Zapomnienie XXX. - „Dystrykt 612"- 1. Stycznia 5566r.
Wczorajszy sylwester był dla Adama koszmarny. Wszyscy się bawili, radowali, pili, ćpali, darli się do rana w każdym pubie, knajpie, czy też w znacznie bardziej podrzędnych i podejrzanych lokalach. Na szczęście tego roku jego kilku pseudo-przyjaciołom nie udało się go w to wszystko wciągnąć. Skutecznie ograniczał kontakt z nimi i właściwie wszystkimi innymi przedstawicielami rasy ludzkiej. Usunął numery znajomych z kontaktów w swoim telefonie, ale przede wszystkim wyrzucił ich ze swojej głowy- nie myślał o nich, nie pamiętał ich imion, usiłował zapomnieć jak wyglądają. Nie chciał ich znać i choć go to bolało i wiedział, że nie tędy droga, zdawało mu się, że nie chce już nigdy więcej znać nikogo.
Dla wszystkich nowy rok był okazją do niczym nieuzasadnionej, sztucznej i wulgarnej radości, ale dla niego czas ten był tylko jak kolejna smutna kreska, wyryta na obdrapanej ścianie celi, symbolizująca kolejny rok dożywotniej odsiadki w więzieniu, zwanym Państwem Światowym.
Wczoraj nawet w tej wielkiej stęchłej metropolii Dystryktu 612 niektóre zasady ustępowały miejsca, względnie akceptowalnym przez władze, obyczajom. Oczywiście nie oznaczało to, że następnego dnia nie było się zobowiązanym pójść do pracy. Czarnowłosy pracował w najbardziej niechlujnym bufecie, jaki można sobie wyobrazić, choć nie brakowało całego mrowia bliźniaczo podobnych jadłodajni, gnieżdżących się u stóp większości bloków i wieżowców w tej dzielnicy.
Adam stał na kasie. Jego zadanie polegało na nakładaniu bardzo wątpliwej jakości surówek, sosów i mięs, na niedomyte talerze, wedle uznania zamawiających, postawienie takiego „dania" na wadze i zainkasowanie odpowiedniej ilości dolarów w zamian. Jego pracy towarzyszył nieustanny i na dłuższą metę nad wyraz irytujący odgłos rzężącej obok lodówki oraz zapach starego, brudnego oleju, wymieszanego z zestawem najtańszych, śmierdzących przypraw. Sam lokal nie wyglądał wcale tak tragicznie. Znajdował się częściowo pod ziemią, schodziło się do niego po stromych betonowych schodkach, a podłużne, poziome okna przy nisko zawieszonym suficie były tak brudne, że równie dobrze mogłoby ich wcale nie być. W ciasnym pomieszczeniu stało zdecydowanie za dużo metalowych krzeseł i stołów, by tylko móc przyjąć jak najwięcej chętnych.
Teraz było już koło dwudziestej drugiej, toteż było parę wolnych miejsc, ale po południu zawsze zbiegały się tu chmary ludzi, których nie sposób obsłużyć w pojedynkę bez ogromnej kolejki. Ruch był tak wielki, że zdarzało się, że ktoś zwinął niepostrzeżenie łyżkę, czy widelec, którym jadł, bo przecież „może się przyda", toteż przed wejściem stał zawsze pewien, specjalnie opłacony, rosły mężczyzna, podejrzliwie mierzący wzrokiem każdego, kto opuszczał lokal.
Adam rozpoznawał z widzenia paru stałych klientów, wyglądających czy zachowujących się w bardziej charakterystyczny sposób. Żaden z nich w ogromnej większości przypadków nawet się nie witał, tym bardziej nie dziękował, a już absolutnie nigdy się nie uśmiechał. Taka była światowa mentalność, ale i po prostu światowe realia; ludzie byli zdolni do uśmiechu, tylko gdy coś- nierzadko substancje odurzające- pozwalało im zapomnieć o rzeczywistości, bo nie dało się zaznać krzty spokoju ze świadomością tego, jak wyglądał Świat.
W monotonii swojej dołującej i beznamiętnej pracy, Adam toczył w głowie nieustanną walkę, by nie zapomnieć o pewnych rzeczach, których nie da się nauczyć, a już na pewno zostać nauczonym. Jest taka część wiedzy, z którą człowiek się rodzi i może ją co najwyżej zapomnieć, albo zostać jej oduczonym. O tych prostych, naturalnych prawdach przypomniała mu oczywiście wizyta na Syberii i o nich próbował sobie codziennie przypominać, nieważne jak groteskowo, śmiesznie i dziecinnie nie brzmiałyby one dla światowych uszu.
Czarnowłosy dużo pisał ręcznie, toteż pewnie lepiej władał prostym długopisem niż większość skomputeryzowanego społeczeństwa. Wychodził z założenia, że o wiele trudniej jest światu te informacje wykraść, choć oczywiście nieprzebrane są ścieżki światowej inwigilacji. Wypisywał się ze wszystkich rewolucyjnych emocji, gdy nie mógł spać, a łzy zdawały się chcieć utopić go żywcem. Zdarzało się mu to coraz rzadziej, ale nie napawało go to optymizmem, wręcz przeciwnie wzdrygał się na myśl, że zaczyna na powrót mimowolnie akceptować wygląd miejsca, w którym musi funkcjonować. W swoich zapiskach powtarzał sobie przez cały czas na najróżniejsze sposoby i na najróżniejszych przykładach wszelkie buntownicze myśli; choćby o tym, że człowiek nie ma sobie radzić z systemem, bo system jest dla niego- więc jeśli system sprawia mu trudności, jeżeli to człowiek musi znajdować w nim dziury czy wymyślne sposoby omijania jego mechanizmów, to albo ten system wcale nie jest dla ludzi, albo jego autorzy są wybitnie niezdolni. W całych stosach kartek, zabazgranych wypluwanymi z siebie słowami, zawsze wyraźnie rozróżniał słowo „świat" jako planetę i „Świat" jako Państwo Światowe. Nieustannie i do znudzenia powtarzał sobie, że twór polityczny, który rozlał się na cały glob nie może być z nim utożsamiany, nie można zaakceptować tego, że to on go stanowi, bo to nieprawda, choć oczywiście teraz było mu trudniej to sobie zobrazować, bo fizycznie nie było już ze Świata ucieczki, jak kiedyś- toteż bolały go słowa jego ukochanej Syberyjki, które usłyszał od niej pierwszego dnia na dalekim Va Far i które niewiarygodnie dobrze zapamiętał: „Świat to straszne miejsce. Jak dobrze, że nie trzeba siedzieć w nim przez cały czas".
Oprócz nieodwracalnych zmian mentalnych, Adam zmienił się też fizycznie, choć te zmiany nastąpiły dopiero, gdy powrócił z północnego wschodu, a raczej zachodu, a może nawet dopiero, gdy dowiedział się, co stało się z miejscem, z którego wrócił. Jego oczy nie świeciły już żywym błękitem, zamiast tego leżały w jego oczodołach zgasłą i martwą popielną barwą, różniącą się od koloru światła księżyca tylko tym, że brak było w niej życia, Wolności. Pod tymi dwoma autoportretami jego stanu emocjonalnego, twarz zdobiły dwa wielkie szaro-purpurowe wory. Jego oblicze wyglądało, jakby postarzało się o co najmniej dziesięć lat. Sam już nie rozpoznawał osoby, którą widywał czasem w lustrze. Wypadały mu włosy, a na jego policzkach, brodzie i czole pojawiały się liczne skazy, których pochodzenie pozostawało tajemnicą nawet dla niego samego. Na prawym nadgarstku nosił biały bandaż, którego jedynym zadaniem było zakrywanie ciemnego symbol Dębu, który wręcz zakorzenił się na dobre w jego skórze. Oczywiście, że nie dało się go zmyć. Popielno-oki wiedział to, pomimo że nigdy nie próbował tego zrobić, nie miał do tego serca. Z tych kształtów, pozaginanych gałęzi i korzeni, otoczonych grubą, zdobiona obręczą, bił taki upór, że sprzeciwianie się mu zdawało się być daremne. Można by pomyśleć, że gdyby nawet odciął sobie rękę wraz z tym wzorem, on zaraz pojawiłby się na jego czole.
Czarnowłosy zakrywał go, by uniknąć niepotrzebnych komentarzy, ale i kłopotów. Takie rzeczy jak tatuaże, czy inne sprawione sobie na własne życzenie znaki szczególne, według władz i skrzętnie zaprojektowanej przez propagandę opinii publicznej, były „zagrożeniem dla jedności wspólnoty światowej", bo przecież śmiały fizycznie odróżniać ich posiadaczy od reszty „dumnych i potrzebnych części naszej nacji wszechludzkiej". Niewykluczone, a wręcz bardzo prawdopodobne, było przecież również to, że resztki syberyjskiego społeczeństwa będą sukcesywnie usuwane ze społeczeństwa światowego, toteż idiotycznym pomysłem zdawało się nieukrywanie tego znamienia, o którego pochodzeniu na pewno do tego powołani zdawaliby sobie sprawę.
Pomimo niezbywalności tego symbolu, jego barwa pod przykryciem znacznie się zmieniła. Jego mocna czerń zdawała się rozpływać w coś, co bardziej przypominało kolor grafitu. Sama skóra jego ręki w okolicach znamienia była już praktycznie biała z braku dostępu do światła słonecznego. Czasami wydawało mu się, że robi krzywdę tej dzikiej, lecz szlachetnej roślinie, chroniąc ją przed ludzkim wzrokiem, że została stworzona, by na nią patrzono.
Adam cały czas wmawiał swoim pracodawcom, że ma zwichnięty nadgarstek, ale że nie przeszkadza mu to w pracy. Druga część tego zdania obchodziła ich rzecz jasna o wiele bardziej, toteż tylko czasami zdarzało się mu być zaczepianym, z pytaniem: „ty se jaja robisz z tą ręką?". Zazwyczaj nie trzeba było odpowiadać nic prócz prostego „spier..."
- Hej!- usłyszał nagle żeńskim, ale raczej niskim głosem Adam, co wyrwało go z głębokiego zamyślenia. Uniósł wzrok i zobaczył jedną z tych klientek, które kojarzył.- Jesteś tam?- zapytała oschle bez emocji na twarzy, lecz jak u wszystkich z widocznym, zawodowym, żeby nie powiedzieć życiowym, wypaleniem. Mężczyzna stał przed nią, w jednej ręce trzymając pusty talerz a w drugiej łyżkę do ziemniaków. Adam nie lubił tej kobiety, a raczej zwyczajnie się jej bał. Patrząc na nią, czuł się jakby wychylał się nad kamienną studnią bez dna i spoglądał w jej ciemną otchłań. Jej blada jak papier twarz o ostrych, nieco azjatyckich rysach zdawała się być twarda i lodowata jak wykuta z żelaza. Opadały na nią cienkie, czarne jak śmierć, włosy, nie będące dość długie, by choć odrobinę zakryć jej jeszcze czarniejsze, głębokie oczy. Zdawały się zionąć jej wielką, nieprzebraną duszą, a od całej tej postaci, odzianej zawsze w pierwsze lepsze dresy, biło zimno, przynoszące na myśl wystygłe zwłoki. Jej oblicze było bezlitosne i psychodelicznie namiętne. Za każdym razem, wyglądała jakby przed chwilą z rozkoszą wypruła komuś flaki gołymi rękami, w ciemnej uliczce za rogiem i miała ochotę na jeszcze.
- Co podać?- zapytał.
- To co zawsze?- odparła złośliwie, z pretensją w głosie, że Adam śmiał nie zapamiętać dokładnie jej upodobań w tysiącach innych klientów.
- To znaczy?
- Kurwa...- wymamrotała- od czego ty tu jesteś... Dwie pałki kurczaka i tę dziwną breję- To mówiąc, wskazała na nią palcem.
- Nie za dużo warzyw?
- Morda- wypluła spokojnie w odpowiedzi niezbyt zaaferowana.
- Faktycznie jeszcze się pochorujesz od tych witamin, albo co gorsza twoja stylówa na chodzącą śmierć zostanie zniweczona.- Kiedy to mówił talerz leżał już na obdrapanej ladzie obok kasy wraz z położonymi nań sztućcami, a klientka grzebała w swoim zaskakująco nowym, skórzanym portfelu.
- Dla każdego taki jesteś rozmowny?- zapytała.
- Jak masz na imię?- Zapytał, zupełnie nie zrażony. Odpowiedziała tylko cichym westchnieniem. Nie był pewny czy to z powodu jego pytania, czy dlatego że średnio jej idzie wygrzebywanie monet.
- No jak?- zapytał raz jeszcze.
- Eva. Po co ci to wiedzieć- odparła szybko, a Adam zamyślił się nieco, otrzymawszy tę odpowiedź, a jego twarz mocno spochmurniała. Zmarszczył brwi i przełknął ślinę. Sam nie do końca wiedział, o co mu chodzi, ale coś mu nie pasowało zarówno w jej imieniu, jak i w niej samej. Z pewnością nie był to już ten sam zwykły strach, który czuł wcześniej.
- Powiedz „rabarbar"- poprosił z przekomiczną powagą.
- Co?...- wypluła to słowo jakby wyzionęła pół swojego ducha, gdy pierwsze monety pojawiły się na zużytej, plastikowej podkładce.
- Powiedz „rabarbar"- powtórzył.
- Co ty gadasz?- odparła szybko, marszcząc brwi, jakby poczuła coś znacznie więcej niż samą konsternację.- Samo wdychanie oparów tej paszy siadło ci na psychice? ... a ja to w siebie pakuję.
- Powiedz rabarbar- powtórzył jeszcze bardziej stanowczo, otworzywszy szerzej oczy ze zdziwienia, ale i nadziei, jaką wzbudziła w nim ta wymijająca odpowiedź. Ona położyła tylko kolejne monety na podkładce tak, że suma była już wystarczająca. Spojrzała się w oczy obsługującego, a on poczuł jakby na wylot przebito mu serce niewidzialnym, lodowym sztyletem. Nie przerywając kontaktu wzrokowego, powoli zsunęła talerz z blatu, odwróciła się i ruszyła do wolnego stolika, stojącego jak najdalej od wydającego posiłki. Adam patrzył się przed siebie, jakby cały czas czarnowłosa przed nim stała. Nie potrafił przestać zastanawiać się, czy tylko mu się zdawało, czy naprawdę widział, jak kobieta odwracając się przełknęła ślinę.
Klientka jadła szybko, jakby to miejsce ją parzyło. Z pewnością chciała się wyrwać się stąd jak najszybciej, ale jednocześnie szkoda było jej zostawić posiłku, za który zapłaciła. Adam nawet nie zdążył ocucić swoich myśli na tyle, by je zebrać i zastanowić się, co powinien zrobić, zanim prawie nieznajoma odstawiła talerz i sztućce do specjalnego okienka. Ruszyła szybkim krokiem do wyjścia i już wchodziła po schodkach na górę, gdy czarnowłosy szepnął do siebie: „przecież ona już tu nie wróci". Przeskoczył szybko ladę i ruszył za nią. Minął mężczyznę wartującego przy drzwiach. Tylko podniósł lekko brew. Nie przejmował się niczym prócz wykonywania swojej pracy.
Adam wypadł na wąski, brudny chodnik ciągnący się wzdłuż szerokiej ulicy, oświetlanej pordzewiałymi latarniami, które u swojego dołu składały się już chyba bardziej z papieru ponaklejanych na nie ogłoszeń niż z metalu. Było zimno i ciemno, a on miał na sobie tylko koszulę z krótkim rękawem i dżinsy; przekonał się, że ta licha farelka leżąca gdzieś pod ladą jednak sporo dawała. Gdzieniegdzie śmierci, wysypujące się ze śmietników, ale chyba w większości i te po prostu rzucone na ziemię, były wręcz wprasowane w wilgotny asfalt. Nad ulicą zwisała na kablach stara sygnalizacja świetlna, migająca co jakiś czas w z pewnością nie zamierzony sposób. Gdyby ktoś teraz zadarł wzrok i spojrzał pomiędzy kanciaste szczyty wieżowców, zobaczyłby tylko czarną ścianę smogu, wiszącą nad budynkami, smętnie jak gnijący wisielec. Sam Adam nie widywał na niebie nic innego od lat, ale teraz gdy spojrzał w górę. Zobaczył nad sobą jedną jedyną gwiazdę, jakby chciała coś mu powiedzieć, jakby dużo kosztowało ją, by z oparów błękitu z jego tęczówek wykrzesać jeszcze choć chwilę blasku.
Rozejrzał się w obydwie strony. Szła po jego prawej i szybko się oddalała. Jej sylwetka ginęła za falującym, gorącym powietrzem, unoszącym się z metalowej beczki, w której kilku bezdomnych postanowiło rozpalić sobie ognisko. Adam minął ich szybkim krokiem, a potem jeszcze przyspieszył, gdy zobaczył, że ciemna postać zbliża się, do krawędzi budynku, za który mogłaby skręcić. Zaczęło padać, a z ust kilku biednych nieznajomych wydobywały się odgłosy dezaprobaty, w miarę tego jak kropel w powietrzu było coraz więcej. Czarnowłosy błyskawicznie przemókł, a jego słabej jakości ubranie kleiło się do jego ciała. Nie mógł sobie odpuścić, tym bardziej że widział, że ona również nie zwolniła. Zerwał się do biegu, gdy czarnowłosa zniknęła za rogiem. Jeszcze nigdy wcześniej nie napotkał na żadną osobę, którą tak poważnie podejrzewał o bycie spoza Świata. Bolało go, że prawie na pewno myśli ona teraz o nim, że jest z jakiejś bezpieki czy czegokolwiek innego, czego by władze nie wymyśliły, by dorwać resztki niebezpiecznej normalności w rządzonym przez siebie społeczeństwie. Za żadne skarby nie chciał jej zgubić. Utrzymywał w sobie przez przecież ponad trzy lata tę tępą wiarę w to, że może nie wszyscy Syberyjczycy wtedy zginęli i jeszcze niklejszą nadzieję, że być może zupełnym przypadkiem uda się mu jeszcze kogoś takiego spotkać- kogoś kto widział to co on, komu nie musiałby tłumaczyć, jak wielcy i wspaniali potrafią być ludzie- kogoś z kim mógłby normalnie porozmawiać.
Gdy wybiegł cały mokry i zziajany zza rogu budynku, ona tam stała... tuż przed nim, kryjąc się pod gumowym baldachimem jakiegoś sklepu spożywczego. Opierała się plecami o brudną betonową ścianę i trzymała w ręku papierosa. Podskoczyła i mimowolnie wyzionęła ze swoich płuc wielką chmurę śmierdzącego dymu, gdy zobaczyła jak Adam pojawił się nagle tuż obok niej. Zmierzyła go wzrokiem swoich otwartych szeroko oczu z mieszanką strachu i zaskoczenia widoczną na twarzy. Skamieniała. Zamarła bez ruchu, trzymając lekko uniesionego skręta między palcami. Patrzyła na szarookiego i powoli zamknęła usta. Było widać jak przyspiesza jej oddech i tętno, jakby bała się wykonać jakikolwiek ruch.
- Ładny tatuaż- powiedział głośno, by przekrzyczeć szum deszczu i wskazał na nadgarstek dłoni, trzymającej papierosa. Spod zmytej przed chwilą warstwy kremowego makijażu wystawał symbol drzewa w kręgu, dokładnie takiego samego jaki widniał na jego własnym ciele. Przekonał się jak bardzo podejrzanie zabrzmiało to, co jej powiedział, dopiero gdy ona pchnęła go z całych sił tak, że potknął się o leżącą na ziemi puszkę po piwie i wylądował z impetem na bruku. Uderzył się w głowę, ale mimo to wstał tak szybko jak tylko potrafił i tym samym zobaczył jak ona ucieka od niego tak szybko jak potrafi. Zaczął biec za nią ile sił w nogach, wysyczawszy do siebie pod nosem siarczyste przekleństwa. Zwyzywał się barwnie od ostatniego chuchra i za to że od razu nie pokazał jej swojej ręki.
Sylwetka uciekającej rozmywała się w morzu opadających kropel, jakby widniała na żyjącym, obrazie olejnym. Nagle skręciła w ciemną, wąską uliczkę. On zaraz zahamował. Dopadł do tego miejsca, łapiąc się za śliską krawędź muru, omal się raz jeszcze nie przewracając. Popędził za nią dalej. Ulica w którą wbiegła była tak wąska że kilka metalowych kubłów na śmieci, zajęło prawie całą jej szerokość. Nie zatrzymując się kopnęła z impetem, a one z brzękiem rozchodzącym się między murami, poprzewracały się ukazując swoją „apetyczną" zawartość. Tym samym ruchem kobieta praktycznie przeleciała nad zrobionym przez siebie bałaganem i gnała dalej. Adam widział to z dobrych dziesięciu metrów. Czarnooka była od niego sporo szybsza, ale zdecydowanie nie znała tego miasta tak jak on. Mężczyzna zauważył to już kiedy wybrała akurat tę drogę ucieczki i dodało mu to otuchy, gdy zaczynał już głęboko dyszeć i czuć jak wdychanie zimnego powietrza, nieustannie przyozdabianego gęstym deszczem, niezbyt podoba się jego płucom. Dobiegł wreszcie, zażenowany swoją kondycją do miejsca, w którym rozsypały się przed chwilą śmierci. Nie próbował ich ominąć po prostu przebiegł przez nie na tyle szybko, na ile potrafił, miażdżąc z plaskiem coś, czemu wolał się nie przyglądać. Prawie nieznajoma znów skręciła w uliczkę odchodzącą od tej którą już biegła. Zdecydowanie nie znała tego miasta.
Ten korytarz miejskiego labiryntu nie był już tak wąski jak poprzedni i zapewne właśnie tym się sugerując uciekająca wbiegła w owy ślepy zaułek. Podłoże pozbawione było bruku, toteż rozchlapała wielkie fale błota przebiegają przez głębokie kałuże swoimi tanimi butami. Przed czarnowłosą, która sama zdążyła się już zziajać, witała ją tylko zamknięta metalowa brama, zagradzająca jej drogę z powrotem na główną ulicę. Krata miała wysokość paru dobrych metrów, była zamknięta na kłódkę i złożona z samych pionowych prętów, by nie dało się po niej wspiąć. Oprócz tego, wokół widać było wymalowane na murach barwne kompozycje wulgarnych graffiti- okazy najwyższej sztuki, na jaką było jeszcze w stanie zdobyć się światowe społeczeństwo. Wyżej owe dzieła ustępowały miejsca zwykłym oknom, ciągnącym się siatką przez kolejne, co najmniej, dwadzieścia parę pięter. Znalazło się tam jednak jeszcze trochę miejsca na wąskie, metalowe schody pożarowe, wijące się slalomem po ścianie aż do najwyższych kondygnacji. Oczywiście to na nich skupiła największą uwagę, a zmierzywszy je wzrokiem przełknęła ślinę, godząc się z tym, jak wciąż jest zdesperowana, by uciekać. Rzuciła szybkie spojrzenie na zbliżającego się Adama, a potem rzuciła się na schody i zaczęła po nich wbiegać, aż całe dudniły od jej kroków. Czarnowłosy wciąż nie zamierzał odpuszczać pogoni. Czarnookiej nie pocieszył odgłos kolejnej pary butów biegnących w górę, ale nie zastanawiała się nad tym. Wciąż biegła, byleby być od niego dalej, byleby jej nie dopadł, byleby los nie zdał jej na jego łaskę, na szczęście albo nie nieszczęście tego, kim naprawdę była osoba ją goniąca.
Koniec. Za którymś gwałtownym obrotem przez prawe ramię, jej wzrok nie napotkał na kolejne schody. Była na samej górze. rozejrzała się nerwowo. Deszcz na powrót bił bezpośrednio o jej głowę. Dyszała ciężko a na jej oblicze opadały grube kosmyki posklejanych włosów, z których wyciekały wąskie strumyki deszczówki. Kroki biegły już znacznie wolniej, ale wciąż się do niej zbliżały. Podskoczyła i złapała ręką za rynnę na krawędzi dachu. Oczywiście urwała się z metalicznym trzaskiem, fundując jej twarzy dodatkowy zimny prysznic wzbogacony o mrowie różnych nieczystości niewiadomego pochodzenia. Napełniona motywującą irytacją, zerwała jeszcze spory kawałek rynny. Nie kosztowało jej to zbyt wiele siły. W Państwie Światowym wszystko uchodzi za będące w stanie idealnym, dopóki nie rozpada się samo z siebie. Stanęła na barierce metalowej klatki schodowej, tak że tylko jej poczucie równowagi dzieliło ją od upadku. Jej serce na chwilę ją ukłuło i przestało bić. Pomimo że była cała mokra, zdawało jej się, że poczuła, jak z jej ciała wypłynęła fala potu. Złapała się za pozbawioną rynny krawędź dachu i starając się nie myśleć, podskoczyła i jakoś wciągnęła się na dach. Nie potrafiła się powstrzymać, by ze zmęczenia nie pozostać przez parę sekund w pozycji leżącej, w której się znalazła. Podniosła się po tej krótkiej chwili na równe nogi. Deszcz już chyba powoli ustępować, albo może to ona przestawała zwracać na niego uwagę. Powierzchnia dachu była jedynie lekko spadzista; dało się na nim spokojnie stanąć, choć słowo „spokojnie" nijak tu nie pasuje. Przed jej oczami rozciągał się skomplikowany gąszcz różnego kształtu kominów, rur, szybów wentylacyjnych. Nie było widać drugiego końca budynku przez zasłaniające go instalacje i unoszące się z nich tumany dymu, pary, czy cokolwiek innego to było. Prawdopodobnie nawet bez nich trudno byłoby go dostrzec. Wszystkie zabudowania światowe miały jedną cechę wspólną- wielkość, ale w rozumieniu przeciwstawnym do syberyjskiej wielkości. Chodziło tylko o rozmiar, masowość. Kobieta ruszyła przed siebie.
Adam po dłuższym czasie dotarł na samą górę i aż zmarszczył brwi, gdy zobaczył urwaną rynnę.
- Nie wierzę- wyszeptał do siebie. Rozejrzał się, jakby chciał napełnić się złudnym przekonaniem, że nikt go nie widzi.- ... Muszę- powiedział do siebie na głos parę sekund później. Zacisnął zęby. Wszedł na barierkę i z wiele większymi trudnościami niż czarnooka, wdrapał się na dach. Przeturlał się po nim kawałek, a powoli się zeń podnosząc, czuł się jakby przed chwilą coś sobie w głowie udowodnił. Z jego powolnego ruchu prostującego się karku zdawało się emanować zdecydowanie, determinacja.
Prawie nieznajoma biegła już po dachu między kominami. Co chwila musiała przeskakiwać przez rury, odbijać się od różnych elementów zadaszenia, przebiegać przez unoszące się tumany gryzącego dymu. Nie wiedziała, dokąd zamierza uciec. Po prostu biegła. Wiedziała, że jest na dużej zamkniętej przestrzeni z której nie ma ucieczki, ale mimo to biegła. W końcu musiało się to stać. Natrafiła na koniec dachu. Zatrzymała się. Deszcz już prawie nie padał. Zamiast szumu, dało się słyszeć pojedyncze popluskiwania kropel ściekających z kanciastych tworów światowej zabudowy.
Spojrzała swoimi czarnymi oczami za siebie. Nie widziała goniącego. Na kilkudziesięciu metrach przed sobą nie widziała przecież już niczego prócz instalacji i unoszących się z nich oparów. W panującej wokół niej względnej ciszy, słyszała głównie swój głęboki oddech i bicie serca. Czuła jakby lekko się podduszała, starając się nie robić hałasu swoim głębokim sapaniem. Rozejrzała się. W rogu dachu stała wieża z cienkich rusztowań o wysokości parunastu metrów, zwieńczona małym okrągłym podestem, usłanym plątaniną kabli i najróżniejszymi antenami.
Zbliżyła się do krawędzi bloku. Kilka centymetrów dzieliło ją od bezwzględnego wyroku śmierci. Wychyliła się lekko, a jej ciało przeszedł dreszcz. Gdyby stąd spadła albo skoczyła, została by po niej z pewnością tylko czerwona plama i strzępki czerwonej masy, w których nie ostałoby się nic, wskazującego na to, że to w ogóle była kiedyś człowiekiem.
Przez zanieczyszczenie powietrza, a może raczej nerwowość ruchów jej czarnych oczu i prędkość krwi płynącą przez każdy zakamarek jej organizmu, nie była nawet w stanie dojrzeć stąd bruku. Jego obraz ginął w morzu myśli i żądzy, by chodź odrobinę oddalić się od tej krawędzi. Nagle kobieta kopnęła mocno w rynnę obok swoich stóp. Znacznie się wygięła i głośno zazgrzytała. Kopnęła raz jeszcze, a spory jej kawałek wyrwał się z przerdzewiałych mocowań i odbiwszy się raz od parapetu jakiegoś okna poniżej, poszybował majestatycznie w dół. Groteskowo długo trzeba było czekać aż do uszu czarnowłosej doszedł stłumiony, cichy odgłos metalu uderzającego o ziemię, toteż już przed jego zasłyszeniem, ściągnęła szybko swoje zabłocone, materiałowe buty. Położyła je obok siebie nieopodal miejsca zerwanej rynny, tak równiutko jak nigdy się jej nie zdarzało.
Kiedy Adam z braku tchu już tylko truchtał po dachu, w jego uszy uderzył przeciągły kobiecy krzyk, który potem stopniowo milkł, aż w końcu zanikł całkowicie, jakby tłumiła go rosnąca odległość. Zatrzymał się. Wrzask dobiegł oczywiście sprzed niego, gdzieś zza dymu, zza kominów, zza rur. Dalej szedł już powoli. W otchłani smutku, bijącej z tego wrzasku tliło się coś przemiłego- zrozumienie, spowiedź, przyznanie się do wszystkiego czym się było, a o czym nikomu, nawet sobie, nigdy się nie mówiło. Biło z niego zrównanie się ze wszystkimi jej przyjaciółmi, wrogami i ze wszystkimi ludźmi- biła z niego śmierć.
Oczy powoli kroczącego czarnowłosego, zaczęły dostrzegać kontury krawędzi dachu, wyłaniające się za kłębiących się gazowych wydzielin światowego osiedla.
Przeszedł kilka ostatnich kroków dzielących go od pary brudnych butów ze wzrokiem opuszczonym smętnie w dół i wbitym właśnie w nie. Stanął przed nimi. Zobaczył zerwaną rynnę. Wychylił się za krawędź, a po jego ciele również przeszedł dreszcz. Nie czuł jednak strachu przed staniem przy granicy, zza której nie ma powrotu. Czuł tylko smutek, jakby zwieszał wzrok nie nad przepaścią a nad grobem. Przez beznamiętną, bezszelestną rozpacz we wnętrzu jego głowy, która jeszcze ostała się względnie czysta od spiżu, oprócz chęci dołączenia do jednej z ostatnich ze swoich syberyjskich sióstr, przebijała się złośliwa myśl: „Jak ona zerwała tę rynnę? Skacząc? Jak? Stanęła na niej? Była zerwana już wcześniej?"
Adamowi ten obraz śmierci wydawał się być trochę dziwny. Zdawało mu się, że patrzy na obraz olejny, który zbyt mocno wpada w symboliczny estetyzm, by był realistyczny. Rozejrzał się wokół. Zmierzył wzrokiem metalową wierzę, obrośniętą antenami u swojego szczytu. Ruszył w jej kierunku. Będąc w połowie drogi zobaczył, że na górę prowadzi metalowa drabina w charakterystycznej, cylindrycznej klatce bezpieczeństwa. Nigdy nie rozumiał, jak niby miałaby kogokolwiek ochronić przed upadkiem. Podbiegł do drabiny i złapał dłońmi za szczebel na wysokości swoich oczu. Teraz kiedy od kilku dobrych sekund nie biegł tak szybko jak tylko potrafił, przypomniał sobie jak lodowatą aurą jest w styczniu spowity dystrykt 612- aurą i tak znacznie złagodzoną przez ciepłotę zabudowań metropolii.
Zadarłszy wzrok i poczekawszy parę spokojnych sekund, zaczął się powoli wspinać. Nie wiedział czy robi sobie jeszcze jakąś nadzieję. Być może sam chciał skoczyć, ale po co wtedy miałby się jeszcze wdrapywać na te średnio stabilne rusztowanie? Coś ciągnęło go na górę, na szczyt tej bujającej się konstrukcji, przyprawiającej o mdłości i ból głowy każdego z lękiem wysokości. Wydawało mu się, że z każdą sekundą otacza go tylko coraz większa cisza. Było tak cicho, że mógłby przysiąc iż między miarowymi odgłosami butów stawianych na kolejnych szczeblach, jest w stanie usłyszeć w nieco bardziej szumiącej i zniekształconej formie dźwięki, słowa i „muzykę" niesione przez fale radiowe i telewizyjne, których z pewnością było wokół pełno. Hałas zlewał się w jedną niemą masę, w bezgłośne świadectwo wszystkich dusz świata, a nie tylko Świata, których myśli wybrzmiewały pomiędzy nanosekundami wszystkich najbardziej błahych przekazów.
- Skoczę- Usłyszawszy ten głos, na początku myślał, że to jego myśli, ale ten głos był kobiecy i znajomy. Trzymał dłońmi za przedostatni szczebel, a gdy wyjrzał za krawędź podłogi małego okrągłego podestu, widział czarnowłosą stojącą w skarpetach na samej krawędzi metalowej podłogi. Nie było żadnej barierki, oświetlenia, była tylko ona trzęsąca się w ciemności nocy i czarnych chmur, zasłaniających gwiazdy, oddalona o jedno zbyt mocne drgnienie od końca swojego istnienia.- Skoczę- powtórzyła.
Adam nie powtórzył swojego błędu. Odwiązał szybko bandaż na jego nadgarstku, odsłonił pas białej od ciemności skóry i jedynie lekko wyblakły symbol dębu. Pozwolił by ta sponiewierana, brudna szmata opadła w dół, niesiona podmuchami wiatru, by nigdy już nie przyszło Adamowi założyć ją jeszcze raz. Zaczął powoli unosić rękę nad siebie, pokazując jej znamię.
- Nie skacz, błagam- powiedział.
- Każdy może sobie taki zrobić- odparła.
- Va glanal viliar siaren par Va Faris si?- Zapytał spokojnie, licząc że nie zrobił żadnego błędu gramatycznego. Starał się mówić jak Syberyjczyk. Nie zamierzał okłamywać jej, że nim jest, ale jednocześnie starał się dopilnować, by każde „r" było tak łagodne i gardłowe, jak pamiętał, że je na Syberii wypowiadano. Wiedział, że mu to nie wychodzi i przysparzało mu to smutku. Czuł, że słowa wypowiadane w tej mowie nigdy nie popłyną z jego ust tak melodyjnie, jak powinny.
- ioh siar par V'farsi, vel iam kular, qo ioh narzar S'Faral- odpowiedziała nerwowo, przesuwając się jeszcze bardziej w tył, choć wcześniej zdawało się to niemożliwe.
- Ale byłem tam kiedyś- zaczął już po światowemu- Kocham... kochałem to miejsce. Nie znam tej mowy perfekcyjnie, ale staram się... Nie skacz. Nie rób tego, proszę... bo ja skoczę za tobą... mam już dość.
- Kto cię uczył Syberyjskiego?- zapytała na powrót szorstkim głosem, prawie takim jakim jeszcze nie dawno zamawiała u niego jedzenie. Postawiła mały krok do przodu i chyba trzęsła się już trochę mniej.
- Nikt- odpowiedział, wspinając się dalej po drabinie.- Sam się uczę. Mam od tego książkę, dała mi ją moja przyjaciółka z Syberii... w zestawie z legendami syberyjskimi zapisanymi w tym pięknym języku...- mówił, stojąc już na tym samym metalowym podeście co ona, toteż z braku miejsca najwyżej pół metra od niej- Kochałem ją jeszcze bardziej niż tamto miejsce. Śniłem o niej każdej pierdolonej nocy przez okrągły rok po tym jak...
W tym momencie wzrok prawie nieznajomej wbił się nieprzebranym smutkiem w jego oczy. Jej ślepia wciąż zdawały się zimne, zmęczone i nieskończenie głębokie, ale teraz w tej otchłani nie było widać już nienawiści... tylko pustkę po rzeczach, którymi ta samotna dusza niegdyś żyła i uważała za oczywistości, a których dzisiaj praktycznie nikt nie potrafił już sobie wyobrazić, a nawet gdyby potrafił, nie ma do tego prawa.
- Komu ja to mówię- zreflektował się- przecież ty straciłaś o wiele więcej... wszystko... dosłownie wszystko.
W tym momencie rzuciła się na niego i objęła tak mocno, że w pierwszej chwili Adam myślał, że naprawdę chce go udusić. Wydarła się przy tym z całych sił. Wrzask pełen nienawiści szybko przerodził się w przeciągły początek płaczu.
- Adam- wyjęczała- Adam to ja... Yolgi.
- Co?!- Zapytał, również mocno ją obejmując.- Czy ja umarłem? Skoczyłem?
- Nie, a zresztą, co to za różnica. Przecież śmierć to tylko oddzielenie od świata. Ja się poza nim urodziłam, a ty się z niego wyrwałeś. Poniekąd jesteśmy martwi.
- Jak to możliwe? Jak?
- Szukałam cię- oświadczyła.- Przecież mówiłeś mi, że mieszkasz w Dystrykcie 612.
- I przyjechałaś do trzydziestomilionowej aglomeracji, żeby mnie szukać?!
- Nic mi nie zostało, Adam.- W tym momencie już się od niego oderwała, ale tylko po to, by móc spojrzeć mu w jego szare oczy, w których popielnej barwie zdawały się na powrót pojawiać skry błękitnego żaru.- Nic... rozumiesz?- Jej oczy rozbłysły zielenią, wręcz nią krwawiły, zdawało się, że święcąca się, czysta barwa wypływa spod jej powiek i spływa po bladych policzkach wraz ze łzami.- Nie mam już swojej matki, swojego ojca, przyjaciół...- Zaczęła znów jęczeć. Uderzyła głową o ramię Adama i płakała w nie dalej.- Tylko Wiki zniknęła... Nie wiem, może się uratowała jak ja, może żyje... żyje... żyje... dużo powiedziane... Co to w ogóle znaczy żyć? Jak można żyć na Świecie? Jak się to robi do jasnej cholery?... Jak ludzie mogą to potrafić?... Kto ich wszystkich tego nauczył?...
- Nie wiem- odparł Adam, łapiąc swoimi zimnymi, szorstkimi dłońmi za jej szyję i twarz- ale mnie nauczyłaś ty.
Teraz znów się na niego rzuciła.
- Kocham cię. Zawsze kochałam, tylko wmówiłam sobie, że to nie prawda... ze strachu, wstydu, głupoty, buty, niedowierzania. Nie wiem z czego, ale teraz... teraz, kiedy boję się już wszystkiego: każdego cienia na ulicy, każdego podniesionego głosu, każdego głośniejszego hałasu... teraz... ten strach jest już niczym. Kocham cię.
- Ja ciebie też, Yolgi... Specjalnie nazwałaś się „Eva", prawda? Żebym cię znalazł... żebym skojarzył to z zakończeniem Księgi Dębu i moim imieniem.
- Przeczytałeś to?- zapytała zdziwiona.- Całe? Przecież to jest po syberyjsku, a ten fragment Księgi to tylko dodatek na końcu.
- Wszystko od deski do deski- odparł i zobaczył niedowierzającą minę swojej ukochanej.
- W trzy lata sam nauczyłeś się syberyjskiego na takim poziomie... łał... szybko.
- Powiedziała, znajdując mnie w trzydziestomilionowym mieście, zostawiając poszlaki na bazie czegoś, czego rzekomo nie byłem w stanie przeczytać- odpowiedział z uśmiechem, a ona nawet zdołała unieść lekko kąciki swoich ust.
- Przepraszam... nie uśmiechałam się od... dawna.- Spuściła lekko wzrok.- Co teraz?
- Nie wiem... Nie zostało nam wiele... Kwestią czasu jest wcielenie nas do wojska, z którego nie wrócimy... Tacy jak my są teraz wrogiem numer jeden.
- Dlaczego jeszcze tego nie zrobili?- zapytała.
- A dlaczego mieliby się śpieszyć?- odparł.- Przecież nie uciekniemy... bo dokąd. Oni są wszędzie, są wszystkim. Możemy uciekać tylko po powierzchni kuli zawieszonej w przestrzeni, którą oni w całości kontrolują... czekamy na egzekucję w klatce bez krat, ciągnącej się po horyzont.
- Nie, Adam- odpowiedziała- oni chcą, żebyśmy tak myśleli.- W tym momencie odwróciła się w stronę przepaści i stanęła na tyle blisko krawędzi by czuć oddech śmierci na swoim karku, lecz również na tyle daleko, by jeszcze pewnie stać w tym świecie.
Adam stanął u jej boku w taki sam sposób i chwycił jej rękę, tak że ich palce splotły się ze sobą. Patrzyli przed siebie. Ich wzrok szybował nad starymi obdrapanymi blokowiskami niebotycznych rozmiarów, czuł każdą ze śpiących już w większości ludzkich dusz, poupychanych w tym niekończącym się kołchozie jak pszczoły w roju, jak mrówki w kopcu, jak robaki w gnijącym mięsie. Wokół panowało zimno, ciemność i cisza- cisza jak ta lata po mitycznej ostatniej bitwie na ziemi, bo na początku i na końcu każdej pieśni zawsze jest cisza, ale co to za cisza, gdy ludzie są obok siebie fizycznie, ale żaden z nich nic nie pamięta, nie chce, nie mówi, leży jakby nie miał duszy. Są, a jakby ich nie było. Czy to na prawdę jedyny sposób? Czy jedyna droga, do jakiej jesteśmy zdolni, to ta prowadząca do... niczego?
- Czujesz nienawiść?- zapytał nagle Adam.
- O tak...- odpowiedziała od razu Yolgi- okropną, ogromną, chęć masowego mordu wszystkich którzy dołożyli swoją najmniejszą cegiełkę do zniszczenia mojego Domu... ale... nic z tego... Nawet gdybyśmy starali się najbardziej jak to możliwe, to co? Zabijemy kilku ludzi ze spiżu i staniemy się tylko ich odłamem. Zabijając człowieka, który wymyślił wojnę, stajesz się gorszy od niego, bo nie dość, że zabijasz tak jak on, to jeszcze się mu podporządkowujesz, stajesz się rzekomym dowodem jego bzdurnej tezy, bo stajesz się sprawcą tego, co przewidział, że się stanie. To byłaby nasza porażka. Jeżeli tego nie zrobimy... to będzie prawdziwy, złoty bunt. Ten ktoś nigdy nie wyzbędzie się wątpliwości, marnych okruchów wyrzutów sumienia, które ukrywa sam przed sobą. To będzie nasze zwycięstwo: jego niepewność, resztka myśli, którą dla niego w nim obronimy. Oddamy mu zwycięstwo, które tak naprawdę będzie nasze, żeby musiał na nie patrzeć i choć nie pozwoli sobie tego zrozumieć, będzie czuł, że nie wygrał. Coś będzie wprawiało go w wątpliwość do końca jego dni... bo nie ważne jak wielkiej ilości sztucznych ograniczeń i „zasad" człowiek by w sobie nie wytworzył, jak wielkiej ilości cudzych przekonań, dogmatów i założeń by w siebie nie nawciskał, po drugiej stronie jego oczu, do końca jego dni, jaskrawą akwamaryną będą świeciły w rzeczywistości nigdy niczym nieskrępowane myśli: sacrum nienaruszalnej duchowej i umysłowej anarchii.
- Pewne rzeczy się nie zmieniają- powiedział Adam, poczekawszy parę chwil, upewniając się, że Yolgi powiedziała już wszystko, co chciała.- Nadal pięknie mówisz.
- Dzięki... ale mam o czym mówić, tylko kiedy mam do kogo.- Spojrzeli się na siebie.- Może to, że wszyscy ludzie przekonują o sensowności życia, wynika tylko z tego, że tylko tak uważający jeszcze żyją?.
- Wątpię- odpowiedział- Każdy chce żyć, tylko czasami ciężko jest nazwać swoje bycie życiem, czasami można czuć się w nim uwięzionym... a że w każdej niewoli wystarczy jeden zdecydowany krok, by się z niej wyrwać...
- Jak wcielą nas do wojska, to nas rozdzielą.- Przerwała mu nagle.- Nie mogłabym umrzeć za nic innego.
- Ja też nie- odpowiedział od razu, a ich spojrzenia tonęły w przepaści ciągnącej się u ich stup, zdawałoby się, w nieskończoność- Tobie też się wydaje, że właśnie odgrywamy scenę na ołowianej stokrotce?- zapytał.
- Jak patrzę na ciebie to bardziej przypomina mi się Va Lorn- odparła- ale tak, masz rację. Uderzające podobieństwo.
- Va Lorn to po syberyjsku miłość, prawda?- zapytał dla pewności, choć był tego prawie pewny.
- Tak- odparła- przecież to o nią właśnie chodzi w tej całej legendzie.
- To nie tylko legenda- powiedział od razu.
- Tak myślisz?
- Wróciłem tam. Na Syberię... kiedy nie było tam już nikogo- Powiedział do niej, jakby chciał, żeby się o tym dowiedziała, zanim będzie za późno.
- Dlaczego?- zapytała.
- Żeby stanąć nad grobowcem nadziei tego świata, żeby stanąć nad grobem Syberii i... twoim grobem... Znalazłem tam coś... to o czym przeczytałaś mi z księgi Dębu... to wszystko prawda...
- Co?
- Tamtego dnia...- zaczął opowiadać Adam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top