Zapomnienie XXV. - „Za daleko, za dawno..."- Wrzesień 5562r.
Człowiek wciąż stał, zgarbiony nad księgą dębu. Jego zesztywniałe ręce przenosiły większą część jego ciężaru na piedestał. Ziemia zdawała się fizycznie drżeć pod jego nogami, jakby niosła wieść o nadchodzącej fali zniszczenia- o jakiejś dziwnej ciemnej sile, miażdżącej i zmieniającej nie do poznania wszystko, co napotka na swojej drodze. Powietrze zdawało się być brudne, ciężkie, ciemne i duszne. Każda martwa rzecz zdawała się ciemnieć i gnić z niemożności drżenia ze strachu jak żywe dusze.
Człowiek czytał dalej. Jego oczy prawie nie mrugały. Czekały tylko na koniec i pragnęły pozwolić swojemu właścicielowi odczuć jeszcze cokolwiek, przed kompletną dezintegracją.
^^^
Końcem historii to jednak nie było... Ostatni brat ściskał kurczowo swoją ostatnią człowieczą siostrzyczkę. Ostatnia siostra ściskała kurczowo swojego ostatniego człowieczego braciszka. Leżeli na tym szarym pobojowisku blisko, jakby usilnie próbowali stać się jednym. Patrząc w ciemność swoich zaciśniętych powiek, spod których wylewały się łzy, zdawało im się, że widzą więcej- że są wpatrzeni w siebie. Nie mieli pojęcia ile czasu tak spędzili, nie obchodziło ich to. Wpadli w stan nirwany. Prześlizgiwali się swoimi duszami po ostrzu żyletki, stanowiącym granicę między życiem a śmiercią. Czekali w absolutnym bezruchu, nie czując i nie rozumiejąc mijającego czasu, by dać każdej łzie spokojnie spłynąć po ich obliczach- by spokojnie mogło wypłynąć z nich wszystko. Czekali aż echo hałasu w ich głowach doszczętnie się rozejdzie, a ich myśli zamilkną.
Nadszedł moment, w którym ich twarze dokładnie obmyte i pozbawione skazy, jak teraz i oni sami, zaczęły spokojnie schnąć. Wiatr jął łaskotać ich skórę, poruszając małe włoski tuż przy ich skórze czy też uderzając o nią co mniejszymi ziarnkami piasku niesionego miarowymi podmuchami.
Otworzyli oczy w tym samym momencie. Wiedzieli to, nie patrząc na swoje twarze. Siostra opierała swoje oblicze o bark brata, a brat o bark swojej siostry. Po łzach w ich oczach zostało tylko trochę zalegającej w kącikach oczu ropy, jak po długim śnie. Czuli się czyści i puści, fizycznie i umysłowo- jakby spali dwadzieścia lat i ze spokojem, jakiego nigdy nie było im dane wcześniej poznać, zaczęli powoli omiatać otoczenie swoim dojrzałym, rozumnym wzrokiem. Ich myśli stanowiły jedność, a ich serca biły w jednym wolnym i dostojnym rytmie, jakby one już nie utrzymywały ich przy życiu, jakby moc zwykłych mięsnych pomp została zastąpiona inną niewidzialną siłą, rozciągniętą jak pomost między ich duszami.
Ich oczom ukazywała się kraina, na której zginęli wszyscy, których niegdyś znali. Sami byli równie bladzi jak zestarzałe zwłoki, tworzące wokół nich ciągnący się po horyzont portret, który ktoś mógłby powiesić nad grobem ludzkości. Po maszynach śmierci zostały tylko sterty powyginanego, osmolonego żelastwa, już dawno wygasłego i równie zimnego, co martwe ciała wszystkich ludzi, prócz tych dwóch ostatnich, tulących się „tchórzy". Wszędzie było cicho... bo na początku i końcu każdej pieśni zawsze jest cisza.
Obydwoje w jednym momencie wzięli powolny, głęboki wdech, równie powoli odchylili się do tyłu i spojrzeli sobie w oczy. Czuli się słabi, jakby przez ostanie dwadzieścia lat na prawdę nic nie jedli, ani nie pili. Nie czuli się jednak źle ze swoją słabością. Nie było już żadnego człowieka, przez którego musieliby być wytrzymali, ani co ważniejsze, żadnego, który mógłby im kazać takimi być. Nie było już zasad; nie były potrzebne- zostali tylko oni i ich zgoda.
^^^
Siostra i brat snuli się razem jak para upiorów- para dwóch ostatnich dusz, rodzeństwo ludzkie. Stawiali swoje powolne kroki, pozostawiając ledwie widoczne ślady na powierzchni wyniszczonej ziemi- twardej, bladej, kruchej i popękanej jak doszczętnie wyschnięta na słońcu glina.
Żołnierskie ubrania, które wciąż na sobie mieli, zdążyły sparcieć w trakcie ich snu. Pozostał z nich ledwie cień niegdyś grubego i szorstkiego materiału. Teraz przypominały raczej stare, cienkie, lekko zielonkawe prześcieradła rozchodzące się w rękach i przepuszczające każdy najdrobniejszy oddech matki natury. Sami czuli się z resztą w podobny sposób. Byli zadowoleni ze swojej spokojnej słabości.
Oczy rodzeństwa dokładnie obserwowały i pojmowały każdy mijany w mozolnym tempie relikt przeszłości, którą pamiętali już tylko oni. Widzieli postrzępione, dziurawe chorągwie z najróżniejszymi symbolami, wszelkie rodzaje koszar, broni, okopów. Dotarłszy do czegoś, co niegdyś żyjący ludzie nazywali zapewne miastem, powoli włócząc się szerokimi ulicami i zadzierając wzrok, widzieli mnóstwo tego, co dawno temu uważali za zwyczajne, ale co tak naprawdę było wynikiem pracy ludzkich rąk- krzywo stojące latarnie, popękana kostka brukowa i porozrywany asfalt, okna, w których od dawna nie było szyb i bilbordy, manipulacje, reklamy, ulotki, hasła, nienawiść, słowa. Wszystkie te wyrazy zdawały się teraz takie błahe, nic nie znaczące, nieme, suche, sztuczne. Oczy rodzeństwa widziały też więcej- ogłoszenia o pracę, numery telefonu, zdjęcia ludzkich twarzy, wózki dla dzieci, samochody z dziwnymi brelokami na przednim lusterku, huśtawki i karuzele na placu zabaw, kosze na śmieci, chodniki, furtki, płoty, a nawet rękawiczkę wetkniętą na jedno z przęseł ogrodzenia- słowem, zamarłe w jednej chwili dzieło istoty ludzkiej, w środku powolnego, lecz niepowstrzymanego procesu obracania się w pył. Ich oczy widziały historie- mnóstwo nieopowiedzianych opowieści, których nikt już nie zna i nikt nie pozna. Ich oczy dostrzegały świat, który był prawdą mimo że już nie istniał, który powoli się rozkładał, by kiedyś stać się już tylko pyłem i składać się już tylko z zapomnień.
Szli, nie licząc zakrętów, nie czując kroków- wolni od dogmatów, stwierdzeń, wniosków, oskarżeń, uprzedzeń, definicji, słów, liczb. Błądząc w truchle nieidealnego tworu ludzkiej myśli technicznej, dotarli do parku. Wśród kilkudziesięciu drzew dało się słyszeć ćwierkanie ptaków, a także zobaczyć ich małe postacie przelatujące z gałęzi na gałąź nad taflą brudnej wody małego, na wpół wyschniętego stawu. Na szarym niebie zaczęła pojawiać się czerwonopomarańczowa nuta zachodzącego spokojnie słońca, które najwyraźniej znalazło w chmurach wystarczająco duży otwór, by symbolicznie pożegnać się z tą częścią ziemi i pozwolić nadejść ciemności nocy. W oddali, między mknącymi dosyć szybko obłokami, dało się nawet zobaczyć małe punkciki, mieniące się na tle jeszcze jasnego nieba. Ptaki nadal śpiewały, gwiazdy nadal świeciły, słońce nadal zachodziło, ale żadne ludzkie oko, prócz sennych ślepi tych dwóch zamilkłych upiorów, nie mogło już nigdy więcej tych rzeczy spostrzec.
Minęli park. Część aglomeracji, do której wkroczyli, nie przypominała poprzednich. Tutaj wszystko spowite pyłem, naniesionym przez wiatr z wyjałowionych pobojowisk kuli ziemskiej. Wszystko skamieniało, jakby czas z jakiegoś powodu zdołał tutaj już teraz oberwać z miasta jego szczegóły, pozostawiając miejskie, nijakie pustkowie bez żywej duszy, bez większości zabudowań, bez czegoś na czym można by oprzeć wspomnienia, bez pamięci.
Krajobraz zdawał się być uwolniony od łańcuchów, więzów, kajdan, kagańców, wykutych dla niego ludzkimi rękami. Nawet w oczach rodzeństwa ludzkiego zdawał się być bardziej pusty, przewiewny. Horyzont zdawał się być głębszy, bardziej dziewiczy, lepszy, ciekawszy. Pomiędzy zrujnowanymi zabudowaniami wił się wiatr, poruszając małymi listkami marnych przydrożnych roślin, które najwyraźniej zdołały znaleźć szczątkowe ilości wody, zakorzeniwszy się głęboko pod obolałą skórę Ziemi.
Szli prostą szeroką ulicą, zdającą się nie mieć końca. Ziemia, pomimo swoich ran, zdawała się być niewiarygodnie lekka i wolna. Zdawało się, że budzi się w niej siła, którą zobaczyć można nie oczami, a raczej zmęczonym oddechem. Niebo było teraz niesłychanie czyste, chyba ani brat, ani siostra nie widzieli niebios w tak czystej postaci. Głęboki, kojący błękit był przecięty wzdłuż jedynie jednym płynącym z wolna podłużnym pasmem chmur, odbijającym pomarańcz słońca, którego samego nie było już widać. Na akwamarynowym tle uśmiechały się do nich jasne punkciki, jakby zebrały się tu specjalnie dla tej pary ostatnich ludzkich dusz, bo gwiazdy to nie tylko kule gazu. W rytm niemej muzyki tego widoku biły ich serca, a skorupa świata zdawała się tak lekka i spokojna, iż zdawało się, że zaraz odleci.
W oddali ziemia pękła w kilku miejscach na wskroś, a w powietrze wytrysnęły tumany martwego pyłu, jak zastygłe i skamieniałe osocze ekosystemu. Rodzeństwo, usłyszawszy ogromne echo, rezonujące między niebem a ziemią, zatrzymało bez cienia zdziwienia czy strachu. Obserwowali jak ziemia w oddali unosi i wypiętrza się na ich oczach, strzepując z siebie sypiące się zabudowania- jak strupy, wrzody. W koło zerwał się wiatr. Ziemia unosiła się przed nimi. Nie rozciągając się, a zajmując coraz większą przestrzeń, tworzyła wniesienie wyższe niż wysokość, na które zdawały się wisieć gwiazdy.
W końcu wokół ogromnego wzniesienia w jednej chwili powstało ogromne pęknięcie, otaczające górę ze wszystkich stron, którego próg znajdował się dwa kroki od stóp rodzeństwa. Wzniesienie zaczęło się unosić, tak że przed obliczami ludzkich dusz powstała pionowa wciąż mknąca w górę ściana twardej gleby, wyłaniająca się z niewyobrażalnie głębokiego odmętu, ukazująca swoim przekrojem chyba wszystkie możliwe czasy ludzi, praludzi i wszystkiego, co uraczyło swoją obecnością trzecią planetę od słońca. Historia, zapisana w poziomych warstwach, mknęła, przewijała się przed bratem i siostrą w w akompaniamencie ciągłego, lecz niezbyt głośnego huku, powodowanego raczej przez sam pęd powietrza. Zdawało im się, że to czyjeś wspomnienia, że oglądają świadectwo wieków, pamiętnik świata- niekończącą się bibliotekę tajemnic i pamiątek po rzeczach, które ciężko sobie wyobrazić, a jeszcze trudniej zrozumieć. W okół latały kamienie, kawałki ziemi i mgiełka ziarenek piasku, ostrych jak igiełki. Pomimo że łaskotały one ciała rodzeństwa, żadna drobinka nawet nie musnęła ich twarzy, jakby było to coś normalnego, oczywistego.
Gdy zamilkłe upiory zadzierały wzrok, u ich stóp coś, co było już skałą, a nie ziemią, urwało się wreszcie, a tuż za nim wznosić zaczął się inny materiał- biło od niego ciepło, był żywy. Obydwie dusze wiedziały, że to co widzą to ołów. Nie musieli tego z niczego wywnioskować, nigdzie przeczytać, po niczym stwierdzić; coś zwyczajnie szepnęło im bezpośrednio do świadomości, że właśnie z tego wykonane jest to, na co patrzą- choć niewykluczone iż pomogła im nieco pamięć, o tym jak dużo ołowiu wreszcie traciło swoje zastosowanie wraz z anihilacją kolejnych istnień ludzkich. Ściana miękkiego, lecz nie gorącego, metalu wiła się swoimi zagięciami, mknąc wciąż w górę i unosząc na sobie całą tę wielką, brunatną masę. Ołów nie wydawał się być wcale metaliczny. Zachowywał się bardziej jak gruba warstwa wytrzymałej, elastycznej i szarej jak popiół skóry jakiejś wielkiej formy życia.
Wnet, gdy góra gleby wisiała już dziesiątki metrów nad ich głowami, odsłonił się fragment ołowiano-organicznej ściany, w której, w dwóch ogromnych wnękach osadzone były ogromne świecące sfery, bijące jasnoniebieskim światłem. Przynosiły na myśl kłęby poplątanych świecących nici- niby słów i myśli zapisanych w czystej świetlistej postaci, wijących się i obracających tak szybko, że momentami przypominały splątane ze sobą pioruny. Dopiero gdy owe sfery uniosły się wysoko wraz z kolejnymi dziesiątkami metrów pędzącego ołowiu, do byłych żołnierzy dotarło, że są to oczy. Pomimo swojej chaotyczności zdawały się czymś o wiele bardziej wyrafinowanym niż ludzkie gałki oczne- jakby opierały swoje działanie na czymś zupełnie innym niż światło, jakby same były nim dla siebie, jakby pozwalały patrzeć zupełnie inaczej i widzieć coś zupełnie innego niż da się zwyczajnie zobaczyć.
Teraz przed rodzeństwem ludzkim unosiła się twarz. Była pozbawiona ust. Choć stanowiła kształt zbliżony do kuli, dało się w niej zauważyć typowo ludzkie kształty- delikatnie zarysowany podbródek, policzki- a w miejscach gdzie u człowieka powinny być uszy, otwory wielkości chyba kilku domów jednorodzinnych. Całość przyspieszyła jeszcze bardziej, jakby się niecierpliwiła. Z głowy stwora spadały nieustanie kawałki skał, gleby, gruzu, ale ani brat ani siostra nie bali, się że któryś uderzy w nich. Być może dlatego że od stworzenia biło ciepło napełniające przeświadczeniem iż nie chce ich ono skrzywdzić, a być może dlatego że czuli się już częściowo martwi i faktyczne zatrzymanie akcji ich serc nie byłoby tak wielkim szokiem jak niegdyś.
Po niedługim czasie, stała przed nimi już cała ołowiana, humanoidalna postać, hucząca rozcinanym przez siebie powietrzem każdego podmuchu wiatru, o wiele silniejszego na większych wysokościach. Po niedługiej chwili uniosła swoją prawą dolną kończynę i wystawiła stopę na krawędź odmętu, z którego się wyłoniła. To samo uczyniła z drugą nogą i stała tak spokojnie. Ziemia na głowie postaci, jeżeli cokolwiek z niej zostało, zdawała się być teraz wyżej niż niektóre gwiazdy. Kolos stał i wpatrywał się przed siebie, jakby się zastanawiał, albo przynajmniej donikąd mu się nie śpieszyło.
Dwoje ostatnich ludzkich dzieci zadzierało wzrok, podziwiając olbrzyma, niczym para cudem oświeconych mrówek. Spokój ich dusz, zdawał się zostać oświecony czymś, co na nowo tchnie w nich życie i człowieczeństwo. Wdychali przyjemnie chłodną prawdę, unoszącą się w powietrzu. Ten wielki i dla ludzi niezniszczalny twór, stojący przed nimi- to nieskończenie wytrzymałe, a ciepłe stworzenie- ta ołowiana stokrotka starała się przypomnieć im jak należy patrzeć, by widzieć- jak mieć odwagę zauważać.
Stokrotka nie chciała ich zniszczyć, choć nie byli jej do niczego potrzebni, a pozostali przedstawiciele ich gatunku dopuścili się rzeczy strasznych i bezsensownych. Mogła zmiażdżyć ich bez żadnego wysiłku, ale dlaczego miałaby to robić? Dlaczego postać tak wielka, niezależna i obdarowana po stokroć nadludzkim wzrokiem i siłą, miałaby chcieć podporządkować ołów swojego ciała roli, nadanej temu metalowi przez rasę ludzką, upadłą na własne życzenie i z własnych rąk?
Ostatni brat i ostatnia siostra zaczęli chyba czuć przynależność do tej wielkiej istoty. Zdawało im się, że są do niej podobni- że tchórząc, zaklęli w sobie odłamek gorącej chęci niekrzywdzenia wbrew wszystkiemu i wszystkim- że śpiąc, roziskrzyli w głębi swoich oczu namiastki wielkich ślepi tejże stokrotki. Ile ona musiała zatem spać po powierzchnią ziemi, gdy ludzie kopali, budowali, krzyczeli i walczyli na jej karku.
Olbrzym jął się schylać. Jego ruchy zdawały się mozolne, ale w rzeczywistości ciało postaci rozcinało powietrze tak szybko, jak tylko pozwalał jej na to opór powietrza. Mogłoby się zdawać, że stokrotka ma zamiar kłaniać się tym dwóm malutkim postaciom, wystawiła bowiem przed siebie prawą rękę, a drugą schowała za plecami. Schyliła się jednak o wiele niżej niż można by się było spodziewać, aż zniżyła otwartą, czteropalczastą dłoń na wysokość urwiska tuż przed parą ludzkiego rodzeństwa, tak że brata i siostrę omiótł nagły, nad wyraz mocny podmuch wiatru, rozwiewający ich włosy i nadwyrężający och przewiewne ubrania. Stokrotka zatrzymała rękę, dopasowując idealnie jej początek do krawędzi urwiska. Zdawała się ich zapraszać. Ruszyli, bez krzty zawahania, w tym samym momencie. Postawili pierwsze roki na powierzchni dłoni i szli dalej, czując pod powierzchnią swoich starych żołnierskich butów ciemny i gładki materiał. Mogliby tak iść chyba z pięć minut i nie dotarliby nawet do połowy jej szerokości.
Naglę dłoń jęła się unosić. Pęd powietrza docisnął ich liche ciała do ziemi. W ułamku sekundy zaczęło im trzeszczeć w uszach od zmieniającego się ciśnienia. Oczy zaczęły łzawić. Leżeli obok siebie, toteż złapali się za ręce. Kilka chwil później uderzyli w chmurę. W okół na sekundę zapanowała biel, a na ołowiu wokół i na ich samych pojawiły duże ilości małych kropelek wody. Zawiał wiatr, poczuli zimno. Pędzili cały czas w górę, a im zdawało się, że ich głowy lada moment pękną. Gdy już obydwu z rodzeństwa poszła krew z nosa, zauważyli z ulgą, że czują się lżejsi- że zaczęli zwalniać. Ich uszy przepełniał szum, a oczy słona ciecz. Wiatr przestał wiać. Być może był to czysty przypadek, a być może na tej wysokości prawie nie miał już czym wiać.
Zatrzymali się. Oblewał ich blask słońca mocniej niż kiedykolwiek wcześniej w ich życiu, a pomimo to, przy każdym ich wydechu widać było wielkie tumany skraplającej się w powietrzu pary wodnej. Obydwoje dyszeli ciężko przez szeroko otwarte usta, próbując złapać jak najwięcej rzadkiego powietrza. Sami nie wiedząc dlaczego, zaczęli wstawać, ściskając się mocno za ręce. Powstali z trudem i jakby pchani niewerbalnym i niewidzialnym poleceniem, zaczęli podchodzić do krawędzi dłoni. Zbliżali się powoli. Bolało ich chyba wszystko. Chyba było im to potrzebne. Przypomnieli sobie, że są ludźmi. Zakorzenili się na powrót w świecie fizycznym. Zdawało im się jakby wszystkie organy ich organizmów, prócz serca i mózgu, dopiero teraz wznowiły swoją pracę. Wszystko nagle ruszyło, jak w starej zakurzonej maszynie z trudem raz jeszcze rozgrzewającej się po latach stania w bezruchu.
Rodzeństwo przytuliło się do siebie z zimna, i tak przez cały czas niemiłosiernie dygocząc. Kiedy zbliżali się do krańca ołowianego podłoża, ich oczom stopniowo ukazywał się widok, którego większą część zajmowało niebo, a horyzont zdawał się nie mieć końca. Nie był to przyjemny widok.
Gdy stanęli przy samej krawędzi dłoni ołowianej stokrotki, rozciągał się przed nimi widok cmentarzyska, w którym w różnych miejscach leżały różne rzeczy, z których niegdyś ludzie słynęli, czy którymi się wyróżniali. Ogromnie daleko pod nimi unosiło się zaledwie kilka malutkich obłoków. Na próżno opisywać mnogość świadectw piękna i okropieństwa piętrzących się na sobie, poprzecinanych wielkimi polami, świecącymi przygasłym, zastygłym szkarłatem i resztkami ludzkich ciał, tym starszymi i bledszymi, im dalej od pobojowiska nieszczęsnej ostatniej ludzkiej bitwy, przyszło im zalegać. Widzieli wszystko dokładnie właśnie dzięki odległości, jaka oddzielała ich od ziemi. Właśnie przez dystans do niej, widzieli więcej zazwyczaj niezauważanych szczegółów. Widzieli proste rozwiązania wszystkich trudnych problemów- problemów które w większości były tylko iluzją psychologiczną, czy mniej lub bardziej umyślnie wywołanym zamętem informacyjnym. Wszystko było teraz dla nich banalne, lekkie i zrozumiałe. Widzieli jak znany im świat usłany jest takimi jak oni aż po najdalsze i najgłębsze swoje zakątki. Nie ważne jak bardzo ludzie są zdolni się nienawidzić, i tak wszyscy, nawet najgorsi wrogowie, na końcu będą w pokoju spać obok siebie na tej samej brudnej ziemi, aż nie zostanie z nich nic. Nie ważne jak bardzo będziemy temu zaprzeczać, prędzej czy później wszyscy przynajmniej gnić będziemy razem i tak samo.
Każdy jeden syn ludzki i każda jedna córka ludzka mogliby być teraz na ich miejscu. Każdemu w głębi oczu mógłby zapłonąć ten niebieski, poskręcany, nitkowaty płomień, łechtany każdym fotonem, właśnie wpadającym do wnętrza błyszczących ślepi rodzeństwa. Nie różnili się niczym od innych, prócz tego co było im dane zobaczyć i zrozumieć- zupełnie jak Syberyjczycy.
Ich ogłuszone uszy zaczynały nareszcie coś słyszeć. Słyszały ciszę. Była w jakiś sposób wyraźna, czysta, spokojna, ale i zimna i surowa. Powietrze stało w miejscu, jakby czas się zatrzymał. Nagle bez ludzi wszystko ogarnął pokój, nagle nie było o co się kłócić. Cisza ta była dojrzała i wolna, niczym spokój ogarniający po zmroku ulice Vol Vortu.
Fizyczna część obydwu z ostatnich żyjących ludzi zaczęła działać na dobre. Dopiero teraz zdołali się rozbudzić na tyle, by być pewnymi, że nie śnią. Rodzeństwo wówczas przestało być jednością. Brat i siostra na powrót stali się sobą, lecz dziwna siła między nimi pozostała i wspomagała ich sennie bijące serca.
Wszyscy ludzie wreszcie byli blisko siebie i o nic się nie kłócili. Zapadła cisza. Wstrząsnęła nimi świadomość istoty drogi, jaką do stworzenia tego stanu rzeczy obrano- jej niedorzeczność i idiotyzm w niesieniu śmierci, czyniącym bezsensownymi wszystkie cele które, ktoś z jakiegoś powodu mógłby próbować tą drogą osiągnąć. Co to za cisza, gdy ludzie są obok siebie fizycznie, ale żaden z nich nic nie pamięta, nie chce, nie mówi, leży jakby nie miał duszy. Są, a jakby ich nie było. Czy to na prawdę jedyny sposób? Czy jedyna droga, do jakiej jesteśmy zdolni, to ta prowadząca do... niczego?
Była żołnierka zrobiła krok wprzód, wywołując tym niemałą konsternację u swojego towarzysza, któremu serca na chwilę zamarło bez ruchu na myśl, że jego ostatnią ludzką siostrzyczkę dzieli od przepaści dzieli parę centymetrów. Kobieta usiadła spokojnie na krawędzi ołowianej dłoni, tak że nogi zwisały niemożliwie wysoko nad ziemią. Zawiał leciutki wiatr wiejący od dołu, jakby właśnie mijało ich morze ulatujących w górę dusz, ale ona zamiast spuścić głowę zadarła wzrok i machając wesoło nogami zaczęła nucić jakąś piosenkę, tym samym po raz pierwszy po przebudzeniu używając swoich strun głosowych. Jej ostatni ludzki braciszek usiadł obok niej i słuchał z uśmiechem lekkiej piosenki. Przyszło się mu zastanawiać, czy przyczyną ich zachowania jest bardziej niedotlenienie, czy sukcesywnie pogarszające się zdrowie psychiczne.
- Ktoś zapewne zaśpiewałby to lepiej...- powiedziała naglę była żołnierka- fałszuje jak cholera...
Po chwili ciszy jej braciszek zapytał:
- Jak masz na imię?
- Ewa- kobieta odpowiedziała szybko.
- Ja Adam- mężczyzna odparł zaraz potem.
^^^
Powietrze rozpruł na wskroś trzask otwieranych z impetem drzwi, prawie wyrwanych z zawiasów. Mężczyzna stał do nich tyłem, ale nie odwrócił się. Dwuskrzydłowe wrota uderzyły mocno o ściany, pozostawiając w nich głębokie bruzdy. Zaraz potem odgłosy ciężkich butów, uderzających mocno i bezczelnie o posadzkę, rozeszły się po pomieszczeniu. Podłoga zdawała się cierpieć, jak już za chwilę wszystko i wszyscy. Ktoś rzucił granat. Przeleciał obok starego człowieka, ślęczącego wciąż nad księgą, pomimo że jego wzrok napotkał już koniec ostatniego wersu tej treści. Eksplodował gdzieś z przodu, wpadłszy w ławki ustawione przy ścianie. Zamieniły się w latające wszędzie drzazgi, a starszego człowieka ochronił przed nimi jedynie stojący tuż obok piedestału drewniany filar.
Echo silnych kroków narastało. Ludzi było coraz więcej. Nie musiał się odwracać by ich widzieć. Wszystko działo się jakby w spowolnionym tempie. Słyszał wybijane okna i każdy drobny odłamek szkła, pobrzękujący upadając na ziemię. Słyszał kolejne trzaski łamanego i wręcz rozrywanego drewna, kolejne eksplozje. Wokół niego wrzało czyste nieubłagane zniszczenie zaklęte w zaślepionych spiżem ludziach- pożoga, która na razie jedynie nadgryzła ten kościół, a już niedługo obróci go w absolutne nic. Z twarzy wszystkich żołnierzy zdawało się bić niewzruszone przeświadczenie, że właśnie walczą ze złem, że niszczą coś okropnego i plugawego, ale w rzeczywistości spopielali ostatni ogród na świecie, samemu nie zobaczywszy wcześniej w swoim martwym życiu ani jednego kwiatu.
Cóż za monstrum kłujące we mnie się zanurza
- Tak syknęła spluwaczka, gdy w nią wpadła róża.
~Jan Sztaudynger.
Nim jego oczom ukazała się jakakolwiek ludzka twarz. Poczuł silne ukłucie w plecach, a gdy zniżył swój wzrok, ujrzał wyszczerbione i zardzewiałe ostrze sterczące z jego brzucha. Za chwilę w nim zniknęło, by zrobić dziurę w innym miejscu... i jeszcze innym nieco wyżej... i jeszcze innym... i jeszcze. Gdy po tych dwóch-trzech sekundach, trwających dla niego dobre kilkanaście, trzymał się w pionie już tylko na swoich starych rękach. Dostał w głowę kolbą karabinu albo innym tępym narzędziem i upadł momentalnie na ziemię, godząc się w myślach ze wszystkim, co go właśnie spotkało. Docisnął swoje ręce do brzucha i klatki piersiowej, jakby chciał coś w sobie zakląć, schować głęboko, by przeżyła chociaż pamięć, by Syberia nie zamieniła się w zapomnienia jak świat opisany w zakończeniu Księgi Dębu. Zdołał jeszcze tylko wycharczeć z gardła sporą plamę krwi, a potem jego powieki powoli opadły. Ktoś jeszcze postanowił kopnąć go w twarz, ale jego już praktycznie nie było.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top