Zapomnienie XVII. - „Daleko" - Lipiec 5562r.
Jeżeli gmach Biblioteki Syberii był nad wyraz wysoki, to budynek, do którego tym razem Adam dał się zaciągnąć Yolgi, przechodził wszelkie pojęcia wyobrażalnej miary, a na pewno wysokości. Konstrukcja składała się prawie wyłącznie z, ciągnącej się ku niebiosom, iglicy. Adamowi zdawało się, że nieważne jak długo stałby zapatrzony w górę w pustą przestrzeń, wysilając swoją wyobraźnie, nigdy jego umysł nie wytworzyłby tak niemożliwie strzelistej i wysokiej, ale jednocześnie stabilnej jak głaz konstrukcji. Gdy błękitne oczy Adama świeciły tą barwą jeszcze mocniej, odbijając czyste niebo, w jego niedoskonałej percepcji wyższe piętra ginęły w samym powietrzu- w samej przestrzeni, narastającej cyjanową barwą bliskości bezkresnego wszechświata, pozbawionej najmniejszego zachmurzenia.
Podstawa iglicy, a więc i budynku, była trzy razy szersza od frontu biblioteki, ale stała w środku absolutnego gąszczu- bez żadnej parko-podobnej przestrzeni przed wejściem. Żeby zobaczyć, przed jakim kolosem się stoi, trzeba było zadrzeć wzrok, stojąc przy samym jego murze. Wieża zbudowana była na planie siedmiokąta foremnego, czego, rzecz jasna, nie dało się zobaczyć z ich perspektywy. Kształt ten ciągnął się przez cały bezmiar wysokości nad głową czarnowłosego, zbiegając się powoli ku szczytowi. Siedem krawędzi stykających się ze sobą ścian od zewnętrznej strony zasłonięte było podłużnymi białymi wypukłościami, rzeźbionymi na kształt przypominający nakładające się na siebie łuski czy też niekończące się źdźbła pszenicy. Freski te kontrastowały z szarobrązowymi murami. Co kilka metrów wzwyż z każdej z siedmiu ścian wystawały kamienne podesty, podtrzymujące najróżniejsze rzeźby. Sama myśl o tym, jak nieobliczenie wiele ich jest i o tym że każda z nich bez wątpienia jest inna od pozostałych, nadawała myślom Adama metafizyczny nastrój, pełny niepewności i niedomówień. Niektóre posągi stały dumnie z podniesioną głową, odziane w odświętne szaty i ze szczęściem raczej kryjącym się za, dosłownie i w przenośni, kamienną twarzą. Inne zaś rozkładały ręce z euforią na twarzy i włosami rozwiewanymi przez, w tamtych czasach już nie tak zimny, syberyjski wiatr. Jeszcze inne siedziały na swoim podeście ze spuszczonymi w dół nogami, z głową podpartą na ręce i ze wzrokiem pełnym zadumy. Zdawało się, że te realnych wielkości postumenty, w obliczu ich ilości, przedstawiały sobą chyba wszystkie możliwe stany myśli człowieka, jakby ktoś swego czasu rozpaczliwie próbował każdy z nich uwiecznić, by zostawiły po sobie coś więcej niż zdecydowanie za szybko niknącą ludzką pamięć. Tuż przed niebieskookim stały stosunkowo niewielkie, drewniane drzwi z dużymi, czarnymi kołatkami.
- Ładnie, nie?- Usłyszał głosem Yolgi tuż obok siebie. Nie zdawał sobie sprawy, że jest tak blisko, ale mimo to go nie przestraszyła. Zrobiło mu się nawet trochę przykro, gdyż zdawać by się mogło, że na chwilę naprawdę zapomniał o jej obecności. Jakimś cudem upychając te myśli między słowami złotowłosej, zdał sobie sprawę, że może po prostu nigdy nie spotkał kogoś, kogo byt jest tak lekki by o nim zapomnieć, że nie poznał jeszcze kogoś, kto nie doskwiera mu w żaden sposób, kogoś, dla kogo byłby gotów zrobić wszystko, mimo tego że wie, że ten ktoś nie chce od niego nic. Adam zrozumiał, że Yolgi jest pierwszą, a może i ostatnią, osobą, razem z którą może być sam, z którą może być wiecznie wolny na umyśle, jak sam ze sobą, ale nigdy samotny.- Tylko z tego zachwytu nie zapomnij o oddychaniu- powiedziała.- Poczekaj aż wejdziemy na górę.- Uśmiechnęła się, to mówiąc, a ich spojrzenia się spotkały.
- Ja rozumiem, że Świat ma problem z używaniem mózgu- mówił Adam- ale chyba nie chcesz mi powiedzieć, że tu też nie ma windy.
- Nie no co ty!- roześmiała się i przeszedłszy parę kroków, pociągnęła mocno za kołatki otwierając obydwa skrzydła drzwi. Za nimi czekało błyszczące wnętrze dźwigu osobowego, niepasujące trochę do stonowanego i staromodnego nastroju architektury tychże stron.- Jesteśmy tradycyjni- mówiła- ale tradycjonalista, który nie docenia postępu, to zwykły masochista...- Weszli do kabiny. Jej strop zawieszony był na wysokości co najmniej trzech metrów, a z uwagi na swoją długość, przypominałaby raczej wnętrze autobusu, gdyby oczywiście nie była pozbawiona okien. Prawa ściana była wręcz zasypana co najmniej tysiącem guzików, odpowiadającym poszczególnym piętrom. Cała mniejsza, przeciwległa do wejścia ściana była w istocie sporymi metalowymi drzwiami przesuwnymi. Yolgi wcisnęła jeden z przycisków, nie wyróżniający się niczym specjalnym. Adam odwrócił się, usłyszawszy trzaśniecie drewnianych wrót, zamkniętych z lekkim skrzypieniem, jak przez ducha, który zapewne był w istocie jakimś skrzętnie ukrytym mechanizmem. Później tuż przed drewnianymi wrotami zamknęły się drugie drzwi: przesuwane, metalowe i dwa razy mniejsze niż te po drugiej stronie pomieszczenia- drzwi jak w każdej zwykłej windzie, którą Adam miał przyjemność jechać na Świecie, choć tej brakowało oczywiście wiele do wysłużenia, z jaką się mu one kojarzyły.
Widna ruszyła. Poczuł jak staje się cięższy i jak przez dłuższą chwilę przyspieszają. Mimo to w pomieszczeniu panowała kompletna cisza- żadnych zgrzytów, warkotu, skrzypienia. Toteż, gdy minęła dłuższa chwila, niebieskooki zapytał niezbyt głośno:
- Nie można by tu zrobić krzeseł?... bo zakładam, że trochę nasza podróż potrwa.
- Nie, po co- odpowiedziała.- Wjedziemy tam szybciej niż ci się wydaje, a poza tym... Siedzi się, gdy coś się próbuje pojąć i gdy coś się chłonie, a by czynić i tworzyć, się stoi.
- Mhm...- przytaknął.- Nawet nie zdążyłem się zapytać, dokąd mnie zabierasz.- To mówiąc, uśmiechnął się.
- Wiem, tak miało być.- Również się uśmiechnęła.- Czasami trzeba przejść drogę do końca, by zobaczyć, dokąd prowadzi.
- Kiedy ty wymyślasz te wszystkie teksty?!- Zadając to pytanie, czuł jak uszy przytykają mu się od wysokości, której wciąż w zawrotnym tempie nabierali.
- Zaczynasz mieć czas, gdy go szanujesz- odparła- a nie podle wykorzystujesz każdą mijającą sekundę.
- Co to jest w ogóle za wieża?- zapytał zmieniając temat.
- Taka jakaś...- odparła- pewnego dnia wzięli i zbudowali. Chyba tylko, żeby wyglądała, ale widać z niej cały Vol Vort.
- Aa... rozumiem. Będę zatrwożony?- Adam wypowiedział te słowa z lekko złośliwym pożałowaniem, jakby mówił o jakieś zapyziałej wiosce, a nie cudownym miejscu, w którym się znajdował. Paradoksalnie tylko sarkastycznie podkreślał, jak bardzo to miejsce stało się już częścią jego serca.
- Jeżeli wcześniej nie zemdlejesz...- odpowiedziała mu z aprobatą w głosie, i jakby świadomie w niewytłumaczalny sposób rozpaliła swoje oczy zielenią.
Większe drzwi po stronie przeciwnej względem tej od której weszli, otworzyły się powoli, oznajmiając to wcześniej odgłosem metalowego dzwonka, znajdującego się w ich pomieszczeniu docelowym. Choć jego odgłos rozszedł się echem po samej kabinie windy jak i sporej komnacie, której półmrok czarnowłosy widział już kontem oka, oni wpatrywali się w siebie bez ruchu, nie pierwszy i nie ostatni raz zaplatając między sobą akwamarynowo-szmaragdowy warkocz spojrzeń. Po dłuższej chwili Yolgi odezwała się cichym głosikiem:
- Choć już.- Odwróciła się powoli, jakby z żalem odrywając wzrok od oczu Adama i przeciągając byt tego najmilszego w świecie warkocza do ostatniej chwili.
Niebieskooki patrzył jeszcze przez chwilę jak postura Yolgi oddala się od niego powoli swoimi lekkimi krokami gdzieś w kierunku ciemnego pomieszczenia, do którego dotarli. Dopiero gdy jej kroki przestały wydawać tępy odgłos uderzanej miarowo metalowej podłogi, a zaczęły płynąć po kamiennej posadzce, wydając głęboki dźwięk niewzruszenie dojrzałego ogromu samego w sobie, wówczas ruszył za swoją przewodniczką.
Gdy tylko jego obuwie również dotknęło ciemnego kamienia ogromnej komnaty, trzymetrowe drzwi windy powoli się za nim zamknęły. Sam nie wiedział czy zdążył w samą porę, czy może ta winda spokojnie na niego czekała, dzięki pomyślunkowi jej konstruktora. Bo przecież nie ma takiej rzeczy stworzonej przez człowieka, dla której sam człowiek powinien się choćby w najdrobniejszym calu zmieniać.
Musiało minąć parę dobrych sekund, nim oczy czarnowłosego przyzwyczaiły się do półmroku. Widział przed sobą jedynie względnie jasną posturę zielonookiej, a wokół zaczęło rysować się wnętrze pełne katedralnego wdzięku, jak chyba we wszystkich budynkach na Syberii. Szpiczasty strop podłużnego wnętrza wisiał na wysokości co najmniej ośmiu metrów, przecięty jedynie kilkunastoma trójkątnymi przęsłami, w których zamieszczone zostały nieduże świecące kule ze szkła- jedyne źródła oświetlenia, tworzące swym stonowanym blaskiem, rozlewającą się wszędzie przyjemną aurę. Ściany i posadzka wykonane były z tego samego materiału, będącego pięknie błyszczącym czarnym kamieniem, pozbawionym łączeń, jakby całą komnatę wykuto z jednego ogromnego kawałka nieskazitelnie szlachetnej skały. Nieznajomość, lecz świadomość wysokości, na której całość się znajdowała, mieszała Adamowi w głowie. Widział, że przeciwległa ściana pomieszczenia jest do połowy wysokości i szerokości, zajęta przez wielkie wrota o barwie równie ciemnej, co ich otoczenie. Wyglądały jakby były stworzone z tego samego materiału.
Mężczyzna rozejrzał się w okół, nie przestając podążać powoli za posturą Syberyjki, która pozostawiła go nieco w tyle. Widział już teraz wyraźnie, że wzdłuż komnaty przy obydwu dłuższych ścianach poustawiane są nieznane mu, sporej wielkości, obiekty. Było ich po każdej stronie co najmniej paręnaście. Były to... jaja- jakby poplamione przez artystę różnymi kolorami, tworzącymi na każdym z osobna unikalny i nieco chaotyczny układ dwóch lub trzech barw. Każde miało niecały metr wysokości, spoczywało spokojnie na stosunkowo małych purpurowych poduszeczkach, a do ich, zdawałoby się grubej, skorupy poprzyklejane były, nieco śmiesznie wyglądającymi przyssawkami, po trzy przezroczyste rurki, niknące gdzieś pod podłogą, świecące lekko kolorem cyjanu na całej swojej długości. Rureczki ginęły gdzieś w ścianach, wchodząc weń przez otwory, których nie sposób było zauważyć, z premedytacją ich nie szukając.
Adam zapatrzył się na jedno z jaj, a chwilę później, jak grom z jasnego nieba wyrwał go z tego stanu krzyk Yolgi. Słyszał boleśnie, jak rozchodzi się po komnacie, choć nie był ani zbyt głośny, ani długi. Każda mijająca mili sekunda, jeżeli chodzi o ilość myśli, zdawała się być dla niego w tej chwili dobrym kwadransem. Poczuł jakby sama myśl o krzywdzie, jakiej mogłaby doznać złotowłosa, ukłuła go gdzieś w środku klatki piersiowej w zaskakująco fizyczny sposób. Gdy błyskawicznym, lecz z jego perspektywy mozolnym, ruchem odwrócił się w jej stronę, kamień zrzucił mu z serca śmiech zielonookiej, łaskotanej przez jakąś małą postać.
- Wiki! Aaa! Gamoparen! AaahaaaAa!- Zwijała się na podłodze, śmiejąc się wniebogłosy.- Pintrisar!!! Aaa!
Adam ruszył w ich kierunku, uśmiechając się już i nie wiedząc, co powinien w takiej sytuacji zrobić. Mała osóbka okazała się być dziewczynką o włosach łudząco podobnych do Yolgi. W końcu ustąpiła, stając nad wciąż leżącą i śmiejącą się zielonooką, dając do zrozumienia, że najwyraźniej jest z siebie dumna.
- Poznaj Wiki- powiedziała Yolgi spoglądając na Adama z pozycji leżącej i pokazując ręką na dziewczynkę.- Moja siostra... a raczej złośliwe siostrzenisko.
- Al vizar s'gamfaris?- Zapytała ją stojąca dziewczynka.
- Ioi, noi r'siarak Faras, ig teral zar laamas, zar gamdoris- odparła jej szybko.
- Vel iam narsiar par r'gamfarsi ecas doras pir ioh!- odparła zaaferowana Wiki, ukazując całą sobą dezaprobatę i zestresowanie.
- No wydukaj coś chociaż- powiedziała do niej Yolgi błagalnym głosem.
- Cześć, moje imię jest Wiktoria i ja mam dziesięć lata i ja jestem siostra... siostra del r'Iolgariia.
- Do nie znajomych mówi się „dzień dobry", a nie „cześć"- upomniała ją zielonooka.
- Po co to?- zapytała młodsza siostrzyczka- Nie mogliby mówić jak my, że na witanie i żegnanie każdego osoby zawsze i wszędzie jest jeden słowo?... „Hoi"? I tyle? Raz by ich ten ich pragmatyzm na coś przydał się.
- No proszę. Jak chcesz, to potrafisz- skwitowała złotowłosa.
- Tak, tylko muszę rozgrzać się... a raczej mówić na tyle szybko, żeby nie rozumieć, co się dzieje i nie próbować naprawiać często błędów, których nie ma.
- Dobrze powiedziane- stwierdziła starsza siostra.- Poznaj Adama.- To mówiąc wskazała na swojego kompana.- Przyjechał tu aż z Toronto, a teraz przyznaj się, od kiedy nas śledziłaś?- zapytała.
- Zobaczyłam was w Bibliotece.
- Ah...- westchnęła Yolgi- Mogłam to przewidzieć. Przecież całe dnie siedzisz nad tą swoją księgą.
- Księgą?- dopytam czarnowłosy.
- Taa...- zaczęła starsza siostra- wygrzebała z magazynu jakąś potwornie starą księgę, która nie jest ani po światowemu, ani po syberyjsku. Wyobrażasz to sobie? Nawet litery nie są podobne. Żaden z bibliotekarzy nie wie, co to w ogóle jest. Kojarzy mi się to z legendą o upiorze biblioteki, czyli o rzekomym duchu, który miałby ukazywać pewną księgę tylko ludziom godnym jej posiadania. Niektóre wersje tej opowieści mówią, że miałby być w niej zapisany sposób na podróż w czasie, opierający swoje działanie na siłach witalnych umysłu... ale my nawet nie wiemy, co to za język, a poza tym to tylko bajka na dobranoc dla dzieci.
- Niezłe macie te „bajki na dobranoc".- uśmiechnął się Adam.
- Tak... kiedyś ludzie pisali bajki na dobranoc tak by były spokojne i nudne, żeby dzieci szybciej zasypiały, ale ktoś kiedyś postanowił zmienić taktykę. Można przecież zamiast tego dziecko rozmarzyć, by z własnej woli chciało zanurzyć się w onirycznej opowieści, tworzonej przez młode, ruchliwe neuronki. Cały ten upiór to tylko legenda, ale tę dziwną książkę Wiki znalazła na serio. W systemie jest wpisana jako „Manuskrypt Wojnicza", datę utworzenia określa się na początek szesnastego wieku! To prawie półtora tysiąclecia przed Va Jolgis Gamqorg! Przed wielkim zniszczeniem, które strawiło cały świat. Jak ta zwykła cegła z pergaminu przetrwała? Dlaczego nikt tego nie zbadał?- Kobieta zdawała się czerpać głębokie szczęście z mówienia o takich rzeczach. W jej wzroku było widać głęboką fascynację tym, o czym mówiła, ale też delektowanie się każdym słowem, płynącym z jej ust.
- Jak to nikt?!- wykrzyczała Wiktoria.- Przecież ja nad tym siedzę od roku!
- Z dwa miesiące góra- poprawiła ją.
- No i co z tego? Kiedyś to odszyfruję!
- Nie wątpię- obwieściła spokojnie- ale ja powiedziałam, że nikt jej nie zbadał, a nie, że w ogóle nie badał.
- A czym to się różni?- zapytała.
- Poczytaj sobie o aspektach czasowników w języku światowym, to będziesz wiedzieć.
- Czemu się taka oschła zrobiłaś?- zapytała Wiki, lekko niepocieszona.- Ostatnio byłaś taka kiedy...- w tym momencie dziewczynka podniosła wzrok na Adama i potrwała chwilę w ciszy.- Aaaa... no tak... przepraszam już wam nie przeszkadzam...- To powiedziawszy, ruszyła w kierunku widny.
- Wiki!- krzyknęła na nią zirytowana.
- No co?!
- Nie musisz mówić na głos wszystkiego, co ze mnie wyczytasz! Ty mały, złośliwy psychoanalityku!
- Przecież ja nic nie powiedziałam!- odparła krzykiem, naciskając odpowiedni przycisk, stojąc w kabinie windy, która najwyraźniej nigdzie przez ten czas nie odjechała. Dziewczynka zdążyła jeszcze pomachać, tylko troszkę złośliwie, swojej starszej siostrze. Drzwi się zamknęły, a w okół dało się słyszeć krótki, donośny odgłos mechanizmów windy, który momentalnie zniknął gdzieś wygłuszony.
- Przepraszam cię za nią- powiedziała Yolgi do Adama.
- Wiedziałem, że to powiesz... to było więcej niż oczywiste. Nie masz za co przepraszać, a poza tym... - Nastąpiła chwila ciszy.
- Tak?- pociągnęła go za język.
- Wygodnie ci?- zapytał.
- Co?
- Nie zamierzasz wstać?- Mówiąc to, spoglądał swoimi niebieskimi oczami na wciąż siedzącą na ziemi Yolgi i wyciągnął do niej rękę.
- Pppp...- prychnęła, złapała za jego dłoń i zaczęła się podnosić.- Sorki, jakoś wcale mi to nie przeszkadzało- Powiedziała, już stając na nogach tuż przed nim.
Spojrzała się w na niego, widząc każdą niedoskonałość jego karnacji- każdą maleńką bruzdę, każdy ślad po wypryskach, każdy mały włosek rosnący tam, gdzie nie powinien. Mimo tego wszystkiego, widziała w nim tylko czystą wartość, naturalistyczną ostateczność jego oblicza. On również omiatał jej twarz swoim wzrokiem i również widział w niej wiele niedoskonałości, lecz nie postrzegał ich jako wady, a raczej jako charakterystyczności, znamiona bycia niepowtarzalną. Zdawało mu się, że patrzy na idealne indywiduum o niepowtarzalności równej tej, jaką reprezentował układ gwiazd widoczny tylko z planety, po której obydwie te dusze od zawsze stąpały i wreszcie na siebie trafiły.
Nagle niebieskooki otworzył lekko swoje usta, nie drgnąwszy ani o minimetr, i delikatnie nabrał powietrza, jakby lada chwila miał coś powiedzieć, zapatrzony wprost w jasną zieleń. Teraz, w ciemnej komnacie jej oczy naprawdę wyglądały, jakby świeciły, jakby nie była zwykłym człowiekiem, a przynajmniej tak mu się wydawało, bo przecież rzeczywiście już dla niego nie była. W ostatniej chwili Yolgi dane było w jego oczach zobaczyć, prócz jaśniejącego koloru, coś jeszcze- strach.
- T... to...- zająknąwszy się, przełknął ślinę, a złotowłosa w niewyjaśniony sposób widziała, że gdzieś tam, daleko za jego oczami Adam z czegoś rezygnuje, a może już nawet za coś się w myślach linczuje. Spochmurniała momentalnie, ale nic nie powiedziała, bo nie była świadoma jego myśli na tyle, by wypluć z siebie jakiekolwiek słowa na ich temat, bez własnego strachu.- To...- mówił dalej mężczyzna- To... gdzie my tak naprawdę jesteśmy?- spytał.
Musiała minąć dłuższa chwila milczenia z jej strony, zanim była w stanie sklecić jakąkolwiek składną odpowiedź dla człowieka, przez którego sama traciła zmysły. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Zdawało jej się, że nie kontroluje swojego ciała, choć nie była to prawda. Coś siedziało w jej głowie, czego nie była w stanie, a może nie chciała, nazwać. Myślała, że się popłacze, jednocześnie nie chcąc by wrażenie wiecznie płonącego w niej szczęścia, legło w gruzach. Nie stworzyła go z premedytacją, ani nawet świadomie, ale doskonale zdawała sobie sprawę z jego egzystencji. W tej jednej sekundzie bała się kiwnąć palcem w zły sposób. Wydawało się jej, że zebrała się w sobie, ale tak na prawdę jej słowa były efektem wewnętrznego rozsypania się nie wiele mniejszego niż te, które przed chwilą wyczytała z oczu widzianego przed sobą człowieka. Inni a tacy sami...
Teraz chyba dała sobie wewnętrznie w twarz z całej siły- zupełnie jak jej imienniczka z legendy o Odysei i o powstaniu Vol Vortu. Pamiętała ją dobrze, od kiedy usłyszała ją opowiedzianą przez jej matkę na dobranoc. Nie potrafiła jej zapomnieć, ta opowieść stała się jej częścią, chyba trochę się z nią utożsamiała.
- Między innymi tu powstają nasze Gryfy- powiedziała płynnie i energicznie, lecz w rzeczywistości usiłując za wszelką cenę głęboko nie westchnąć. Odsunęła się jeden krok od Adama.
- Dorasta wasze co?- Jeszcze parę godzin temu prawdopodobnie zrzedłaby mu mina, ale teraz niewiedza była w jego głowie tylko synonimem odkrywania w absolutnie całej przepięknej gamie znaczeń tego słowa. Uśmiechnął się zatem i jednocześnie powiedział sobie, by nie okazywać Yolgi, że doskonale widział, jak zadała sobie ból głęboko w środku swojej duszy.
- Gryfy- odpowiedziała już jak zwykle z prostotą, choć tak naprawdę usiłując za wszelką cenę nie słuchać głośnego dźwięku rozpaczy kilku konkretnych strun harfy swoich emocji.- Gryfy, najszlachetniejsze z ptaków, tylko trochę większe od zwykłych i można na nich latać.
- Latać?- zapytał niestety jeszcze z typowego dla Światowców niedowierzania, mimo że jego umysł w jakiś sposób widział posturę człowieka, siedzącą okrakiem na ptaku niebotycznych rozmiarów. Każdemu pojawiłoby się to przecież w głowie, a więc każdy teoretycznie wiedziałby od razu, co Yolgi miała na myśli, ale i tak każdy nie-Syberyjczyk zignorowałby głos intuicji i to nie tylko dlatego, że nigdy Gryfa nie widział, ale przede wszystkim dlatego, że „wie", że to niemożliwe, by istniały.
- Tak po prostu na niego wsiadasz i odlatujesz. Na Syberii jest tego pełno. Nikt do końca nie wie, skąd się wzięły. Już od najstarszych kronik syberyjskich można napotkać na wzmianki o nich. Były hodowane w tych stronach od zawsze. Ludzie je karmili. Trzymali jaja w ciemnych, ciepłych miejscach. Żadne inne zwierze nie zostawia swojego potomstwa do „wysiedzenia" i wychowania innemu gatunkowi... a Gryfy tak. A jako, że wybrali akurat rasę ludzką, to kręcą się cały czas w większych Syberyjskich miastach z Vol Vortem na czele.
- Dlaczego tylko w syberyjskich?- zapytał od razy czarnowłosy.
- Bo cały ten gatunek jest całkowicie zależny od ludzkiej woli. By choćby jeden Gryf zdołał się wykluć i przetrwać, potrzebuje ogromnej ilości ludzkiego ciepła, cierpliwości i miłości, tylko wtedy ten ogromny i całym sobą wolny ptak zdoła się unieść i porwać ze sobą ludzi aż do gwiazd.
- Czyli w światowych miastach po prostu nie mają co liczyć na żadne z powyższych...- Stwierdził Adam może nieco nie pocieszony, ale zdecydowanie nie zdziwiony. Częściowo dzięki swojej babci Salgji, nigdy nie dał sobie wybić z głowy wiary w ludzi i choć zdecydowanie nie była już ona tym idealizmem, z którym się urodził, wciąż go w sobie miał i został teraz bardzo podbudowany tym, że Gryfy, jakimś cudem przetrwały w takiej symbiozie z rasą ludzką.- ...a nie moglibyście latać samolotami?- niebieskooki zadał celowo nieco głupie pytanie.
- Żartujesz sobie prawda?- Zdołał ją tym pytaniem rozchmurzyć i chyba nawet uspokoić nieco niektóre struny.- Nie mów, że nigdy nie miałeś ochoty mieć własnego smoka, wielkiego nietoperza czy gryfa, na którym mógłbyś latać.
- Oczywiście, że chciałem- odparł- ale to było tak dawno temu... za dawno.
- Wyjątkowo zgodzę się tu ze światowym podejściem- powiedziała- chociaż wiem, że oczywiście, mówiąc to, macie na myśli coś całkowicie innego niż my. Miałeś na myśli, że te chęci są za dziecinne, prawda? Chciałeś powiedzieć, że są wyblakłą pozostałością szaleńczo szybkiego rozwoju twojego młodego umysłu... ale to nieprawda. Tak na prawdę są pamiątką po osobie, którą się urodziłeś, po osobie którą jesteś i zawsze pozostaniesz, choćbyś okłamał cały świat włącznie ze sobą.
- Wcale nie chciałem tego powiedzieć- oznajmił Adam.- Ale zostałem tego nauczony.
- Dobrze, że o tym wiesz- odpowiedziała, ruszając powoli wgłąb ciemnej komnaty oddalając się od, oczywiście zamkniętych, wrót windy i pozwalając mężczyźnie powoli za sobą podążać.- To się nazywa wyparcie. Zaprzeczenie faktów o rzeczywistości w imię... niczego, co byłoby tego warte... Dobra, nieważne. Próbuję tylko powiedzieć, że to nie działo się w twojej głowie za dawno, bo byłeś wtedy za młody, tylko dlatego że za długo trwa tych chęci realizacja... a raczej w ogóle nigdy nie trwała. Jak to mnie strasznie irytuje- powoli stawiając kroki, gdy jej kompan dogonił ją i kroczył już obok niej, przetarła oczy ręką, jakby była zmęczona. Tym razem nie powstrzymała się już od westchnienia.- Jak to mnie cholernie irytuje, że Światowcy widzą wszędzie nieistniejące problemy, preteksty do tego, by stać w miejscu, albo by kręcić się w kółko. Czy Światowcy naprawdę uważają, że rzeczywistość tworzy się sama, a pomysły same realizują? Czy naprawdę wydaje im się, że potrzebują czegoś więcej niż połączenie chęci i możliwość?
- Po prostu jesteśmy koszmarnie powolni we wszystkim, co na zdrowy rozum wymaga szybkości i zdecydowania- ciągnął dalej Adam- a idiotycznie narwani i agresywni w rzeczach, które powinny odbywać się stonowanym i powolnym procesem... Jak my to do cholery robimy? Jak my do tego doszliśmy? Jakim cudem światowcy całą swoją energię zużywają na nieistotne pierdoły i są gotowi się za nie pozabijać, jednocześnie stojąc w miejscu w ruchomych piaskach zapomnienia drogi do tego, czego pragną i zawsze jako ludzie pragnąć będą.
- Łaał...- Yolgi spojrzała się na Adama z połączeniem dumy i zdziwienia w szeroko otwartych oczach.- Nie powiedziałabym, że do tego doszliście, raczej wepchnięto was do tego stanu i napychają was w niego coraz głębiej, ku stworzeniu społeczeństwa na pilota, bez woli, bez duszy, bez sensu.- Pomilczała chwilę nie przestając iść. Pomimo świadomości ich powolnego kroku, Adamowi komnata wydawała się sporo dłuższa niż wcześniej. Może po prostu jego myśli były teraz bardziej zwarte, ostre, płynne, zdecydowane.- Ale i tak dobrze powiedziane- przyznała mu złotowłosa z uśmiechem.
- Mam na kim się wzorować.- Również się rozpromienił.- A tak w ogóle... czy to miejsce nie jest czyjąś własnością? W sensie ta wieża. Jak to u was działa? Masz tu wstęp?
- Ee...- Zielonooka wyglądała na trochę zagubioną.- Możesz powtórzyć ostatnie zdanie?
- Czy...- Adam zaczął, zmarszczywszy mocno brwi- czy masz tu wstęp?- Kończąc wypowiedź, zatrzymał się, gdyż stali już przy końcu komnaty, przeszedłszy całą alejkę ułożoną z jaj Gryfów. Obok już wznosiły się kamienne, dwuskrzydłowe wrota.
- Wstęp da się... mieć?- zapytała, ukazując swoją twarzą, że czuje się głupia.
- No... tak- odparł.
- Popraw mnie, ale po światowemu „wstęp" to akt wejścia gdzieś, prawda?
- No... niby tak.
- No to nie wiem, jak można mieć wstęp.- Mówiąc to wywołała u mężczyzny lekkie parsknięcie śmiechem.
- Chodzi mi o prawo do bycia tutaj- dodał.
- ... Ale... ale że prawo... że nie lewo? Jak można mieć stronę?
- Żartujesz sobie?- Adam się uśmiechnął.
- Oczywiście, że tak.- Przechyliła głowę, wpatrując się w swojego kompana.- Udaję Syberyjkę, która nigdy nie była na Świecie, ale brnijmy dalej- powiedziała z najszczerszym szczęściem.
Niebieskooki, nie zważając na jej słowa, sięgnął powoli ręką do wielkiej klamki na wysokości ich głów, okropnie ciekawiło go, co za nimi jest, ale kobieta złapała za jego dłoń i ściągnęła z powrotem w dół. Chyba częściowo nieświadomie, trzymając ją przez dłuższą chwilę.
- E... eee...- Pokręciła głową.- Najpierw dokończymy rozmowę. Sporo cię to o nas nauczy.- Adam westchnął.
- Chodzi mi o pozwolenie- mówił.
- Od kogo?
- Kogokolwiek- ciągnął.
- Mogę się zapytać losowego człowieka na ulicy, czy można tu wejść i co mi to da? Przecież to w żaden sposób go nie dotyczy.
- Dobra, okej wygrałaś- przyznał, dla świętego spokoju i by zaspokoić swoją ciekawość.- Przepraszam ta rozmowa na Syberii nie istnieje- mówił Adam- a na Świecie jest wszystkim. Po prostu u nas nawet pies, który ma pieniądze, chce żeby go nazywać Lordem Psem.
Po tych słowach jej zielone oczy przybliżyły się do jego niebieskich, ścisnęła go mocniej za rękę i powolnym głosem wyszeptała mu dostojnie czule prosto w twarz:
- Każdy pies, która ma... co?- po ostatnim słowie zostawiła usta lekko otwarte, a do niebieskookiego dochodziło, co właśnie usłyszał.
- Możemy już iść?- Zapytał mężczyzna w najlżejszy sposób, w jaki tylko potrafił z tlącym się w jego głowie przyjaznym śmiechem niedowierzania.
- Nie, jeszcze cię pomęczę- powiedziała wprost i puściwszy rękę odsunęła się.
- Bawi cię to, co?- zapytał znów.
- Żebyś wiedział. Wytłumacz mi czym jest biznes.
- Nie, proszę- próbował się wykręcić, lecz już wypuszczając ze swoich ust odgłosy dziwnego rodzaju szczęścia.
- No dawaj. Będzie zabawnie.
- No dobra... a zaraz, bo ty „nie wiesz", czym są pieniądze- przypomniał sobie.- Biznes to... taki układ zależności i zasad, w którym każdy stara się jak najwięcej zyskać.
- A to nie jest czasem definicja hazardu?- zapytała z prostotą. Nie wiedzieli, który z nich bardziej śmieje się w duchu z siebie samego.
- Nie wiesz, czym są pieniądze, ani biznes, a wiesz czym jest hazard?
- Cicho, próbuj dalej- odparła tylko.
- Biznes to takie bardziej skomplikowane nagromadzenie umów odnośnie przekazywania sobie rzeczy... no wiesz... na zasadzie „coś za coś".- Yolgi po chwili nie mogła powstrzymać się od śmiechu.- No mów, coś tam wymyśliła.- Nie mógł się doczekać tego, co usłyszy.
- To brzmi jak siatka zwalczających się szantażystów- wypowiedziała przez śmiech.
- Czyli biznes!- krzyknął aż echo rozeszło się wokół nich.- Wygrałem- oznajmił z najgłupszą odmianą satysfakcji na świecie, gdy obydwoje już się śmieli.- Co my do jasnej cholery robimy?- zapytał chwilę później.
- Nie mam pojęcia- odparła już się trochę opanowując.
- Ale tak serio. Jak to u was jest z tą władzą i prawem.
- Emm...- zaczęła się zastanawiać.- Wiesz, nawet jeżeli jakaś tam władza jest, to tylko lokalnie i to tylko narzędzie organizacyjne... Nie wiem jak w innych religiach, ale w Kościele Dębu wśród grzechów głównych wymieniany jest rozkaz. A co do prawa... eh... nie wystarczy Zaufanie i... Miłość?- To słowo w jakiś sposób zaczęło rezonować w ich głowach i spojrzeniach. Przez długą chwilę absolutnej ciszy, zdawało im się, że słyszą bicie swoich serc. Nagle Yolgi przerwała ją.
- Złap mnie za rękę jeszcze raz- powiedziawszy to, wystawiła przed siebie dłoń, a Adam bez wahania włożył weń swoją tak, że ich palce splatały się ze sobą.- Tak będzie ci lepiej, gdy otworzymy drzwi... może wtedy nie zemdlejesz- rozpaczliwie próbowała usprawiedliwić swoim załamującym się głosem, o co przed chwilą poprosiła.
- Dzięki- odparł, a głos tak się załamał, że zaliczył po drodze chyba wszystkie możliwe tony.- Chyba nie pomoże- dodał jeszcze w podobny sposób.
Kobieta położyła wolną dłoń na skrzydle wrót po swojej stronie, czarnowłosy zrobił to samo, a potem sami nie wiedząc jakim cudem jednocześnie zaczęli na głos:
- Trzy... czte... ry!- Wrota zdawały się być lekkie jak piórko, a ciemną komnatę zalał blask.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top