Zapomnienie XXII. - „Odyseja" - Grudzień 4320r.
Na szczęście udało im się uniknąć głównej części atrakcji meteorologicznych, zafundowanych im wczoraj przez matkę naturę. Trwał teraz kolejny krótki dzień, w trakcie którego Iolgi miała nadzieje spotkać przynajmniej jeszcze jedną zmorę. Szli pieszo stronami, w których wojowniczce chyba do tej pory nie było dane się obracać, co mimo jej długiego stażu nie było dziwne, z uwagi na nomadyczny charakter jej profesji. Wierzchowce zdecydowali się tym razem zostawić pod odpłatną opieką właściciela oberży, w której przyszło im na parę godzin zabawić. Iolgariia nie mogła patrzeć jak jej ulubione zwierzęta obsypywane są lodowymi pociskami przyrody. Jej wzrok spędzał połowę czasu zwieszony nad zmórmetrem. Prowadziła swoich kompanów żwawym krokiem w jednym konkretnym kierunku, więc najpewniej miała już konkretne źródło sygnału na celowniku.
Okolica wyglądała nadzwyczaj malowniczo. Ziemia zdawała się płynąć łagodnie pofałdowanym terenem, przeplecionym rzadkim zadrzewieniem z licznymi otwartymi przestrzeniami.
Człapali spowalniani przez lekko opadły, lecz wciąż sięgający do kostek śnieg. Znajdowali się na środku dużej pochylonej nawierzchni całkowicie wolnej od drzew. U jej dołu, po ich lewej, co najmniej sto metrów od nich, wznosiła się całkiem wysoka pionowa skarpa. Z jej zgarbionej krawędzi zwisały liczne sople, sprawiające iż kamienna ściana zdawała się spływać zatrzymaną w czasie, zmarzliną. Oprócz niej, granicę zamarzniętej polany wyznaczały gęste ściany lasu.
- Fajne sobie wybrał miejsce na walkę, nie?- wypaliła Iolgariia, nie przestając iść, a wręcz przyspieszając.
- Tu?- zapytał Gniewko.
- Tak- odparła.- Siedzi gdzieś tam.- To powiedziawszy, skinęła głową w stronę ściany drzew, tworzących granicę tego miejsca od górnej strony pochyłej połaci terenu.
- Dlaczego ciągle zmierzasz przed siebie?- zapytał mężczyzna.
- Bo inaczej będzie miał idealną sytuacje, żeby się rozpędzić i nas staranować. Specjalnie się tak ustawił.
- Jest rozumny- dodał Dezyderiusz.
- W ogóle wszystkie te stwory lepiej wiedzą, co robią niż nam się wydaje- skwitowała.
- To dlaczego jeszcze się nie rozpędza- zapytał rycerz.
- Nie wiem dlaczego, ale wiem, że debile zdarzają się wśród wszystkiego, co żyje... Nie narzekam- Ledwo zdołała dokończyć swoją wypowiedź, a spora część drzew po środku wspomnianej ściany ciemnej zieleni, złamała się z trzaskiem jak zapałki, odsłaniając, miażdżące je, monstrum.- Dobra, przepraszam!- wrzasnęła, nań zerknąwszy i bez ostrzeżenia zaczęła biec przed siebie tak szybko, jak potrafiła, zostawiając swoich towarzyszy nieco w tyle, lecz jednocześnie powodując, że ruszyli się w pogoń za nią szybciej, niż sądzili, że potrafią.
Mag po drodze, musiał oczywiście wziąć Gniewka pod pachę, z uwagi na jego krótsze nogi. Z ciekawości, zakorzenionej głęboko w jego oczytanym mózgu, jął mierzyć zmorę wzrokiem nader uważnie, nie przestając biec za wojowniczką, której lekkie, cienkie włosy podskakiwały z każdym kolejnym krokiem szaleńczego biegu. Stwór wyglądał jak lodowy przerośnięty gad. Jego skóra miała tylko trochę mniej jaskrawo-akwamarynową barwę, niż kolor letniego nieba. Gdy stanął na potężnych tylnych kończynach odsłonił swoje, praktycznie białe, podbrzusze. Było ono jedynym miejscem jego grubej, zrogowaciałej skóry, które nie było usłane srebrzystymi kolcami różnej długości i o trójsiecznych ostrzach w kształcie nieregularnych trójkątnych ostrosłupów. Zdawały się być odlane z jeszcze przed chwilą płynnego metalu- podobnie jak wcześniej napotkane przez nich lusterko- a jednocześnie już naostrzonego i tak wyszczerbionego, jak ostrze topora, którym ktoś uparcie miesiącami próbował przeciąć skałę. Niektóre ostrza miały zaledwie metr długości, ale inne ciągnęły się powykręcanym metalem na metrów kilkanaście, jakby miały się lada moment złamać albo oderwać.
Poczwara otworzyła paszczę i wydała z siebie przeraźliwy ryk, ukazując trzy rzędy zębów, rosnących w podłużnym pysku niemniej nieregularną formą niż połyskujące jak szable ostrza.
Potwór upadł z powrotem na swoje dolne, znacznie krótsze od tylnych, kończyny i ruszył przed siebie, wprawiając ziemię w drżenie godne największych górskich lawin. Dźwięk rozcinanego przezeń powietrza w połączeniu z ciężkimi jak spiż krokami zdawał się zezwierzęcać i ukazywać samą śmierć w mniej lub bardziej materialnej formie czystej furii.
Poczwara rozwinęła swoje nieproporcjonalnie małe, dziurawe i kościste skrzydła w kolorze ciemnego granatu przelewającego się w czerń, zaczęła nimi trzepotać, unosząc jakimś cudem swoje wielkie cielsko na niecały metr nad ziemię, co znacznie przyspieszyło pęd tego czegoś, mimo że wciąż wlokło za sobą ciężki ogon, trący o ziemię. Najpewniej ta istna masa zmarzliny ożywiona mrocznymi materiami nie miałaby szans się unieść bez spadzistego terenu, nad którym sunęła.
Ku swojej lekkiej odrazie, Dezyderiusz dostrzegł teraz, że lecące nad ziemią kończyny kończą się czymś na kształt kopyt, czy nawet racic. Bardziej zdziwiony byłby chyba jednak, gdyby któraś ze zmór mogłaby się obyć bez absurdalnych pseudo-ewolucyjnych połączeń, do których z pewnością nie przyznałaby się przyroda, bo też zapewne nie miała z nimi wiele wspólnego.
- To Va Ingit! - wykrzyczał uczony- materializacja nienawiści! Zwana też żywiołakiem lodu!
Trójca Ludzka zbliżała się już do ściany lasu, dającej im chyba nie tyle schronienie, co kryjówkę. Wbiegli w niezbyt gęste drzewa, obijając się o niektóre z nich i brnąc w ich gąszcz coraz głębiej. Wreszcie Iolgi zatrzymała się na jednym z drzew i odwróciła się za siebie, oń się oparłszy. Było stąd widać, co się dzieje na zamarzniętej polanie, ale przy odrobinie optymizmu można było liczyć, że z niej byłoby trudniej wypatrzeć ich. Po niecałych dwóch sekundach dobiegli do niej jej kompani.
Iolgariia zawstydziła się widząc twarz starszego człowieka, którego oblicze aż zbledło, stanąwszy przed nią. Było jej zwyczajnie wstyd. Z perspektywy maga i Gniewka, trzymanego przez niego pod pachą, twarz wojowniczki cała wymalowana była w barwach głębokiego przerażenia. Chyba dopiero teraz Dezyderiusz zaczął się zastanawiać, czy dobrze zrobił zabierając się jako gap na łowy z pierwszym lepszym tropicielem zmór- dopiero teraz zaczął zastanawiać się, czy przeżyje, czy przyjdzie mu jeszcze kiedykolwiek wrócić do swoich ksiąg i znów w nich bez pamięci zatonąć, czy może umrze w żywiole walki, o którego istocie nie było mu dane posiąść żadnego nieteoretycznego pojęcia.
Mimo ilości jego lat na karku zdawało mu się, że Iolgi jest zdyszana dwa razy bardziej niż on, że słyszy jej szalejące w piersi serce, które chyba najchętniej wyrwałoby się z niej teraz i uciekło w las z wrzaskiem.
Czarnowłosa, wbrew woli swoich emocji, ale zgodnie wolą walki, wlokła sowi wzrok za błękitno-siną kreaturą, przebiegającą w miejscu, w którym jeszcze przed parudziesięcioma sekundami sami zostawili swoje śmiesznie małe ślady. Na szczęście zmora popędziła dalej, prawdopodobnie nie mogąc wyhamować albo nie zauważywszy, gdzie dokładnie się ukryli.
Wojowniczka zdawała się nie zwracać uwagi na swoich kompanów, którym udzielała się jej wewnętrzna panika i rozdarcie, lecz w rzeczywistości już nie mogła pogodzić się z faktem okazywania jakiejkolwiek słabości istotom innym niż specyficznej części jej własnej poplątanej świadomości.
- Iolgi- mężczyzna odezwał się załamanym głosem, a ona tylko spojrzała na niego, usiłując przynajmniej nie dygotać- Zmory ze sfery Va Ingit są wyjątkowo agresywne w otoczeniu bezbronnych form życia. Nie potrafi im się oprzeć, żądza i furia zawsze pcha go w kierunku najbardziej niewinnej i małej istoty- W jego słowach nie dało się wyczuć krzty współczucia, pomimo że przecież doskonale widział przerażenie wypisane w jej wielkich oczach. Być może, nie chciał utwierdzać ją w przekonaniu, że owe uczucie sobą ukazuje, być może chciał być dla niej miły.
- Po co mi to wiedzieć?- zapytała spięta.
- Nie uważasz, że powinniśmy wziąć na to poprawkę?
- Dlaczego? Jak?
- Może dla naszego wspólnego dobra powinniśmy się z Gniewkiem oddalić?
- Ppp...- parsknęła głośno, aż przez myśl jej przeszło, czy nie usłyszy tego śnieżny potwór.- Tak to sobie obmyśliłeś?- Paradoksalnie wypowiedź czarodzieja chyba trochę jej pomogła, lecz w całkiem niezamierzony sposób.- Przecież dobrze wiesz, profesorku, że im większa materializacja, tym większe spustoszenie w organizmie sieje od niej ucieczka. Tak działają sfery.
- Ale jest też wprost proporcjonalne do odległości. Nie musimy odchodzić daleko- odparł.
- Ty uciekaj, ja zostaje z Iolgi!- wykrzyczał piskliwie gnom, gdy Dezyderiusz ledwo skończył mówić.
- Nie ma mowy- powiedział stanowczo- tu chodzi o nasze wspólne dobro.
- No i już go nie powstrzymasz.- Kobieta, to mówiąc, uśmiechnęła się. Widziała kontem oka, że żywiołak lodu właśnie zawrócił tuż spod lodowo-skalnej ściany u podnóża wzniesienia i zaczyna się mozolnie wspinać po własnych śladach, zbliżając się do ich Trójcy.- Naucz ty się gadać z gnomami, a nie udajesz łojca.
- Wiedziałem, że już miałaś z nimi do czynienia- powiedział, gdy Gniewko zaczął się szarpać i wręcz piszczeć, wciąż trzymany przez mędrca pod pachą. Za wszelką cenę próbował się uwolnić.
- Wcale nie miałam- rozmowa ta, choć ewidentnie nie na miejscu, pomagała odwrócić jej uwagę od zbliżającej się poczwary, którą jednak ciągle świadomie śledziła wzrokiem.
- To skąd wiesz, jak obsługiwać to coś?!- wykrzyczał, nie zwracając już uwagi na zbliżającą się zmorę, bo nawet u takich intelektualistów jak on, głupia irytacja bierze czasem górę nad zdrowym rozsądkiem, a nawet strachem.- AAA!!!- wydarł się swoim starym głosem jeszcze donośniej, gdy gnom ugryzł go w palec, wyrywając się już z uścisku i biegnąc w stronę bestii, ile tylko miał sił w swoich krótkich nogach i na ile tylko pozwalał mu śnieg, w którym tonął prawie do pasa. Udało mu się nawet wyślizgnąć razem ze swoją tarczą w ręku. Dezyderiusz tym czasem, zaciskając zęby, machał bolącą ręką wte i wewte.- Jak to gówno przeżyło pieprzoną selekcję naturalną bez jakiejkolwiek pokory czy głupiego strachu!?
- Ach... cóż to za słownictwo, Milordzie?- Iolgariia się z niego nabijała.- Widzisz... bo jak ktoś nie jest uczony, to czasami pewne rzeczy po prostu wie... ale to już nieważne... I tak mamy przejebane. I mieliśmy od samego początku. Co za różnica, kto zginie pierwszy.- Tego rodzaju szaleństwa jeszcze nie widział u swojej przewodniczki, choć wiele razy zdawało mu się, że w jej biednym umyśle schorzenia psychiczne mnożą się w oczach i zmieniają swoje kształty i formy niczym w kalejdoskopie. Jej absolutnie niezdrowy uśmiech dodał mu jednak trochę otuchy, bo oprócz lekkiego dreszczu, przynosił mu również wiarę w zwycięstwo. Zawsze przecież widział to roześmiane, blade oblicze, przed tym jak Iolgi dokonywała rzeczy niemożliwych. W jakiś sposób widać było, że tylko szaleństwo pozwala tej stosunkowo drobnej osóbce względnie normalnie być. Chyba tylko ona byłaby zdolna wpatrywać się z tym uśmiechem w oczy samej śmierci, aż tę omiótłby lęk i aż załamującym się ze strachu głosem przyznałaby jej, że może jednak jeszcze nie czas. I tym właśnie była Iolgariia: przelewaniem każdej trudności i cierpienia w metaforę syberyjskiego zimna, a przy pomocy odrobiny poetyzmu, w dziwną, lecz i najbardziej życiową, ze wszystkich przyjemności.
Wojowniczka chwyciła obydwoma dłońmi za ciemny kaptur lekko purpurowej zbroi i naciągając go na swoją głowę, stawiała już pierwsze kroki w stronę zbliżającej się zmory. Już powoli doganiała Gniewka; brakowało mu tylko parę metrów do mroźniej polany. Va ingit zbliżał się do nich, lecz najwyraźniej jeszcze ich nie dostrzegał. Rycerz odwrócił się za siebie, słysząc trzeszczenie śniegu bo szybkimi krokami Dezyderiusza. Wojowniczka odwróciła się do niego, a jej twarz ozdabiała już tylko dumna i błoga pozostałość po obrazie jej delirium, jakby naprawdę przed chwilą spłoszyła śmierć.
- Cieszę się, że dołączyłeś do naszego kółka samobójców- powiedziała.
- Ładna nazwa- powiedział Gniewko, bez zawahania ustawiając się już na otwartej przestrzeni w stronę, wciąż wspinającej się do nich, kreatury.
- Dzięki- powiedziała Iolgariia, ustawiając się u jego boku i rozkoszując się tętentem swojego serca, jak rytmem werbla w psychodelicznej symfonii- sama wymyśliłam.
- I jak zwykle zapytałaś wszystkich o zdanie- dodał Dezyderiusz stając obok niej.
- Było mówić, że ci się nie podoba- odparł rycerz- teraz to już przegłosowane.
- W jaki kurna sposób przegłosowane?- Zapytał donośnie mag, dziwiąc się sobie, że potrafi się w takiej sytuacji uśmiechać, a Iolgi też się roześmiała.- Coś ty ze mną zrobiła...- dodał, gdy ona już praktycznie załadowała kuszę. Żywiołak zdawał się ciągle ich nie widzieć, lecz wyraźnie rozjuszył do krzyk. Złożyła się do strzału.
- Uwielbiam was.- Pociągnęła za spust.
Sowiooka nie walczyła pierwszy raz z Va Ingit. Pomimo że dotąd nie znała jeszcze mienia tej sfery, ani nie wiedziała, że jest materializacją złości, wiedziała dobrze jak walczyć z żywiołakami lodu. Za każdym razem zaczynało się tak samo- ciało zaczynało uporczywie wyrażać swoją ochotę do wykonywania chaotycznych ruchów, jakby chciało się uwolnić od samego siebie, jakby chciało choć na chwilę przestać istnieć i w spokojnym śnie w absolutnej pustce odpocząć, by nie musieć walczyć z tym czymś znowu. Najbardziej przerażało i irytowało ją to, że nie miała pojęcia, co się z nią dzieje że w każdej kolejnej sekundzie walki z tą sferą- miała ochotę wyrzec się całej siebie, nie przyznawać się, że ona to ona. Tej wojowniczce zawsze udawało się przezwyciężyć strach, niemniej wzdrygała się na widok własnych wspomnień tego, co się z nią działo, nawet po zwycięskiej walce. Nienawidziła się nie kontrolować, to też ciężko jej było lubić samą siebie- a to właśnie to czynił jad tej bestii.
Bełt rozpruwał powietrze, a po jej karku przebiegł dreszcz, gdy spostrzegła znajomą, zielonkawą maź, już sączącą się ze sterczących we wszystkie strony, nieregularnych brzytew. Ciężkie krople trucizny zsuwały się po ostrzach zwiastując nieuniknione napady mentalnego masochizmu, ciągnącego się przez nieskończenie długie godziny po otrzymaniu tych, trudno gojących się, ran ciętych.
Strzała wbiła się w jedno z trzech niezbyt dużych oczu stworzenia. Nawet dla kogoś tak doświadczonego jak Iolgi, wyglądało to ohydnie. Miała nieomylne wrażenie, że cały pocisk zatonął gdzieś w czeluściach gadziej czaszki. Pomyślała, że mają niemałe szczęście, że udało im się podejść tę zmorę, spoglądając na nią niejako z góry. Odkryła bowiem już dawno, i nie raz przekonała się o wadze tego szczegółu w walce, że praktycznie wszystkie żywiołaki nie potrafią unieść wzroku, ze względu na swój opancerzony kark- dlatego też zazwyczaj czyhają na szczytach niedużych zboczy, by poszerzyć swoje pole widzenia Teraz jednak te samo wzniesienie nie pozwalało stworowi zobaczyć praktycznie niczego, prócz białej pokrywy śnieżnej na parę metrów przed jego oczami.
Va Ingit zaryczał, jakby rozwścieczono go do granic możliwości, a z końcówek powykręcanych ostrzy wytrysnęły strugi zawiesistej i odrażająco zielonej substancji. Potwór ruszył kilka razy szybciej przed siebie, chcąc staranować swoich wrogów, których nawet jeszcze nie miał okazji dostrzec.
- W las!- wydarła się i bez zawahania runęli w stronę drzew. Zdążyli minąć parę z nich i usłyszeli za sobą odgłos łamanego drewna, co rzuciło ich na ziemię i kazało instynktownie zakryć głowę rękami. Przez umysł Iolgariii przeleciała tylko błyskawicznie myśl, jak komicznie się zachowali. Cała fala harmidru zwieńczona została pobrzękiwaniem metalu. Iolgariia odwrócił się z brzucha na plecy i zobaczyła kończący się u jej stóp, zdewastowany fragment lasu. Drzewa zostały pościnane na różnych wysokościach przez zatrute ostrza. W okół leżały rozharatane kawałki drewna, ale również kilka odłamanych od zmory snopów metalu, które mimo swojej nadzwyczajnej twardości, łamały się najwyraźniej jak porcelana.
Gdy czarnowłosa spojrzała nad siebie w głąb lasu, zobaczyła tylko Dezyderiusza, leżącego w śniegu i całego weń oblepionego, podobnie zroszą co ona.
- Gdzie Gniewko?!- zapytała zdenerwowana, pomimo że jeszcze nie wyczuwała na swoim ciele żadnego zatrutego zadraśnięcia.
Spojrzała raz jeszcze w stronę mroźnej polany, a za zniszczonym fragmentem lasu, w śniegu, porozrzucanym na wszystkie strony przez wielkie łabska potwora, leżał gnom. Iolgi zatrząsnął dreszcz, promieniujący od jej serca, które jakby zawahało się przed wykonaniem kolejnego uderzenia. Gniewko poruszył się jednak nagle, wstał na równe nogi i poderwał z ziemi tarczę, spoglądając ochoczo, w kierunku, w którym oddalił się żywiołak.
Rycerzowi musiało udać się uniknąć, chyba nie tyle szarży, co samych ciężkich kroków bestii. Poczwara zawróciła już jednak i właśnie zbierała się na kolejny atak, tym razem zbiegając ze wzniesienia. Sowiooka wstała i dane jej było zobaczyć, jak gnom unosi swoją tarczę z krzywo wymalowanym na nim sercem i zmarszczywszy złowrogo brwi, ani myśli uciekać, bo przecież gnom się nie boją.
Wojowniczka zaczęła gnać w jego kierunku. Nie chciała na niego krzyczeć. Nie chciała go karcić za jego niepowstrzymaną śmiałość, ani usiłować nauczyć pokory do wytworów sfer czy dowolnych innych zagrożeń. Nie miała serca tego robić. Biegła po swojego przyjaciela.
Można by nawet pomyśleć, że to może właśnie tak ten gatunek zdołał przeżyć selekcję naturalną bez krzty strachu, jak to nazwał Dezyderiusz- strach nie jest potrzebny istocie, która wzbudza w innych na tyle wielką sympatię, by być przez nich bronioną.
Iolgariia zdążyła dopaść Gniewka, gdy Va Ingit brakowało zaledwie paru kroków do zetknięcia z bezbronnym rycerzem, a przecież obecność właśnie takich stworzeń te materializacje najbardziej rozwściecza.
Kobieta przemknęła tuż przed szczerzącym się, paskudnym pyskiem rozpędzonej poczwary, łapiąc jednocześnie swojego przyjaciela za ramię i wyrzucając go przed siebie, by ten bezpiecznie wylądował we względnie miękkim śniegu kilka metrów przed nią. Sama poczuła na tyle swojej szyi pierwsze zadraśnięcie. Rozcięty fragment jej skóry rozlał się w jej umyśle bezlitosnym połączeniem okropnego szczypania, ale i swędzenia, choć chyba jeszcze większą dezaprobatę w wojowniczce wywołał charakterystyczny odgłos, rozcinania czegoś innego niż skóra.
Sowiooka odwróciła się za siebie odruchowo i, tak jak myślała, na śniegu kilka kroków za nią leżał pęk, związanych w kucyk czarnych, włosów wraz z małym rzemykiem, wiążącym je w całość. Poruszyła lekko głową, a nieregularnie odcięte włosy opadły na jej policzki, łaskocząc twarz w najbardziej irytujący sposób, jaki tylko Iolgi przyszło poznać. Nie było jej dane zbyt długo mierzyć swoim melancholijnym sowim wzrokiem tego niedużego pęku włosów; tylne kończyny pędzącej kreatury wgniotły je gdzieś pod śnieg, a dzieła dopełnił ciężki ogon, wlokący się za sinym cielskiem.
- O ty... kurwo!- wykrzyczała Iolgariia. Jej czarne gęste włosy były chyba ostatnim, co w sobie lubiła i jedynym czego nie chciałaby w sobie zmienić. W żaden sposób nie uspokajał jej fakt, że przecież i tak odrosną, że nie raz ścinała je sobie sama pod wpływem emocji, gdy śmiały się rozwiązać w trakcie walki.
Czarnowłosa, jąwszy rzecz jasna swój topór, runęła w stronę tyłu potwora, uwalniając wszystkie pokłady swojej złości. Wykorzystując prędkość swojego krótkiego biegu oraz ciężar swój i jej oręża, z całych sił wbiła purpurowe ostrze u nasady trupio niebieskiego, masywnego ogona. Metal zapadł się cały w ciemnych wnętrzu zmory; na zewnątrz wystawała tylko rękojeść. Jeszcze zanim wokół rozniósł się okropny ryk poczwary, Iolgi zdążyła jednym silnym ruchem wyrwać topór z ogona i wbić go ponownie, coraz bardziej oddzielając go od reszty materializacji.
Teraz dopiero wojowniczce przyszło się boleśnie dowiedzieć, że Va Ingit jest w stanie poruszać swoim ciężkim ogonem. Zgiął się on szybko w górę i uderzył sowiooką w plecy. Dzięki zbroi ból był nieporównywalnie mniejszy. Usłyszała trzask uderzającego o siebie metalu i satysfakcjonujące dźwięki co najmniej kilku łamiących się, zatrutych ostrzy. Jedynie kilka z nich przeszło między łączeniami w jej fioletowawym rynsztunku i ukłuło ją dotkliwie w bok i w kark. Dzięki swojej furii nie przewróciła się. Wiedziała dobrze, że to efekt jadu, który pewnie już w najlepsze rozchodził się po jej organizmie. Trucizna nie była w istocie śmiercionośna- wręcz przeciwnie, wzmacniała organizm i czyniła go o wiele mniej podatnym na obrażenia fizyczne, lecz jednocześnie rozrywała świadomość na strzępy, wywoływała napady irytacji, złości, furii, nienawiści. Wbrew pozorom z takim przeciwnikiem było już zmorze o wiele łatwiej walczyć niż z istotą myślącą, a za to fizycznie słabszą.
Va Ingit zaczął się odwracać. Zdążył przesunąć ciężki ogon po ostrych pniach zmasakrowanych przez siebie wcześniej drzew. Wojowniczka wykorzystując to, doskoczyła znów do części ciała, której naprawdę zamierzała zmorę pozbawić- zamierzała, albo raczej zamierzało coś, w co coraz bardziej przemieniał ją jad.
Wbiła swój oręż, tym razem używając nieco mniej siły i atakując nieco dalej od jego nasady. Skupiła się na tym, by nadać mu pęd. Ku „jej" aprobacie udało się zrobić dokładnie to, co chciała. Z środka ogona wystrzeliła fontanna krwi, wypchnięta przez ostrzy jak brzytwa koniec złamanego wcześniej drzewa, przebijający ogon na wylot. Teraz kreatura przekonała się z wrzaskiem, że jest unieruchomiona. Znienawidzona przez Iolgi część ciała na powrót zaczęła się wić, częstując ją kolejnymi kolcami, gdzieniegdzie przebijającymi bladą skórę pod zbroją i dostarczającymi jej umysłowi kolejnych wrażeń, a raczej powoli już ich braku.
Jak maszyna miarowo uderzała w miejsce, w którym rozpoczęła wcześniej amputację tego paskudnego odwłoku. Z każdym uderzeniem czuła, że jest z nią coraz gorzej. Nie mogła patrzeć, na to, co robi jej ciało- jak daje się okładać ciężkim ogonem. Jej ogłupiony organizm kazał jej czerpać przyjemność z tego, że nie czuje bólu, że się nie przewraca, że przyjmuje na siebie tyle ciosów. Chyba coś strzeliło jej w ręce. Jedna z dwóch kości w jej lewym przedramieniu pękła od kolejnego uderzenia, ale znieczulający jad powodował, że jej organizmowi się to podobało. Z każdym uderzeniem, Iolgi było coraz mniej. Z jej oczu poleciało kilka wielkich łez, ginących gdzieś w otwieranym przez ciebie szkarłatnym morzu krwi. Zdołała wygiąć swoje wargi, zdołała uczynić ze swojej twarzy sztandar wewnętrznej, absolutnej rozpaczy, którego i tak nikt nie zobaczył.
Wiedziała, że to, co „ona" robi nie miało sensu, że przez swoje działanie odnosi tylko bezsensowne rany i marnuje idealną szansę- unieruchomioną zmorę- która chyba jako jedyna mogłaby im dać cień szansy na zwycięstwo w otwartej walce z tym czymś. Wraz z ostatnim ciosem zobaczyła tylko jak dwie masy mięsa się od siebie oddzielają, a potem całkowicie odpłynęła. Wyraz twarzy jej, maltretowanego na własne życzenie, ciała zmienił się w absolutnie kamienny i zimny, a ją samą- osobę jaką była- otoczył mrok. Nie było już Iolgi. Zachowała tylko szczątki myśli gdzieś daleko od swojego ciała, nic nie czując, nie widząc, nie słysząc, nie będąc. Czuła ulgę, że nie musi już więcej patrzeć, na poczynania swojego zdziczałego ciała, a jej najgorszym koszmarem stała się myśl o tym, że może przeżyć. Nie chciała wracać do swojej oszpeconej, materialnej postaci. Nie potrafiła przełknąć myśli, że mogłoby jej jeszcze przyjść męczyć się w połamanej wzdłuż i wszerz wersji samej siebie. Teraz w tej ciemności poza jej ciałem ogarnął ją spokój, nie chciała tego zmieniać. Chciała by tak już zostało, ale jednocześnie nie mogła przyjąć do wiadomości, że wówczas na pewno Dezyderiusz i Gniewko również by zginęli. To było jedyne, co jeszcze w jakikolwiek sposób próbowało przyciągnąć ją do walki ze swoim ciałem, pomimo że nie miała na nią siły.
^^^
Dezyderiusz. Wstał już dawno z ziemi, obserwując niezbyt przyjemne dla oczu widowisko, jakie zaprezentowała im sowiooka. Uczony wiedział na szczęście doskonale, jak działa jad materializacji tej sfery, choć oczywiście nigdy nie zetknął się z nim w praktyce. Patrzył jak niewzruszone ciało wojowniczki stało, pozbawione duszy i przekonane o własnej niezniszczalności. Mężczyzna chciał pomóc, starał się rzucać zaklęcia spowalniające na zmorę, ale za każdym razem jego ręce za bardzo się trzęsły, albo mylił się i jąkał w trakcie recytowania z pamięci formuł. Potem już tylko przeklinał w głowie swoje tchórzostwo.
- Ty skończony tchórzu!- mówił sobie- Ty stary, spróchniały, dzieciaku! Co za pieprzony mól książkowy! Sypiący się, bezużyteczny dziad!
Teraz jednak zastanawiał się tylko, czy mają jakiekolwiek szanse przeżyć. Gdyby ktokolwiek stąd uciekł wykończyłaby go choroba pomrokowa, więc jak podnieść na nogi Trójce, której ciało pozbawione zostało duszy, serce zamarło bez ruchu, a umysł spowiło przerażenie?
Odrąbany ogon, ku zdziwieniu maga, wciąż się wił, czy może raczej pośmiertnie dygotał. „Ona" stała nad swoim dziełem. Cała jej zbroja była ubrudzona we krwi, a na jej, kamiennej twarzy jaśniały drobne czerwone krople ostre jak żyletki na tle bladego oblicza, pozbawionego uczuć.
Gniewko stał właściwie przez cały czas tam, gdzie wyrzuciła go Iolgi, ratując mu życie. Zdjął swoją wełnianą, szpiczastą czapkę i trzymał ją w lewej ręce, w prawej cały czas dzierżąc tarczę. Gapił się z otwartymi ustami w stronę wojowniczki. Choć oczywiście się nie bał, to zdawał się być w głębokim szoku, bo przecież zarówno gnom jak i czarodziej dopiero teraz zobaczyli na własne oczy okrucieństwo, nieskryte w ciemnościach lasu, ani po drugiej stronie lustra. Iolgariia zmieniła się w ich oczach na postać o wiele bardziej tragiczną.
Va Ingit wręcz oszalało. Odgłosy piętrzyły się, rozrywającym uszy, echem między drzewami. Mężczyzna nie mógł uwierzyć, gdy zmora zaczęła próbować oddalić się od swojej ciemiężycielki, lecz jednocześnie mając problemy z kontrolowaniem swojego ciała. Dezyderiusz nie znał żadnego udokumentowanego przypadku strachu u stworzeń zrodzonych przez sfery, a mimo to potwór zdawał się być autentycznie roztrzęsiony. Wciąż nie wzbudzało to jednak żadnego współczucia, a raczej strach przed tym, jak wielka złość może się w tym czymś rodzić.
Uczony był przekonany, że to co widzi to tylko czysto biologiczne reakcje organizmu na ból, a nie żadne emocje. Wszystkie zmory ze wszystkich sfer znają bowiem tylko jedną: nienawiść i nie posiadają duszy... zupełnie jak doszczętnie zatruty organizm Iolgi, choć tutaj trafniejszym określeniem byłoby, że to dusza nie ma ciała- jest od niego oderwana.
Ciało wojowniczki zwróciło swój wzrok w stronę Dezyderiusza, a jego serce jakby zamarzło na dobrą sekundę. „Iolgi" zaczęła iść w jego kierunku, cały czas dzierżąc swój oręż, a mag całkowicie niezależnie od swojej woli skupił wszystkie swoje siły witalne na tym, by nie wykonać najdrobniejszego ruchu. Zbliżała się szybkim krokiem, gdy po jego czole spływała duża kropla potu. Zdawało mu się, że za chwilę zginie z jej ręki.
Podszedłszy, zatrzymała się krok przed nim, wpatrzona swoimi wielkimi gałkami ocznymi w jego całkowicie przeciętne. Na jej fioletowawej zbroi przybyło nad wyraz wiele nowych zadrapań i rys. Na jej twarzy widniało kilkach sporych, świecących szkarłatem ran, a z jej prawej dłoni gęstym strumieniem spływała krew, która na pewno nie należała do zmory. Wiła się czerwoną stróżką, i zsuwała się kroplami po rękojeści i ostrzu topora, by potem kapać miarowo na nieskazitelnie biały śnieg. Nie odwrócił wzroku od jej oczu i to nie dlatego że akurat teraz zebrało mu się na odwagę, nie było już w tych sowich ślepiach nic emocjonalnego, nic co mogłoby próbować świdrować jego duszę, nie było w nich życia. W jakiś sposób żal po tej dumnej ze swojego nieokrzesania kobiecie przykuł wzrok czarodzieja do jej kamiennej jeszcze bardziej poharatanej teraz twarzy, zupełnie jakby zatapiał swoje smętne, stare spojrzenie w jej chłodnym nagrobku. Czarodziej rozpaczliwie wertował teraz wszystkie przeczytane przez siebie księgi w poszukiwaniu czegokolwiek o relacji ciała z duszą i sposobów na wywarcie na nią jakiegokolwiek wpływu.
- Otwórz...- ciało Iolgi wydało z siebie zachrypiały głos, który zdecydowanie do niej nie należał. Zdawało się jakby wydawało go z siebie, wypuszczając możliwie jak najmniej powietrza. Dezyderiusz zobaczył kontem oka, jak Va Ingit podnosi się na swoich grubych kończynach i zwraca się w stronę miejsca, gdzie zapewne był Gniewko, choć teraz zasłaniała mu go „Iolgi".- Otwórz portal, do którego wejście będzie tu gdzie stoisz, a wyjście tuż obok skalnej ściany u dołu tego zbocza.- Po tym jak usta skończyły wypowiedź nieludzkim głosem, opadły z powrotem bezwładnie i pozostały jak sparaliżowane w beznamiętnym bezruchu. Uczony zastanawiając się, co tak na prawdę do niego, odparł roztrzęsionym głosem i od razu poczuł, że mówi do nikogo:
- To... to trochę potrwa.- Po swojej wypowiedzi, podskoczył aż wystraszony, gdy zmora szybkim ruchem zniknęła za plecami wojowniczki. Dało się słyszeć krzyk Gniewka, a świadomość, że przecież gnomy się nie boją, nie zwiastowała niczego dobrego. Bezduszne ciało ani drgnęło, a czarodziej bał się choćby poruszyć, a co dopiero za nie wyjrzeć.
- Czyń- gardło Iolgi wychrypiało nieco głośniej.
Przerażony Dezyderiusz ukląkł, wręcz padł, na ziemię, odwróciwszy się w prawo, w stronę podnóża urwiska i przytknąwszy palce do swoich zaciśniętych powiek, zaczął próbować przypomnieć sobie niezbędne formuły. Widząc przed oczami schematy, tabele, diagramy, których zawartość sukcesywnie odgrzebywał z pamięci, usłyszał krzyk Gniewka, tym razem napełniający go raczej ulgą. Mężczyzna, nie otwierając oczu, oderwał dłonie od powiek i wyciągnął ręce przed siebie, przez cały czas słysząc odgłosy czegoś na kształt walki, tłumione przez jego pogrążony w pamięci umysł. Nie obchodziło go, że może umrzeć, że Va Ingit może w każdej chwili runąć w ich stronę. Stał się teraz częściowo jak Iolgi- otoczony przez czerń i odcięty od większość bodźców. To pozwalało mu się odstresować. Wczuł się w uderzenia swojego serca, spowalniając je. Miał już gotowe zaklęcie do wypowiedzenia. Przeklinał teraz w myślach samego siebie, że od samego początku nie szukał zaklęcia dla duszy czarnowłosej, zamiast wykonywać polecenia jej ciała. Zdawało mu się, że w tej drobnej chwili, gdy już nic go nie obchodzi, znalazł się odrobinę bliżej swojej sowiookiej przewodniczki. Z jego zamkniętych oczu zaczęło coś ciec. Nieznacznie poruszając ustami wyszeptał bezgłośnie: „Jeszcze chwila, Iolgi. Wytrzymaj, proszę". Znajdował się ostatnio w takim stanie chyba parędziesiąt lat temu, gdy uciekał od zbyt trudnej rzeczywistości swojego zabieganego, studenckiego życia. Najwyraźniej nadchodząca sesja i oddech żywego trupa na karku wywoływał w nim podobne emocje. Pomimo swojego analitycznego umysłu Dezyderiusz naprawdę uważał, że wojowniczka go słyszała i nie śmiał dać swojej wiedzy tego kwestionować.
„Przepraszam. Już biegnę"- wypowiedziawszy do niej jeszcze tych kilka słów, uniósł ręce w górę, jakby chciał objąć coś dużego otwartymi dłońmi. Zaczął mamrotać pod nosem, przed chwilą skrzętnie sformułowane, zdania w języku natury, używając już tym razem swoich strun głosowych. Przed jego rękami zaczynał jarzyć się lewitujący i świecący punkt, złożony jakby z zielonej, gorejącej plazmy i lekko cyjanowych, smukłych jęzorów ognia, sypiących iskrami żółtymi i jasnymi jak słońce. On sam widział tylko światło przebijające się czerwienią przez powieki. Rodzący się portal wydawał odgłosy, które w innych czasach można by porównać do skrzyżowania sporego ogniska i generatora Tesli. Gdy uczony otworzył oczy po czasie dokładniej przez siebie nie odczutym, mienił się przed nim istny kawał czystego światła. Miał kształt unoszącej się w powietrzu łzy, symetrycznie zaostrzonej na jej górze i na dole, prawie stykając się ze śniegiem. Był jak ziejące pustką skaleczenie przestrzeni samej w sobie, na siłę i ordynarnie rozciągnięte ludzkimi rękami. Nie było przez ten twór niczego widać, lecz gdy Dezyderiusz zwrócił swój wzrok nieco w bok, ujrzał, że na dole przy urwisku stoi już dokładnie taki sam świecący byt. Czuł się z siebie zadowolony, ale nie dumny i pluł sobie w brodę. Wychodził ze stanu absolutnego spokoju, potrzebnego do tego czarodziejskiego arcydzieła, z odrazą, że się go dopuścił, gdy jego kompani, w różnych tego słowa znaczeniach, balansują na granicy życia i śmierci.
Mag, zniesmaczony sobą, zerwał się na równe nogi i wyglądając jakby mu było wszystko jedno, lecz myśląc do bólu przeciwnie, odwrócił się za siebie i nie ujrzał oblicza pustego, rozkazującego mu, ciała. Widział to, co bardzo chciałby nazwać Iolgariią, wbiegające wprost pod paszczę szalejącego potwora i łapiąc oburącz Gniewka, na którego tarczy, i chyba również ubraniu czy ciele, zdecydowanie przybyło nowych szram.
Jęła biec w stronę właśnie zaistniałego przejścia z wyrazem twarzy równie kamiennym, co wcześniej. Mężczyzna uśmiechnął się trochę, gdy pomyślał przez chwilę, że może wcale nie będzie musiał ratować sowiookiej, że może jest wystarczająco silna, by przywrócić swojemu ciału niefizyczny rodzaj ciepła. Przecież właśnie uratowała swojego kompana od niechybnej śmierci, musiała czuć! Musiała tu być! Dezyderiusz nie śmiałby jednak unieść kącików swoich ust, gdyby dane mu było dostrzec, jak Iolgi, zapłakana, daleko stąd, w czeluści pośmiertnej ciemności zanurza się z własnej woli w ciężkiej, łzawej uldze, w jęczącej, pieszczonej ciszą, niechęci powrotu. Była jak tonąca, która panicznie próbuje odpłynąć jak najdalej od szalupy ratunkowej, by tylko wreszcie ją zostawiono, by wreszcie dano jej, w spokoju i ciszy, utonąć. Taka teraz była- ulżyło jej jak nigdy, gdy pozwoliła sobie się złamać. Nie chciała tego zmieniać. Miała dość.
Absolutnie puste ciało Iolgi, wraz z nie przestraszonym lecz zszokowanym Gniewkiem, wbiegło, przebiegłszy z zawrotną prędkością obok czarodzieja, w portal, ginąc w jego świetle. Niebezpiecznie dużo czasu potrzebował mag, by do niego doszło, że pędzi na niego rozpędzona, kolczasta materializacja złości. Rzucił się w swoje magiczne dzieło, zdążywszy tylko wybałuszyć zmęczone książkami oczy. Wypadł po drugiej stronie portalu, prawie się przy tym przewracając i rozglądając się swoimi, znacznie oślepionymi przez blask, ślepiami. Był, tak jak zamierzał, w lesie po przeciwnej stronie otwartej, pochyłej przestrzeni, tuż przy kamienno-lodowej ścianie. Po jego ciele przebiegł nagły dreszcz, który wstrząsnął jego ciałem, a potem coś skręciło go w brzuchu- pierwsze objawy choroby pomrokowej- bo przecież właśnie teleportowali się dobre osiemset metrów od zmory. Jakieś dwie sekundy po skorzystaniu ze swojego magicznego tworu, szrama w przestrzeni eksplodowała za plecami uczonego, wybuchając milionem iskier i rozświetlając najbliższe otoczenie tak, że zatonęło na małą chwilę w nieprzebranej bieli. Nie wiedział, czego się spodziewał. Portal został przecież po prostu stratowany przez ogromne cielsko, biegnącej weń, zmory. Teraz nie było to jednak da niego najważniejsze. Widział bowiem, lekko ogłuszony, sylwetkę Iolgariii, wybiegającą z lasu wraz z trzymanym przez siebie Gnomem. Biegła wzdłuż ściany z przepięknie uformowanych, niebieskobiałych lodowych formacji, błyszczących półprzezroczystością na tle skały szarej niczym niebo w syberyjską zimę. Czarodziej postanowił, że nie będzie próbował zrozumieć postępowania tego, czym materialna część sowiookiej się stała. Powolnym truchtem, zbliżył się do granicy lasu i oparłszy się o któreś z drzew, obserwował, jak czarnowłosa postać niesie ze sobą biednego, małego rycerza, który chyba dopiero teraz zaczął podejrzewać „jej" złe zamiary.
Wojowniczka zatrzymała się w okolicach środka połyskującej skały i odwróciła nerwowo, a raczej nienawistnie wzrok w górę- w stronę Va Ingit- który właśnie zdawał się ją zauważyć, a chwilę później się rozpędzać.
- Iolgi!!!- wydarł się Dezyderiusz, sam nie wiedząc, co miałoby to dać. Zacisnął oczy z całej siły i jął wrzynać napięte z nerwów palce swoich dłoni w miękką korę. Przed jego oczami, o wiele szybciej niż wcześniej, zaczęły pojawiać się i przelatywać kolejne diagramy, wykresy, zapisy, formuły, symbole, schematy. Zobaczywszy niektóre z nich w pogoni za czymś przydatnym, sam się zdziwił, nie przypuszczając, że pewne informacje wciąż zalegają gdzieś głęboko wśród jego pamięciowych gratów. Mózg nie był już dla niego jedynym słusznym, zimnym przewodnikiem, jak wcześniej- był narzędziem, którego bynajmniej teraz nie oszczędzał. Nie wiedział jak, ani kiedy potrzebne słowa w języku natury zaczęły układać się w jego głowie w skomplikowany i zawiły wiersz, chyba najdłuższy jaki przyszło mu o własnych siłach tworzyć, a końca błyskawicznym obliczeń i analiz wciąż nie było widać. Świadoma część jego myśli była istnym szaleństwem intelektualno-lingwistycznym i dawaniem sobie w mordę za każdy błąd gramatyczny, który musiał w głowie poprawić:
- „khmër", czyli świadomość ducha niematerialnego pod względem ewolucji sensorycznej typu A, a teraz od tego poziom szesnasty oniryzmu wertykalnego w zakresie dynamicznym.... „urkhmiërriondur"... i teraz w celowniku liczby mnogiej dla trybu łączącego... „urkhmiërriondurlúmpix"... Nie! Źle! „urkhmiërriondurlúmpysis", bo to forma określona! Powiązanie ciała z duszą to relacja alternatywistyczna typu pierwszego, od tego czasownik zawiązania to: „ótýrrgom", dodaj stopień ludzki definitywny i enklityk rozerwania: „ótýrrhigĩsgom" Nie! „ótýrrhigĩrilingom", bo harmonia spółgłoskowa. Nie!!! „ótýrrhigĩongom", bo... NIE!!! „ótýrrhigĩonerięgomt", bo to aspekt niedokonany!-
A przez cały czas, Dezyderiusz gdzieś z tyłu jego głowy usiłował jednocześnie nadawać w czarną pustkę cichy telepatyczny sygnał: „Wytrzymaj, wojowniczko. Wytrzymaj".
Tymczasem ciało Iolgi, podpiąwszy oręż z powrotem do biodra, zaczęło związywać Gniewka niezbyt grubą linką harpuna. Jej mina pozostawała niewzruszona pomimo prób walki i wrzasku, jakich w końcu gnom się podjął. Mag był pogrążony w czeluści własnej wiedzy tak bardzo, że nie miał pojęcia, co się dzieje przed jego nosem, co dopiero w oddaleniu parunastu metrów.
Wreszcie, gdy rozpędzona kolczasta zmora rozcinała już ze świstem i tętentem powietrze oraz śnieg, czarnowłosa postać wbiła ręką harpun w lodową pokrywę skalnej skarpy tuż obok głowy związanego rycerza, co w sekundowym paraliżu wstrzymało jego krzyk. Potem już tylko łkał, zaciskając w prawej dłoni swoją poobijaną tarczę z malunkiem krzywego, obdrapanego serduszka i mimo częściowego unieruchomienia próbując się za nią skryć.
Coraz silniej krwawiący, pozbawiony ducha organizm Iolgi jął odchodzić od skrępowanego, przyszpilonego do ściany rycerza. Gnom nie patrzył na swojego oprawcę, gdy od niego odchodził. Zdawał sobie sprawę, że nie skrzywdziła go wcale Iolgariia, ale coś zupełnie innego: odruchy, instynkty, hormony, układ nerwowy...- czysto biologiczna wściekłość maszyny walczącej o przetrwanie, a nie żadna świadoma dusza. Nie trzeba być bowiem ekspertem, by w tak wielkich oczach dostrzec, że czegoś definitywnie brakuje.
Gniewko uniósł swoją tarczę tak wysoko, jak mógł i patrzył, jak rozpędzona masa sinej, kolczastej ciemności biegnie wprost na niego. Dwie sekundy później uniosła się w powietrze, co znacznie przyspieszyło jej ruch, lecz i tak miał jeszcze sporo czasu na patrzenie w oczy śmierci- co najmniej minutę zajmie zanim żywiołak do niego dobiegnie. Nie bał się, bo gnomy się nie boją, tylko ściskał go w środku żal tego, że nigdy już nie przyjdzie mu znów zobaczyć swojej czarnowłosej wojowniczki, która na jego własne życzenie zabrała go na podróż, która już za chwilę miała się okazać jego ostatnią.
Czarnowłosa postura zmierzała szybkim krokiem w stronę Dezyderiusza, przerzucającego w myślach strony kolejnych ksiąg biblioteki swojej pamięci. Dezyderiusz otworzył oczy, gdy dzieliło go od niej parę już parę kroków. Ciało podeszło do czarodzieja, a on usiłując nie dać po sobie poznać, jak szybko bije mu serce, zapatrzył się mimowolnie w jego oczy. Nie był to przyjemny widok. Nie było w nich nadal widać żadnej iskry prawdziwego życia, ale teraz jej lewe oko w przeciwieństwie do prawego, bez widocznej przyczyny, zwęziło swoją źrenicę pozostawiając otwór węższy niż ostrze szpilki.
Mag, nieco już przysposobiony do myśli tego, co chciał zrobić, wyjrzał za nieobecną Iolgi i spostrzegł, co zrobiła z ich małym kompanem.
- Po co?- zapytał, wiedząc zapewne, że nie ma szans na odwiedzenie biologicznej maszyny od decyzji o poświęceniu małego rycerza. Potwór biegł coraz szybciej, a ziemia coraz bardziej się trzęsła. Z niektórych drzew pospadały kawałki śniegu. Wzdrygnął się powstrzymując swój mózg przed stworzeniem mu przed oczami obrazu tego, co miało się za parę chwil stać z Gniewkiem. Nie mógł teraz o tym myśleć, musiał być skupiony.
- Powiedziałeś- zaczęła głosem tak samo ohydnym i ciężkim jak wcześniej- że Va Ingit nie potrafi się oprzeć kruchości życia i że na jej widok wpada w furię... Sam się zabije. Rozpędzi się ze wniesienia i roztrzaska sobie łeb o ścianę, a nawet jeżeli nie umrze, to jego kolce rozsypią się jak zestaw porcelany rzucony kiedyś na twardą, drewnianą podłogę.- Z pewnością gdyby sowiooka była teraz w swoim ciele, nie pozwoliłaby, by z jej ust wypłynęły tak skrzętnie dobrane i użyte słowa, toteż znów uczony musiał, odciąć od swojego umysłu rozterki o tym, co u licha do niego właśnie przemawia, a więc i co wymyśliło ten plan działania.- JaK zEsTaW pOrCeLaNy- z głębi jej gardła wydobył się odgłos jeszcze głębszy i mrożący krew w żyłach. Jej wzrok był całkowicie nieobecny i wbity w jeden, nic nie znaczący, punkt- rZuCoNy...KiEdYś nA... tWaRdĄ, dReWnIaNą PoDłOgĘ...- Po powtórzeniu tych słów jej szczęka opadła bezwładnie, a z jej dolnej warki zaczęła spływać duża kropla śliny.
Va Ingit był już blisko. Zostały sekundy na jakiekolwiek działanie. Dezyderiusz z wręcz teatralnym zamachem wystawił błyskawicznie swoją prawą rękę do przodu tak, by nie dać ciału, stojącemu przed nim, czasu na reakcję. Wyprostowawszy kciuk oraz palec wskazujący i środkowy, zbliżył tak powstały symbol do kamiennej twarzy. Momentalnie między jego trzema palcami rozbłysło niebieskie światło, a on w zawrotnym tempie recytował pod nosem niezrozumiałe formuły. Robił to w najgłębszym skupieniu jakiego było mu dane kiedykolwiek dostąpić. Jego wargi wypuszczając spomiędzy siebie cichy szept, podskakiwały w ściśle określony i zaplanowany sposób.
Ciało Iolgi od samego początku zdawało się zostać sparaliżowane przez czar. Jej ręce opadały bezwładnie wzdłuż torsu, który słaniał się na nogach. Jej oblicze zwrócone zostało w górę, wraz z lekkim uniesieniem ręki czarodzieja. Zdawała się zachowywać jak wielka szmaciana lalka, wisząca, trzymana za twarz, mimo że Dezyderiusz nawet jej nie dotykał.
Wreszcie mag skończył recytację wiersza w mowie natury i wraz z końcem ostatniego słowa, melodyjnego i rymującego się doskonale, jak i każde inne w magicznych inwokacjach, oderwał rękę od jej oblicza, a niebieski ogień zniknął w bladym błysku i małym obłoku szarego dymu. Iolgariia nie upadła, jak można się było tego spodziewać. Wszystkie jej mięśnie momentalnie się spięły, a z jej rannej, prawej ręki zaczęło płynąć więcej krwi. Jej oczy były już zwyczajne. Źrenice były normalnych, równych sobie wielkości, ale co ważniejsze w czarnej głębi tych dwóch otworów migotało to, co niegdyś nie dawało się w nie zbyt długo patrzeć. Skrzyła się w nich dusza, rozjuszona cierpieniem.
Iolgi- definitywnie stojąca już we własnej osobie, i co ważniejsze również duchu, przed czarodziejem- wzięła wielki wdech, a niecałą sekundę później jakby zachłysnęła się niewidzialną krwią. Poczuła się strasznie. Cierpiała już w każdej sekundzie tego, dłużącego się dla niej w nieskończoność, procesu wciskania jej na siłę z powrotem w jej ciało. Przez cały ten czas czuła się jakby ktoś pętał jej duszę jasnymi, ciasnymi i sztucznymi więzami, oślepiającymi jej niedoczesne zmysły i ogłuszającymi myśli. Od pierwszej chwili ich nienawidziła. Czuła się jakby właśnie jakieś dziwne, bezczelne i głośne zjawisko wyciągnęło ją po dwudziestoletnim śnie spod pierzyn najmiększego łóżka świata, a raczej zaświatów, i kazało jej ustać na równych nogach niewygodnym organizmem, za którym wcale się nie stęskniła. Chciała wrócić. Była przekonana, że chyba tylko jedna rzecz działa w nim jeszcze bez zarzutu- nerwy. Miała chyba złamane z dwa żebra, ale najbardziej bolała ją krwawiąca ręka. Zdawało jej się, że z każdym ruchem będzie w niej miało zamiar poruszać się coś, co poruszać się nie powinno. W oczach Dezyderiusza, których widok ochrzcił jej odrodzoną świadomość, widziała wręcz wypisane: „ODWRÓĆ SIĘ".
Obróciwszy się szybko i tłumiąc cierpienie, zobaczyła mrożący krew w żyłach widok związanego, przykutego do lodowej ściany Gniewka i rozpędzonego w jego kierunku Va Ingit. Ruszyła szybciej, niż pozwalał na to jej stan. Była do szpiku kości przepełniona nienawiścią, ale już nie względem kogokolwiek innego niż ona sama. Nienawidziła swojej porywczości, którą prawie zabiła chyba jedynego prawdziwego przyjaciela, jakiego było jej dane poznać w swoim życiu. Nienawidziła też swojego organizmu- układu kostnego za kruchość, układu nerwowego za ból, oczu za to jak drażniły je jej opadające włosy, układu krwionośnego za krwotok i rozprowadzanie trucizny do każdego zakamarka jej trzewi- toteż nie miała żadnych skrupułów, ochoty, ani powodu by ten, prymitywny w jej oczach, biologiczny system oszczędzać. Nie przejmując się nim zupełnie mknęła wbrew wszystkiego, czego zdawał się on próbować jej zakazywać, prosto pod paszczę rozpędzonej zmory, ku małemu rycerzowi. Pędziła, przeklinając w myślach swoje ciało: „Tylko spróbuj mi się kurwa przewrócić, tylko spróbuj mi tu teraz zemdleć, TYLKO SPRÓBUJ SIĘ MNIE NIE SŁUCHAĆ, TO WŁASNORĘCZNIE, Z ROZKOSZĄ I RAZ NA ZAWSZE ODERWĘ OD SIEBIE TWOJE BRUDNE, ZIEMSKIE ŁABSKA!!!".
Od materializacji dzieliły ją niecałe trzy metry, gdy dopadła do gnoma, w absolutnym amoku, ale już nie furii, wybijając się z całych sił pod same, rozwierane właśnie, szczęki zmory- pomiędzy swojego przyjaciela, a paszczę. Czas płynął dla niej wolniej. Prawą, ranną, ręką wyrwała w locie czekan, wbity wcześniej w lód przez swojego bezdusznego sobowtóra i nad wyraz zdecydowanym ruchem zgarnęła Gniewka zdrową ręką, dociskając go mocno do swojego ciała, jednocześnie go nim osłaniając. W ułamku sekundy poczuła okropny ból na swoich plecach i w całym torsie. Tuż za jej lecącym przez powietrze ciałem rozchodził się odgłos kruszących i rozpadających się na drobne kawałki ostrzy materializacji złości. Odłamki jęły latać wszędzie i pobrzękiwać jak tysiące kawałków rozbitego szkła. Czuła, że w kilku miejscach jej skóry, niezasłanianych przez zbroję, skrawki nieokreślonego metalu nacinały ją jak żyletki. Cały czas lecąc jeszcze w powietrzu. Skuliła się, ochraniając rycerza w swoimi objęciami.
Pęd, który pozwolił jej uniknąć zmiażdżenia przez cielsko potwora, cisnął nią teraz przez śnieg o zamarzniętą ziemię. Jedyną myślą wojowniczki było to, by Gniewkowi nic się nie stało. Dopilnowała, by jej znienawidzone ciało jako jedyne uderzyło w twarde podłoże.
Porozrzucawszy śnieg swoim impetem, zatrzymali się w końcu, a głowę Iolgi napełniła cisza. Nie przestała ochraniać ciała gnoma swoim własnym. Nie dzwoniło jej w uszach, toteż głuchość otoczenia napełniała ją nadzieją, że zmora już nie wstanie. Leżąc wzięła spokojny wdech. Poczuła wówczas mocne kłucie promieniujące od pleców- z miejsca, gdzie w locie poczuła ostry ból. Teraz doszedł do niej miarowy odgłos ludzkich, szybkich kroków.
Czarodziej biegnąc ku swoim kompanom widział, jak duży kawałek ostrego materiału sterczy z pleców czarnowłosej. Gdyby nie zbroja, na pewno przebiłby kobietę na wylot. Poczuł ulgę, gdy po dopadnięciu do nich i przed nimi uklęknięciu, od razu ku jego obliczu spojrzała żywa para sowich oczu. Chwilę później jego wzrok napotkał również rycerza w ciasnych objęciach swojej wybawicielki. Wzrok uczonego nagle uniósł się, podrażniony jakimś ruchem za zwłokami potwora. Z oddali między drzewami zbliżała się do nich wysoka postać. Mag swoim starym wzrokiem widział tylko, że ma długie prawie do pasa, siwe włosy i że niesie w ręce sporą torbę z brunatnego materiału. Zdawała się biec najszybciej, jak potrafiła.
- Zakon Del Va Pi- powiedział ściszonym głosem Dezyderiusz, gdy Iolgariia zaczęła pluć krwią.
^^^
I tak ciało, ocucone przez rozum, pokonało wraz z nim zmorę złości, ratując swoim kosztem serce i rycerską nadzieję, bez których świat nie miałby barw, a już na pewno bieli syberyjskiego śniegu, czy czerni syberyjskich nocy polarnych.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top