Zapomnienie XXIII. - „Nowe Toronto" - Sierpień 5562r.

Wrócił. Adam, którego błękitne spojrzenie było już po stokroć głębsze, a czarne włosy nieco dłuższe. Szedł spokojnie po brudnych schodach swojej starej, ciasnej klatki schodowej, człapiąc na siedemnaste piętro z zupełnie nieświatowo dobrym i kruchym humorem. Taszczył na swoich plecach na powrót ciężki i wypchany po brzegi plecak, którego zawartość została wzbogacona oczywiście o podręcznik do nauki języka syberyjskiego oraz, jak obiecała Yolgi, „Legendy z Bardzo Daleka" w tymże języku.

Sam nie wiedział, po co wrócił do Nowego Toronto. Wydawało mu się, że coś go do tego przyciąga, lecz nie miało to nic wspólnego z uczuciem, które zawiodło go do dystryktu trzynastego. Myślał czasami, że to z tęsknoty, ale za czym niby miałby tęsknić? Za brudnym miastem, drapiącym w gardle brudnym powietrzem czy może którymś z tych kilku chamskich „przyjaciół", których miał? Chyba dopiero teraz, gdy lada moment miał przypomnieć sobie wygląd swojego przedpokoju, zrozumiał, że wrócił tu po nic, że to tylko piekące resztki spiżu usiłowały zaciągnąć go w miejsce, gdzie będą miały większe szanse odbudować swoją plugawą tyranię w jego umyśle. Jedyne o czym marzył, to by znów uciec na Syberię, do Vol Vortu, do Yolgi.

Przez małe okienka przy każdym zakręcie zygzakowatych schodów, widać było szarą rzeczywistość wczesnego poranka. Po raz pierwszy miał chyba okazję zobaczyć go z taką dojrzałą dokładnością i spokojem, pomimo że widział ją tylko chwilami przez brudną szybę, gdy musiał fundować sobie mdłości znów obracając się o sto osiemdziesiąt stopni w śmierdzącym i dusznym wnętrzu. Było koło czwartej rano, więc według tutejszych standardów wszyscy niebezrobotni powinni już dawno być w pracy po (przy optymistycznych założeniach) cztero- lub maksymalnie pięciogodzinnym śnie.

Pomimo iż ciężko mu się oddychało, zerkał przez te małe okienka chyba najtrzeźwiej w swoim życiu. Poza zadymioną, szarą, smutną metropolią widział w przestrzeni między budynkami coś jeszcze- uczucie otwartości, umowności wszystkich trybów naszych zasad, ich niedorzeczność; a ponad to świadomość, światło gwiazd- nie tylko kul gazu- za chmurami smogu, prawdę- jak jazz układający się z każdego fragmentu ogólnego szumu Świata, jeżeli tylko ktoś postanowi wsłuchać się w jeden konkretny z nich. Orkiestra ta bowiem jest zbyt wielka i znaczy zbyt wiele, by nie zatonęła w morzu samej siebie i by nie zaczęła być nic nieznacząca przez to, ile znaczy. Adamowi zdawało się oczywiste, że każda muzyka nie jest tylko uporządkowanym hałasem, ale raczej, że to każdy hałas jest nieuporządkowaną muzyką.

W tym Świecie, będącym na szczęście tylko świata częścią, nazwy wszystkich rzeczy wokół człowieka miało się ochotę wstawić w oddzielne, wielkie cudzysłowy- nad głową nie widziało się nieba, tylko „niebo", wszędzie nie stały budynki, tylko „budynki", ludzie nie mieli problemów, tylko „problemy", nie znajdowano na nie rozwiązań, tylko „rozwiązania", a mężczyzna nie wracał właśnie do domu, tylko do „domu".

W końcu Adam dotarł do piętra ze swoim mieszkaniem. Bardzo śmieszne wydawało mu się teraz, że na każdą noc wracał kiedyś do tej śmierdzącej dziury, jakby coś go do niej przyciągało, jakby był do niej uwiązany więzami, potworzonymi przez ludzi dla odmiany nieświadomie, w wyimaginowanych pewnikach i oczywistościach.

Szedł długim obskurnym korytarzem, wypełnionym szumiącym nieustannie echem- echem zupełnie innym od tego, jakie roznosiło się w gmachach Syberyjskich budowli. Pogłosy te zdawały się nieść w swoich niewerbalnych wyrazach zupełnie inne tezy, świadczyć o innych rodzajach ogromu- nie o dojrzałej, monumentalnej wolności wyrafinowania, tylko o samym, pustym rozmiarze i przepastności.

Gdy doszedł do drzwi swojego dawnego miejsca zamieszkania, zobaczył nieco inaczej niż je zapamiętał. Nie było przed nimi wycieraczki, a na drzwiach, imitujących drewno, widniał kutas namalowany jaskrawą, żółtą farbą w spreju. Niebieskooki nawet nie westchnął; postanowił, że nie da złośliwemu Światu tej przyjemności- żadnego symbolu poddaństwa, pogodzenia się z rzeczywistością. Rzeczywistość była dla niego teraz przecież bardziej względnym i umownym pojęciem niż kiedykolwiek wcześniej.

Zrzuciwszy plecak z pleców na ziemię i obok niego przyklęknąwszy, zaczął grzebać w najmniejszej kieszeni w poszukiwaniu kluczy. Usłyszał wtedy gdzieś znad siebie stary, przeżarty alkoholem głos:

- Nie pakuje się kluczy do najmniejszej kieszeni, bo pierwsze co zrobią, to wszystko z niej zapieprzą.- Już od połowy zdania Adam patrzył na jego starą, obwisłą twarz oraz wypraną chyba z milion razy koszulkę w pasy i równie stare dresowe spodnie. Jego głowa wyglądała na ogoloną niegdyś na łyso (jak u większości typowych Światowców dowolnej płci), lecz jednocześnie taką która od dawna nie widziała maszynki do włosów. Prawa, swobodnie zwisająca, ręka trzymała za szyjkę przezroczystą butelkę, wypełnioną, już nie do pełna, przezroczystą cieczą, która bynajmniej wodą nie była.

- Egh...- Adam westchnął charcząco w odpowiedzi.

- No i co tak sapiesz?- kontynuował ostro, a cały czas klęczący przed plecakiem mężczyzna nie próbował się nawet zastanawiać, co tej starej głowie może zależeć na takiej rozmowie; na dręczeniu innych, czy raczej „dobrodusznym" „radzeniu" im, jak mają żyć.- Zawsze ktoś przyjdzie i ci takie coś zrobi.- To mówiąc, wskazał machnięciem na drzwi przyozdobione malunkiem godnym największych dzieł światowej myśli artystycznej.- Zarąbali wycieraczkę, boś był wieki poza domem, a im się albo przyda, albo przekażą komu innemu za parę centów.

- Nie wiem, co nimi kierowało- To odpowiadając, Adam, wygrzebawszy klucze ostatecznie z większej kieszeni, jął wstawać.- ale wiem, że są skończonymi idiotami- dokończył, się prostując.

- PANIE- zaczął krzykiem, aż wokół rozeszło się donośne echo- Ludzie tacy byli, są i zawsze będą.- W głosie starca zdawała się buzować chęć zwycięstwa w dyskusji, jakby jedynie ona była w stanie go uspokoić i jakby mimo braku sensu swoich wypowiedzi, chciał ich bronić w imię dumy czy tępego „honoru" „swoich" „myśli". Zdawało się, że chciał znaleźć w nim przyjemność, albo zbudować za jego pomocą poczucie wyższości, tworzone tylko przez własnoręczne obnażenie pozornej niższości innych.- To po prostu leży w ludzkiej naturze- mówił dalej.- Wszyscy tacy są, wszyscy... i koniec. Albo się pan do tego dostosujesz albo znikaj pan z tego Świata.

Niebieskooki spojrzał na jego oblicze, jakby chciał zaskakująco dla starca szczerze powiedzieć „dziękuję za radę". Zamiast tego jednak odparł:

- A może pan tak się tak piekli, bo sam mi pan zapieprzył tę wycieraczkę, co?

- JA?!- wykrzyczał znów, jakby by zaaferowany jakimkolwiek oporem ze strony Adama, a jednocześnie pragnął go jeszcze więcej.- Ja jestem poczciwym starym człowiekiem, co to się panu stara pomóc! I bądź tu człowieku kurwa miły.

- To w końcu wszyscy tacy są czy nie?- zapytał spokojnie czarnowłosy.

- Yyy...- starzec podrapał się po swojej łysiejącej z posiwiałych włosów głowie.- Zrozum pan, że tak już jest- powiedział tylko, a Adam zdziwił się jak szybko spiżowy władca w jego głowie postanowił porzucić tę ważną twierdzę Światowości; przeświadczenie o tym, że tego jak jest nie da się zmienić, że nie da się inaczej, że jaki jest ktoś, taki musi być każdy- Wiesz co?- starszy człowiek zaczął jednak dalej- Po prostu naoglądałem i nasłuchałem się na tym Świecie tylu rzeczy, że wiem o nim wszytko. Jak nie chcesz z moich porad korzystać, to nie korzystaj.

Adama, zastanowiwszy się sekundę nad tym, czy właśnie nie sprawił, że Światowiec mówi o Wolności, odparł spokojnie:

- Cóż ci po widzeniu i słyszeniu tak wielu rzeczy, jeżeli nigdy nie widziałeś nic pięknego, ani nie słyszałeś nic wartego uwagi?- Po tej wypowiedzi starzec potrzebował chwili zadumy, w trakcie której nieświadomie otworzył lekko swoje spierzchnięte usta.

- Piękna nie ma- powiedział stanowczo przełknąwszy ślinę, ale jego głos brzmiał jakby pękła przy tym jedna z jego strun głosowych. Powiedziawszy to, uniósł zamaszystym ruchem butelkę, przystawił do ust i krzywiąc się lekko, pociągnął z niej spory haust wódki- a wartych uwagi rzeczy słyszałem dużo- mówił dalej- i nie raz mi się przydały, na przykład to, że nie można ufać ludziom. I tylko to se zapamiętaj raz na zawsze.- Skończywszy wypowiedź, zaczął iść szybkim krokiem w kierunku schodów, a odgłos jego ciężkich kroków rozchodził się po korytarzu. Nie wydawał się być zbyt zadowolony z tego jak skończył ten dialog.- Zapamiętaj- mówił jeszcze przez ramię- to jest normalne... i zgól te kłaki, bo wyglądasz jak bezdomny.

„Co ty wiesz o normalności"- pomyślał sobie Adam- „... Co ty niby o niej wiesz". Nie czuł potrzeby mówienia tego na głos. Ten człowiek miał o tym nie wiedzieć, podobnie jak też na pewno nie wiedział o tym jaki cud kwitnie w dystrykcie trzynastym. Czarnowłosego okropnie irytowała tylko sama nieświadomość starca i własna wobec niej bezsilność, a nie tego człowieka charakter. Nie on był bowiem winny, lecz Świat. Przybyły nie miał siły próbować mu tłumaczyć, że twierdzenie z góry, że coś jest niemożliwe, jest jak uważanie za nieprawdę czegoś, czego nawet nie chce się zobaczyć.

Adam włożył szybko kluczyk do dziurki w drzwiach i energicznie go przekręcił. Otworzył drzwi, słysząc doskonale i do bólu znajomy odgłos nienaoliwionego mechanizmu, poruszonego przez szarpniętą klamkę. Wchodząc do ciasnego przedpokoju, ze ścianami wyłożonymi drewnopodobnymi listwami, wtaszczył za sobą ciążki plecak i rzuciwszy go na podłogę, kopnął drzwi za sobą, a one zatrzasnęły się z hukiem. Po prawej stronie ciasne przejście bez drzwi prowadziło do małego salonu z małym kineskopowym telewizorkiem. Po przeciwległej stronie pokoju, kolejne wąskie przejście, tym razem z drzwiczkami, prowadziło na „balkon" o powierzchni metr na metr. Po lewej stronie Adama, za zamkniętymi drzwiami znajdowała się kuchnia. Węch już-nie-do-końca-Światowca podpowiadał mu, że coś w niej chyba właśnie staje się nośnikiem licznych mikroskopijnych cywilizacji.

Przed nim stary, ale nie obskurny, korytarz prowadził wprost do drzwi łazienki. Korytarz skręcał wówczas w lewo i zrobiwszy w sobie miejsce na szafę, kończył się kolejnymi drzwiami do pokoju, w którym po raz ostatni rozmawiał ze swoją babcią Salgji. Czarnowłosy przeszedł teraz do niego wyobraźnią i z uczuciem smutku wymieszanym z niezrozumieniem i zachwytem, pomyślał sobie, że tu właśnie zaczęła się jego podróż na wschód. Oczywiście wracając z Syberii, tym razem wyruszył również na wschód. Pomimo iż został dogłębnie uświadomiony o tym, czym w istocie jest ich świat i jak wygląda w większej skali, aż do momentu, w którym zobaczył znajome mury Dystryktu sześćset dwunastego, nie dowierzał, że w ten sposób dotrze do domu.

Adam sam nie widział, co powinien zrobić, w którym kierunku powinien ruszyć, będąc we własnym „domu". Na Syberii czuł się lepiej, ale ciężko było mu zrozumieć dlaczego. Poza Światem był całkowicie wolny i paradoksalnie właśnie wtedy wiedział, czego chce, znał drogę- w Świecie, gdzie skrępowanie ruchów jest większe, czy też po prostu istnieje, nie czuł już ku niczemu żadnego dobrowolnego nurtu, zdawało mu się, że oślepia go mgła, przez którą nie potrafi dojrzeć żadnej ścieżki.

Niebieskooki wyciągnął wreszcie z kieszeni, wciąż oczywiście rozładowany, telefon i położył go na małym stoliku, stojącym w koncie pomieszczenia przed nim. Rozpiąwszy plecak wydobył, z niego swoją ładowarkę. Nie ładował go przez całą drogę. Zdarzyło mu się w jej trakcie tylko raz zatrzymać się na noc na stałym lądzie, w miejscu gdzie mógłby to zrobić i nie miał wówczas ochoty ani czasu tego robić. Przez całą drogę podróżował tylko promem- z portu w Vol Vorcie do dystryktu pięćset dziewięćdziesiątego pierwszego, czyli Nowego Anchorage- oraz, już światowym, pociągiem z ów miejsca już do okolic Nowego Toronto. Podróż z Vol Vortu do Świata była więc o niebo prostsza niż dotarcie z miejsca zamieszkania do miasta-domu.

Podpiął telefon do gniazdka. Włączał się dłuższą chwilę. Kiedy ekran rozbłysł w końcu trupim błękitem i zaczęło być widać mozolnie pojawiające się ikony, telefon wydał z siebie mnóstwo najróżniejszych odgłosów, oznajmiających o różnych otrzymanych powiadomieniach, informacjach, mejlach, esemesach. Adam otworzył skrzynkę pocztową na C-mailu, pomimo oporów otwierającego się systemu, już przeraziwszy się ilością krzyczących na niego napisów, zajrzał do pierwszego od góry, najnowszego, mejla. Zmarszczył brwi informacja zdawała się do niego dotrzeć dopiero przed kilkoma minutami. Podniósł telefon nerwowym ruchem, przypominając sobie ze złością, jak krótki jest kabel ładowarki, i zaczął czytać:

obywatelu! w trosce o dobro ogółu rasy ludzkiej oraz utrzymanie jej moralnej nieskazitelności, jesteśmy zmuszeni upomnieć o poprawę zachowania w związku z niezarejestrowanym, czasowym przebywaniem w odległych od miejsca zamieszkania rejonach państwa światowego. nakazujemy poprawę postępowania i subordynację względem wartości jakimi są prawo i ustatkowanie społeczne każdej jednostki względem ról, do jakich jest ona niepodważalnie i nieodwołalnie powołana. apelujemy by reprezentował pan godnie ojczyznę naszej nacji wszechludzkiej, której jest pan dumną i potrzebną częścią.

Ku chwale Świata!

~Zgromadzenie Dystryktu 612

- Skąd oni kurwa wiedzą, że właśnie wróciłem- wyszeptał pod nosem Adam do samego siebie, a jego umysł wypełnił szyderczy śmiech wytworzony przez jego wyobraźnię, jakoby wydobył się on z ust, domniemanego inwigilatora, który nawet tenże szept mógł według mężczyzny usłyszeć. Teraz poczuł się bardziej zniewolony niż kiedykolwiek wcześniej. Nigdy jeszcze system nie napluł mu w twarz, tak bezpośrednio i bezczelnie informując, co o nim myśli, ile jest dla niego warty i jak bardzo nic nie może zdziałać; jeszcze ani razu tak bardzo ostentacyjnie nie zrównał go z bezbronnym robactwem, niczego nie świadomym i wijącym się w ciasnej ciemności podziemi. Zdawało mu się, że jest glizdą, powtórnie przemienionym w poczwarkę motylem, wgniatanym właśnie ciężkim i brudnym od ludzkiej krwi, butem systemu z powrotem w glebę, gdzie rzekomo ma być jego miejsce. Trzymające telefon palce Adama spięły się, jakby chciały go zmiażdżyć.

- „... wartości, jakimi są prawo i ustatkowanie społeczne ..."- powtórzył powoli i cicho, lecz nienawistnie.- Co wy wiecie o wartościach- wycedził szeptem przez zaciśnięte zęby.- „... by reprezentował pan godnie ojczyznę naszej nacji wszechludzkiej, której jest pan dumną i potrzebną częścią ..."- znów zacytował sam do siebie.- Żebym ja chociaż coś takiego kiedyś podpisywał.- westchnął głośno, nie słysząc by wyimaginowany inwigilator ściszył swój śmiech.- Żebym ja chociaż coś takiego kiedyś podpisywał...

^^^

Minął tydzień, a wnętrze jego czaszki zdawało się przez cały czas szumieć jak pusta po najdostojniejszym z balów, sala taneczna ze stojącym na środku, zamilkłym klawesynem , z zaklętym w nim szczęściem, którego smak tak ciężko było Adamowi sobie przypomnieć. Czuł się jak ryba wyrwana z głębi oceanicznej, albo jak ptak schwytany w sieć. Powodując u siebie samego złość, że traci siły, by chociaż symbolicznie się szamotać, zmieniał półświadomie swoje ruchy mentalne i fizyczne w bardziej sztywne, zdenerwowane, przewrażliwione, nerwowe. Jego myśli coraz ciaśniej oscylowały wokół marzenia o tym, by wrócić na Syberię.

- Wrócę do ciebie, Yolgi- powiedział do siebie półszeptem.- Wrócę do domu, obiecuję. Wrócę do ciebie. Proszę niech los da mi jeszcze raz ten wielki zaszczyt. Po jaką cholerę ja tu wracałem?- wycedził przez zaciśnięte zęby i zaciskając powieki równie mocno wycisnął spomiędzy nich parę łez. Oderwawszy się od jego bladej twarzy, jęły spadać w czeluść o głębokości siedemnastu pięter. Adam stał na swoim małym balkonie, a przednia część jego ciała zwisała nad przepaścią, oparta o niebezpiecznie niską balustradę, choć nazwa ta, jak pięść do oka, pasuje do tych kilku pospawanych ze sobą rurek.- Dla tych kilku „znajomych" i „domu".

Twarz niebieskookiego wyglądała inaczej niż gdy żegnał swoją babcię, nieświadomy, że to robi. Pomijając iż jego włosy były teraz o dobre półtora centymetra dłuższe, jego twarz pokryły różne krosty i trądzik, a kąciki jego ust zdawały się zbyt ciężkie by zdołać się unieść.

- Prawdziwe pytanie brzmi, dlaczego jeszcze nie wracam- powiedział do siebie Adam, do czego z samotności przywykł, i uniósł głowę w górę, wciąż nie otwierając oczu.- Boję się- powiedział, a z jego rozluźnionych ust wydobył się papierosowy dym. Rozumiał, jak niebezpieczna była wiedza, którą posiadał, jak bardzo miał się o Vol Vorcie nigdy nie dowiedzieć, tak samo jak i pozostałe dwadzieścia miliardów Światowców. Próbował nie dać w sobie wywołać uczucia, iż ta wiedza go pali, że nie powinno jej tam być, że nie powinien jej posiadać; to byłoby zwycięstwo systemu nad jego umysłem, koronacja kolejnego spiżowego władcy w jego głowie. Rozumiał już, że to dlatego jego rodzina została zniszczona; jego babcia była Syberyjką. Mogła powiedzieć prawdę każdemu komu tylko zechciała.- Dlaczego nikt mi nie powiedział?- zapytał na głos- „Chcieli mnie chronić?..." Po dłuższej chwili uchylił powoli powieki.- Państwo Światowe to konglomerat ludzi w drogich garniturach dostających wyimaginowane wartości liczbowe w nagrodę za wymyślanie problemów dla siebie nawzajem.

Adamowi nie zdarzało się nawet spojrzeć na używki, dopóki nie odbył swojej podróży. Nie śmiał jednak winić za to miejsca, do którego dotarł, pomimo że od tego czasu jego życie stało się boleśniejsze. Stał się mniej wytrzymały, a bardziej wyczulony- widział więcej niż wcześniej, myślał inaczej niż kiedykolwiek. Jak miałby Syberię winić za taki dar. Przecież to Świat czyni klątwą prawdę i wrażliwość. To ze Światem jest coś nie tak, nie z naszymi duszami. Do reszty opróżnił swoje trzewia z dymu.

- Chciałbym włożyć na siebie tę przewiewną koszulę, którą mi wtedy dali- mówił dalej i znów napełnił się nikotyną- ale nic mi ona nie da bez syberyjskiego wiatru- Dym wylatywał z jego gardła w rytm wypowiadanych słów- tylko poszarzeje od śmierdzącego smogu... dla człowieka w tych stronach najlepiej byłoby nosić ten szary plastikowy strój i pracować w tej pieprzonej gastrobudzie do końca swoich dni...- mimowolnie zaczął napinać mocno rękę w której trzymał tlącego się papierosa. Trzęsąc się ze złości, ale i zimna, jego ręka jęła go z całych sił zgniatać.- I wkładać te pierdolone fryty DO OLEJU!- oparzywszy się, wykrzyczał ostatnie słowa zdania, a papieros dołączył do wspomnianych, spadających łez, które być może nawet jeszcze nie zdążyły dotrzeć do zimnego bruku.

Mężczyzna uderzył kilka razy pięścią w zewnętrzną część barierki, patrząc na spadający, żarzący się tytoń, a ból przynosił mu nieznaczną ulgę na umyśle. Potem osunął się na podłogę z pozbijanych płytek, sam nie wiedząc w jaki stopniu celowo, ocierając się boleśnie żebrami o balustradę. Miał ochotę zrobić sobie krzywdę. Przyłożył mocno obydwie ręce do twarzy i osuwał się dalej, aż w końcu leżąc na boku, skulił się w tak ciasny kłębek jak tylko mógł. Spod jego dłoni dobiegały jęki, szlochy, przeciągłe i rozchodzące się echem jak lamenty umęczonej duszy.

- Jedź... p... proszę- szeptał.- Jedź!!!- krzyknął z całych sił, zdzierając swoje płaczące gardło, jakby chciał je przywołać do porządku.- JEEEDŹ!!!- wydarł się raz jeszcze i z całej siły uderzył się w twarz, zupełnie jak Iolgariia z legend Vol Vortcich, o których nie miał oczywiście pojęcia.nie przykrywał więcej swojej twarzy dłońmi. Teraz już nie płakał, a jedynie wściekle dyszał. Poparł się rękami o ziemię i wstał opierając się na powrót od balustradę. Jął znowu się za nią niebezpiecznie wychylać.- Oo... Syberio...- jego gardłu ciężko było zebrać się na mowę, jakby zalegała w nim wielka, boleśnie upijająca w struny głosowe bryła smutku- O... moja Iolgariio... moja Yolgi... wrócę do ciebie... Wrócę... i będę cię chronił, byś nie musiała nigdy oglądać tego, jak bardzo byłem bezdomny w wielkim „domu" światowym... w wielkim kołchozie dusz, więzionych plugawą, ołowianą „prawością" i spiżową mentalnością... Nie wiem, czego bronią zasady, ale porządku broni, coś zupełnie innego- Adamowi było już trochę lepiej. W wyrafinowaniu swoich słów, na którą przed swoją podróżą by się nie zdobył, znajdywał jakiś rodzaj upojenia, ogłuszenia, namiastki zwycięstwa, choćby teoretycznego dekretu, iż żaden spiż w jego umyśle rządzić nie będzie.- Ale tutaj na nic te moje gadanie- mówił dalej- bo Sztuką nie jest usunąć zasady; Sztuką jest uczynić tak, by nie były potrzebne... Ktoś powie, że to niemożliwe, że za trudne, ale to ten stan nie jest normalny, chyba że uważa się inaczej... jak ten zapity światowy sąsiad ze swoimi życiowymi mądrościami. Jesteśmy zdolni do tego o czym marzymy. Widziałem to na własne oczy!... i nigdy nie zapomnę!...- Jego wzrok powędrował nieco wyżej, a spod jego powiek znów zaczęły płynąć krople słonej cieczy.- I będę tutaj tak stał i płakał, ani myśląc by wyzbyć się tej świadomości- mówił dalej- aż któryś z „bogatych psów" wpadnie na to, że wspólny kat wspólnoty nie czyni.- Powiedziawszy to, wyprostował się i przyłożył dwa palce do swojego czoła. Salutował jak jeszcze niedawno Yolgi nad tym wspaniałym jeziorem pod Vol Vortem.- Obiecuję ci, jakkolwiek brzmi twe imię- pociągnął nosem i przez cały czas łzawiąc nie zmienił swojej napiętej jak struna postawy- nie zapomnę.

Z ust czarnowłosego znów wydobyły się niekontrolowane, jęczące dźwięki.- Dlaczego tak bardzo się boję?...- wręcz piszczało jego gardło.- Dlaczego nie mogę tam wrócić?... Kto śmie mi zakazywać? Ja tylko chcę do domu...- powiedział.- Zabierz mnie tam, proszę.- Wpatrywał się swoimi błyszczącymi błękitem ślepiami w odległe, piętrzące się ciemne chmury, jakby mówił do czegoś lub kogoś, skrytego daleko za nimi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top