowlę, nigdy z niczym by jej nie pomylił. To była Biblioteka Syberii. Dwóch bocznych naw nie było widać w ogóle. Ich fundamenty musiały kryć się pod betonowym płaszczem. Widać było tylko centralną część. Z dwóch rzeźb na gzymsach najbliższych głównemu wejściu, zostały tylko pokruszone na kantach piedestały i ledwo ocalałe stopy jednej z postaci. Drzwi wejściowych oczywiście nie było, a przez jej futrynę widać było jedyną rzecz, która przetrwała kataklizm: Dąb. Wzrok czarnowłosego omiótł przysparzające o dreszcze gałęzie drzewa rozkładające się jak bukiet piorunów czy powykręcane palce upiornej dłoni. Roślina była pozbawiona liści, koloru i zdawałoby się, że również życia, zachowała jednak swój niemały rozmiar i niepowtarzalny kształt. Zdawało się jakby jeszcze przed chwilą spopielona, czarna kora dymiła jak tlące się drewienka z niedogaszonego ogniska.
Przekroczywszy próg i postawiwszy swój ciężki, zimowy but na popiołach spalonych książek wymieszanych z chrzęszczącymi gruzami, Adam rozglądając się, przekonał się że naprawdę nie było tu już nic prócz tego jednego drzewa. Ostała się tylko ściana frontowa, którą właśnie przekroczył i resztki ścian bocznych. Tylnej ściany nie było wcale. Patrząc w dal obok dębu, było widać betonowe pustkowie na powrót ciągnące się jakby w nieskończoność. Jeżeli ktoś nie widział tego gmachu przed... tym wszystkim, z pewnością nie potrafiłby stwierdzić o nim nic więcej, prócz tego że istniał.
Czarnowłosy zbliżył się do rośliny. Zobaczył więcej szczegółów jej faktury. Nie było tylko nadpalone i osmolone, ale też pocięte. Było pełne bruzd, zadrapań, jakby ktoś maltretował, starał się za wszelką cenę zetrzeć je na proch, jak wszystko wokół niego. Dąb zdawał się był rzeczą, a może i istotą, która najlepiej ze wszystkich pamięta, co się tutaj wydarzyło. Zdawał się smucić tym, że spalono wszystkie drzewa wokół niego, ale nie zdawał się być zdziwiony tym, że on został. On nie był tylko drzewem.
Kiedy Adam zauważył, że szara barwa nieba zmienia już powoli swój odcień na coraz ciemniejszy, do jego uszu dotarł delikatny dźwięk strun. Nie brzmiało to jak nic, co kiedykolwiek słyszał, jak połączenie harfy, gitary i liry korbowej. Ziruit. To nie mogłoby być nic innego, wiedział o tym, pomimo że nigdy wcześniej go nie słyszał, ani nie miał okazji zobaczyć. Chwilę później usłyszał kilka następnych długich tonów. Dochodziły zza drzewa.
- Doris gamcoog- usłyszał syberyjskie słowa spokojnym kobiecym głosem z tamtego właśnie miejsca.
Szarooki postawił parę szybszych kroków przed siebie, mijając Dąb i nie do końca wierzył w to co widział, niemalże tak jak wtedy gdy przyjechał w te strony pierwszy raz. Za drzewem, kładąc jedną nogę na drugą, siedziała czarnoskóra kobieta, opierając się plecami o czarny pień. Była ubrana w czarne nad wyraz luźne ubranie. Rozpływało się po ziemi wokół swoim lekkim, cienkim materiałem. Rozpuszczone włosy nieznajomej były proste, gęste i kruczoczarne. Opadały z jej głowy po lewej stronie ciała, a potem wiły się slalomem po ziemi swoją błyszczącą, czystą czernią przez dobre kilka metrów jak wielki wąż. Spojrzenie jej oczu było suche i zimne, wręcz gadzie, ale jednocześnie okropnie rozumne. Na swoich nogach trzymała oczywiście ziruita. Muskała i szarpała co jakiś czas jego struny swoimi cienkimi palcami, nie zwracając uwagi na przybyłego.
- Kim jesteś?- zapytał.
- Jestem Va Qect [wa dzeszt], a ty?- odpowiedziała pytaniem.
- Światowcem...- odpowiedział niepewnie, zastanawiając się, co właśnie usłyszał- ale ty na pewno nie jesteś ze Świata; masz za czysty akcent- Adam już wtedy zdążył nauczyć się jakichkolwiek podstaw mowy syberyjskiej, toteż tym bardziej zastanawiał się, czy aby na pewno dobrze usłyszał imię nieznajomej.
- Jestem syberyjką- powiedziała kobieta, nie przestając wydobywać z instrumentu harmonijnych, pasujących do siebie dźwięków.
- Jak to możliwe? Przecież na pewno wszystkich...- Nie dokończył, pomimo że mu nie przerwała. Nie był w stanie nazwać tego po imieniu.
- Nie jestem wszystkimi. Jestem czymś innym- odpowiedziała- tak jak to drzewo. Jego nie da się wyciąć, a mnie nie da się zabić. Będziemy żyli aż do śmierci ostatniego bijącego ludzkiego serca na tej planecie. To drzewo należy do mnie, jest moją częścią, jestem nim...
- Kim jesteś?- zapytał znów Światowiec.
Kobieta, to usłyszawszy, wstała na równe nogi, woli się podnosząc. Nie potrzebowała do tego jednak w żaden sposób się podpierać; zwyczajnie uniosła się z ziemi do pozycji stojącej, wykorzystując jakąś niewidzialną siłę, albo zwyczajnie nie zważając na prawa fizyki. Nieznajoma upuściła na ziemię ziruit. Pozwoliła mu powoli wyślizgnąć się z jej delikatnych dłoni i upaść na ziemię. Zamiast hałasu dało się jednak słyszeć tylko ciche, głuche uderzenie, gdy instrument zamiast doznać uszczerbku na twardej obudowie, w miejscu zderzenia z podłożem zamienił się w popiół taki sam, jakiego wokół było pełno. A potem jąwszy tracić wszystkie kolory inne od szarości, w kilka chwil cały obrócił się w pył. Pomimo tego niecodziennego widoku, mężczyzna nie bał się długowłosej, nie potrafił. Zdawać by się mogło, że udzieliła mu się lekkość i oczywistość, z jaką nieznajoma się zachowywała.
- Czytałeś legendy syberyjskie?- zapytała.
- Nie... jeszcze nie.
- Jeszcze?- zapytała przechylając głowę.- Będziesz miał skąd?
- Tak, będę miał- odparł.
- Hmm...- zastanowiła się i rozejrzała się wokół.- Coś stąd przetrwało. To dobrze... No cóż trudno- kontynuowała- nic ci to więc raczej teraz nie powie, ale jestem Materializacją sfery Va Qect, jestem nią, więc sama też tak się nazywam.
- Va... Qect?- powtórzył pytająco- Czy „Va Qect" nie znaczy „ludzie"?
- Nie- odparła- „Va Qect" znaczy „ludzkość", a „ludzie" to „Sa -" albo „Ra qect". Nauczysz się.- Kończąc wypowiedź, zdawała się z całych sił starać zmusić się do lekkiego uśmiechu, niestety bezskutecznie.- Jestem materializacją sfery ludzkiej- dodała jeszcze, a wypowiadając te słowa, powoli odwróciła się do drzewa i wyciągnąwszy rękę, przejechała nią po jego osmolonej powierzchni. Biedne drzewo... jest niezniszczalne, jego kształt jest niepowtarzalny i idealny, a ludzie wciąż nazywają je przeklętym... i chcą je zmieniać, pomimo że się nie da.- Teraz zbliżyła się do drzewa i przytuliła się do niego. Brakowało jej co najmniej drugiej pary rąk, by objąć cały jego pień.- Dlaczego tak bardzo próbujemy zniszczyć to biedne drzewo- mówiła dalej, rozpłaszczając policzek na twardej, czarnej korze.- Dlaczego nie możemy zaufać mu takiemu, jakim jest. Dlaczego nie możemy zaufać swojej naturze powykręcanej jak te biedne gałęzie, które nawet gdyby z jakiegoś powodu chciały, nie mogą ugiąć się trwale o choćby milimetr? To drzewo tylko chce być wolne... Czy na prawdę musi cierpieć, płakać?... Czy nie da się mu oddać, czy nie da się żyć w zgodzie ze swoją naturą, nie stając się dzikim? Trzeba wszystko zalać betonem? Naprawdę?
Adam podszedł nieco bliżej do Va Qect. Widział jak unosi lewą dłoń z ciemnej, drewnianej powierzchni, a potem z finezją przejeżdża delikatnie po spalonej korze, muskając ją koniuszkami palców. Nagle skórę na jej przedramieniu, wystającym spod rękawa luźnej szaty, rozpruła pojawiająca się znikąd szrama, jakby ktoś powoli przejechał niewidzialnym, wyszczerbionym ostrzem po jej gładkiej skórze. Cała jej dłoń zadrżała z bólu, zacisnęła mocno powieki i przełknęła ślinę. Spomiędzy poszarpanych krawędzi rany zaczęła gęsto ciec krew, a potem skapywać na popioły książek u stup nieznajomej. Musiało minąć kilka dobrych chwil by czarnowłosy spostrzegł ledwo widoczną „ranę" dokładnie takich samych kształtów i rozmiarów, rozcinającą zwęgloną powierzchnie drewna. Było przez nią widać zieleń i życie- nieprzerwane i na wieki zaklęte we wnętrzu tej szlachetnej rośliny- której ta kobieta starała się choć trochę ulżyć, oddając za to własne cierpienie. Długowłosa wzięła wielki wdech i docisnęła całą dłoń do kory. Jej ręka rozbłysła czerwienią, Adam mimowolnie odwrócił wzrok, a wrzask rozpruł powietrze i rezonował między resztkami murów spalonej biblioteki miasta-cudu. Po krótkiej chwili zaczął cichnąć. Mężczyzna na powrót spojrzał na nieznajomą. Osuwała się na ziemię, opierając się o pień i trzymając zdrową ręką za tę, którą właśnie poświęciła. Nachylała się na nią, a jej łez było prawie tyle co krwi, rozbryzganej na ziemi jasnej jak na znowuż czyste płótno. W korze pozostał jednak odciśnięty spory, zielony ślad w kształcie jej dłoni.
- Ludzie od zawsze myślą, że kieruje nimi coś wielkiego- wydobyła ze swojego gardła wątły, załamujący się głos wypowiadający powoli te słowa.- Wydaje im się, że im dłuższy i głośniejszy jest ich głos, tym więcej znaczy, ale prawda jest taka że rzecz jest tym idealniejsza im prostsza... I jest taka rzecz, będąca idealnie prostą.- Mówiła coraz szybciej, lecz jej głos wciąż przeszywał żal.- Jest ona tym po co podnosimy się codziennie rano, jest tym co powoduje, że człowiek powstał z czterech kończyn w czasach odleglejszych niż dzisiaj jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Po tę małą prostą rzecz zeszliśmy z drzew. Po tę drobnostkę, wzięliśmy w ręce pierwsze narzędzia. Dla tej jasnej iskierki, byliśmy gotowi czuć... ból- wypluła to ostatnie słowo, jakby jedyną rzeczą, którą naprawdę nienawidzi był tylko i wyłącznie właśnie on.- To właśnie ku niej po raz pierwszy zadarliśmy wzrok. Po nią wznosiliśmy katedry, wszczynaliśmy przeklęte wojny, po nią zdzieraliśmy swoje głosy. Po to pewne małe dziecko przyłożyło kiedyś do kartki niezatemperowaną kredkę, by lata później stać się artystą. Po to pewien mały człowiek przyłożył kiedyś po raz pierwszy małe dłonie do klawiatury pianina, by później stać się pianistą. Cała ludzkość chce tylko jednego: sekundy spokoju, okruchu czasu piękna, spełnienia, majestatu; chcemy tylko lekkiego uśmiechu, po morzu starań i cierpień... a gdy ten ocean sekund w końcu zdołał przemienić się w coś stałego... sami to zniszczyliśmy...- Głowa Va Qect opadła bezwładnie na jej klatkę piersiową.- Ale i tak będę cierpieć od początku- mówiła dalej- bo jestem rozmarzona, idealistyczna i niereformowalna do końca wszechczasów i jednej dzień dłużej... bo jestem... wami.- Kobieta uniosła teraz poświęconą rękę ku górze, wyprostowała ją i napięła, a Adam starał się z całych sił, by nie odwrócić wzroku od przedramienia praktycznie pozbawionego skóry. Kobieta powoli zgięła palec serdeczny, zbliżyła go do kciuka, przytrzymała go nim, a resztę palców wyprostowała. Zadarła wzrok ku blademu niebu. W mgnieniu oka po zmasakrowanej ręce przelała się fala odrastającego naskórka, od początku rany w okolicach łokcia aż po koniuszki palców, a kobieta wzięła wówczas nagle głęboki wdech, jakby było to dla niej orzeźwiające i przyjemne uczucie.- Bo póki żyjecie, jestem nieśmiertelna- dokończyła i spojrzała na Adama wzrokiem który niósł w sobie wrażenie bardziej senności niż zmęczenia, niczym przeogromne ślepia ołowianej stokrotki. Kobieta uniosła się ponownie na równe nogi w taki sam sposób jak wcześniej.- Znasz mniej więcej syberyjski?- zapytała.
- Bardziej mniej niż więcej- odparł.
- Ale rodzajniki mniej więcej znasz, prawda?... no to posłuchaj- mówiła dalej nie czekając na odpowiedź.- Vol Vort nie umarł. Nie może umrzeć. Może tylko zniknąć nam z oczu. Tego co ma rodzajnik „Vol", nie da się zniszczyć, bo nie jest tylko rzeczą, tak jak gwiazdy to nie tylko kule gazu. To nie jest Va Vort, tylko Vol Vort, czyli Dom jeden jedyny, ale dla każdego z osobna. To że owoce opadły z drzewa, nie znaczy, że już nigdy nie będzie ich miało... następne owoce siedzą gdzieś w drzewie w nienarodzonej formie w gałęziach, w pniu, w żywicy i to tylko kwestia czasu aż znów wydostaną się na zewnątrz... Miasto-cud, które tu stało, było tylko owocem... wróci...
Adam mierzy tę postać wzrokiem i czuł wobec niej tylko współczucie. Jego wargi zadrżały gdy chciał coś powiedzieć, aż w końcu uplótł w ustach pytanie:
- Co ja mogę zrobić?- zapytał.- Jak mogę pomóc?
- Powiedz wszystkim dzieciom na tej planecie, że każde istniejące piękno kiedyś było bajką i spraw, że to zapamiętają- wypowiedziała to zdanie od razu bez krzty zawahania.- Chciałabym, żeby ktoś mógł to zrobić, a że należy wymagać tego, co można zyskać, powiem ci: mów i pisz o Vol Vorcie, jak i z pewnością wszyscy żołnierze, palący syberyjskie pałace, też uczynią... a skoro wiesz o nim cokolwiek więcej, to pisz przede wszystkim o tym czym był, bo wtedy ktoś jeszcze zbuduje taki Vol vort... bo wtedy ktoś jeszcze będzie miał odwagę sięgnąć po niemożliwe... Nawet bez tego ktoś to na pewno kiedyś zrobi, za stara jestem, żeby łudzić się że ludzie odpuszczą sobie marzenia, ale... może dzięki temu oszczędzimy sobie czekania i... cierpień?- Gdy mówiła to słowo, jej głos ponownie koszmarnie się załamał.- Ja, Żmija Gniewna- jęła wypowiadać te słowa powoli jak zaklętą inwokację, a Adamowi zdawało się, że jej głos rozchodzi się echem we wszystkich niepojmowalnych dla nas wymiarach przestrzeni, jak w wielkiej katedrze, której nikt nigdy nie widział, ale o której każdy od zawsze śnił- chcę cierpieć naiwna do cna za nasz sen, którego treści boimy się wypowiedzieć.- Wokół niej zaczęły wirować drobinki pyłu i popiołu, niesione przez wiatr biorący się znikąd, a ona sama zaczęła się unosić.- Chcę krzyczeć i płakać jeszcze raz, znów wierząc że to już ostatni, że nikt mnie już więcej nie skrzywdzi. Będę wiła się w sercu każdego z ludzi dla naszej niezbywalnej, pięknej, nieoczywistej natury, dla naszego dębu.- Kiedy skończyła wisiała dobry metr nad ziemią, a fragmenty lekkiego materiału, w którego była odziana zaplotły się wokół niej jak kokon, krępując jej ręce i nogi ; począwszy od szyi aż do stóp, a potem owijały się jeszcze dalej wokół jej lewitujących kruczoczarnych włosów. Zdawało się jakby materiału wciąż przybywało i jakby lada chwila miał pogrzebać w swoich zagięciach całą jej humanoidalną postać.- Nie martw się o mnie...- powiedziała do mężczyzny już bardziej ludzkim głosem.- Przeżyję... jak zawsze...
W końcu, gdy ruchy powietrza ustały, a sukno przykryło również twarz kobiety, z dawnej postaci Va Qect został tylko czarny, podłużny kokon wiszący w powietrzu. Został tylko wąż... tylko Żmija. Nagle spadła z impetem na ziemię, jakby dopiero w tej chwili na powrót zaczęła przejmować się prawami fizyki. Z hukiem wygłuszonym przez miękki popiół uderzyła o podłoże, wznosząc w powietrze tumany szarych płatków spalonego papieru i innych pyłów. Kiedy opadały, Adam widział jak przerwy między kolejnymi fragmentami materiału zmieniały się w krawędzie błyszczących, gadzich łusek. Nim popiół do reszty opadł postać zdążyła się jeszcze znacznie uszczuplić, jakby napinająca się szata miażdżyła kobietę w swoim wnętrzu. Chwilę później, nadal nienaturalnie wielka, Żmija pełzła już po ziemi, a jej ciało w niczym nie przypominało ludzkiego, jak na ironię pomimo że była to ludzkości materializacja. Dotarłszy do pnia Dębu, wspięła się po nim zwinnie spiralnym ruchem. Wkoło rozległ się jej gruby, zwierzęcy Syk. Spomiędzy jej łusek wyciekły drobne krople krwi, a swoim jasnym podbrzuszem, trącym o ciemne drzewo, zostawiała zieloną bruzdę na powierzchni drzewa. Jej ciało pozostawało nienaruszone, ale było widać, że cierpiało. Wąż owijał się dalej po gałęziach, a one odzyskiwały względnie zdrowy kolor. Nie było jeszcze miejsca na żadne liście, było do tego jeszcze bardzo daleko.
Światowiec zatopił wzrok w scenie którą zobaczył, w wielkim wężu syczącym z bólu, uwiwszy się w koronie wielkiego Dębu. Z pewnością nigdy nie widział niczego podobnego, ale ten widok zdawał się mu dosyć znajomy, jakby widział go we śnie, albo kiedyś już go sobie co najmniej wyobraził. Wtedy przypomniał sobie fragment Księgi Dębu, który przeczytała mu Yolgi, pierwszego dnia jego pobytu na Syberii. Nie sądził, że tak dobrze go zapamięta, słysząc go tylko raz.
Najokrutniejsi, którzy jednak o pokłon dębu prosić się nie ważą,
Uznają go za nic i i tak przed jego zniszczeniem się wpierw przerażą.
Takich aż od korzeni po koronę się wije,
A na tejże koronie widać syczący z bólu sam płacz i Żmiję.
^^^
Spadali w swoich objęciach, ściskali się jak ostatni brat i ostatnia siostra po ostatniej bitwie na ziemi. Wirowali powoli, zwisając głowami w dół- w stronę bruku zbliżającego się w, dla nich żółwim, ale wciąż zabójczym tempie. Z ich ust powoli zaczęły wypływać słowa pełne, przeprosin, podziękowań, niespełnionych marzeń, ale i wyrażeń wdzięczności za swoje jestestwo i nadziei, że chociaż w tym świecie nie mogą już nic, być może po śmierci, cokolwiek by tam na nich nie czekało, będą mogli po prostu wciąż być razem w jakimkolwiek tego słowa znaczeniu.
Mijające ich powietrze rozwiewało ich ubrania, włosy i wyciskało z nich swoim naciskiem wszystkie kropelki, którymi zdążyli nasiąknąć tego dnia, a potem wszystko, co jeszcze w sobie kryli i co było częścią świata, a nie ich.
Przepraszam za każdą moją niedoskonałość, chybność, słabość.
Przepraszam za każde uczynione zło i za uczynionego dobra małość.
Przepraszam za każde piękno, którym nie jestem, a mógłbym się stać.
Ośmielam się unieść dłoń ku górze i z zadartym wzrokiem wstać.
Dziękuję za każdy okruch gwiezdnego pyłu, z którego powstałem.
Dziękuję za odłamek duszy wszechświata, którego ciałem zostałem.
Dziękuję za każdy oddech, uczucie, myśl, chęć, serca bicie.
Ja- iskra wielkiego wybuchu, dziecko gwiazd- dziękuję za moje bycie.
Cała Syberia w swoim ideale ciepła, wolności, czystości, prawdy i niespotykanej normalności, teraz zamarła i pociemniała w umyśle ostatniej siostry i ostatniego brata jak skamieniała w czasie, jeszcze przed chwilą żywa, róża wyjęta z kąpieli w ciekłym azocie. Teraz pod wpływem zdecydowanego uderzenia rozlatuje się razem z nimi na miliony szkarłatnych odłamków- bezkształtnych czerwonych drzazg, o których pochodzeniu, nikt by się nigdy nie domyślił. Po nich nie zostało nic, ale po róży została kolczasta łodyga.
Wspomnienia kwiatu rozpadają się w myślach, jak suchy zamek z piasku w rękach- na nieskończenie wiele ziarenek, wspomnień po rzeczy już nieistniejącej- na braki myśli, na... Zapomnienia.
Zapamiętaj sobie raz na zawsze, że do wolności tylko miłość i zaufanie są drogą,
A gdy będziesz wolny, nie będziesz miał ciężko ze światem, lecz Świat będzie miał ciężko z tobą.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top