Zapomnienie VI. - „Uniwersytet"
Pomieszczenie było wszechstronne, wykonane z drewna pomalowanego na biało. Miało wysokość kilku metrów. Jego strop tworzył trójkąt, opierający swój szczyt na grubej belce ciągnącej się paręnaście metrów przez całą długość budynku. Dwie dłuższe ściany były w istocie szeregami wielkich, podłużnych okien z półprzezroczystego szkła, wpuszczającego dość światła, by wnętrze było dobrze doświetlone, mimo że słońce raczej zaczynało już powoli zachodzić i było miejscami przesłaniane przez drzewa, rosnące na zewnątrz, nadające światłu zielonkawej poświaty. Budynek zdawał się trzeszczeć i lekko bujać na wietrze porównywalnie do wspomnianych szumiących cicho drzew.
Na całej wysłużonej posadzce nie stało nic prócz pięciu długich rzędów ławek dla uczniów. W każdej siedziały dwie osoby. Ubrane w przeróżny, lecz w jakiś sposób jednocześnie podobny, sposób. Materiały, z jakich wykonano ich ubrania, były zazwyczaj jasne, lekkie, przewiewne. Rękawy majtały się przy każdym ruchu. Mimo to, zdawało się jakby zapewniały raczej swobodę. Można by pomyśleć, że w ławkach siedziała blisko setka leciutkich, bezgłośnych duchów- upiorów, które nikomu nie wchodziły w drogę i nikomu nie przeszkadzały, przez które nawet wiatr mógł przeniknąć na wskroś bez najmniejszego problemu.
W rogu pomieszczenia znajdowało się wejście w postaci najzwyklejszych, drewnianych drzwi w krótszej ścianie, pod którą to rozpościerało się półmetrowe podwyższenie, choć wypadałoby je chyba nazwać już zwyczajnie sceną. Na jego środku stało biurko, a za nim profesor, mówiący głośno, lecz spokojnie do słuchających w ciszy młodych ludzi- studentów. Takiego obrazka od dawna, a może raczej do zawsze, nie można było uświadczyć na jakichkolwiek lekcjach w Państwie Światowym. Na siwej brodzie mówiącego ciągle widniały granatowe plamy z atramentu. Nie miał ten starszy człowiek zbyt dobrej podzielności uwagi, ale mimo to, nie przerywając monologu, był w stanie przeklinać siebie z przeszłości, który z niewyjaśnionych przyczyn nie zaczął zmywać zabrudzeń od razu. Można się bardzo dużo w życiu uczyć, ale zawsze się znajdą takie rzeczy w ludziach, które się nigdy nie zmienią.
- To właśnie jest wspomniana wcześniej pomyłka- profesor kończył właśnie wygłaszać po syberyjsku swój, napisany wczoraj, wywód, a jego donośny głos rozchodził się po sporej, można by powiedzieć, komnacie.- przeliczenie się, przeoczenie tęgich światowych głów, które stworzyło niezależną i na tysiąclecia po dziś dzień ukrytą Syberię- W tej chwili drzwi otworzyły się gwałtownie z głośnym szczęknięciem zamku. Starszy człowiek nie zraził się jednak i dokończył- zwaną przez nas oczywiście... „Va Far".
^^^
- Iaken salgas iamt namar amk... „Va Far"- usłyszał tylko Adam znowu tym językiem, o którym nie ma pojęcia, gdy Fertmel otworzył przed nim drzwi. Ciągle nie miał pojęcia dokąd tak właściwie go zaprowadził. Fijir i Ravi poszły już gdzieś indziej, zapewne „po parę rzeczy", o których wspominała córka.
Brodaty mężczyzna wszedł na szczęście do środka u jego boku, inaczej prawdopodobnie podróżny zapadłby się pod ziemię, czując na sobie ze sto krystalicznie czystych spojrzeń zdziwienia.
- Ec zar Sa Gamfaral... R'Adam- powiedział mężczyzna do profesora.
- O...- zdziwił się siwobrody- Iam narfiar qo viomas ecisen geszar zam poi amk vilg.- Spojrzał, mówiąc to, na Adama z zaciekawieniem, co nie było zbyt dla niego przyjemne. Przypomniał sobie, jak okropnie jest wszystko słyszeć i nic nie rozumieć. Miał straszną ochotę nauczyć się choć trochę tego języka.- Vial imvelar lomfiaren qias kma Va Far ecisen Ra eferen?- zapytał następnie głośniej, odwracają się na powrót przodem do studentów.
Nagle wstała jedna osoba w czwartym rzędzie od podwyższenia- młoda kobieta o lekko skośnych oczach oraz jasnych, lekko kręconych włosach, opadających do połowy jej pleców i świecących w pomarańczowym słońcu czystym, mieniącym się złotem. Miała na sobie białe ubranie przypominające luźną togę, związaną jednak szerokim paskiem, trzymającym jednocześnie brązowe, szerokie spodnie w paski. Jej tęczówki przebijały przestrzeń ostrą jak brzytwa zielenią, a samo spojrzenie rozbrajało nieprzebraną bystrością.
- Iam velar- powiedziała swoim wysokim głosem, zgłaszając się.
- Salgas qo ioh...- odpowiedział, jakby doskonale ją znał i jakby zupełnie go nie zdziwiło, że akurat ona od razu się zgłosiła.
Podniosła z biurka swój zeszyt wraz z zamkniętym gdzieś między stronami długopisem. Najwyraźniej nie miała ze sobą nic więcej. Ruszyła szybkim krokiem między ławkami, po czym skręciła, idąc w stronę Adama. Jego serce momentalnie przyspieszyło. Stanęła przed nim z zeszytem pod pachą. Była mniej więcej jego wzrostu. Nie potrafił nawiązać z nią kontaktu wzrokowego, choć jednocześnie wydawało mu się, że tak bardzo tego chce. Patrzył gdzieś obok niej.
- Cześć- odezwała się po światowemu, wystawiając rękę do przywitania się.
- Cześć- odpowiedział, po czym podniósł wzrok na jej twarz i uścisnął jej dłoń. Przełknął ślinę. Obydwoje mieli tak głębokie oczy, tak świecące barwami. Zdawało się jakby ich jaskrawe spojrzenia splatały się w jeden niewidzialny, niebieskozielony warkocz między nimi.
- Jestem Iolgariia [Jolga(r)ija(h)], w skrócie Iolgi. [Jolgi(h)] To się piszę przez „i" krótkie, ale ja lubię, jak zapisują mnie przez „Y"... to takie fajne... wiesz... egzotyczne... a ty podobno jesteś Adam.
- Tak- odpowiedział tylko, nie mogąc zdobyć się na nic innego, przytłoczony rezolutnością jej wypowiedzi. Nie wiedział, co się z nim dzieje.
Kobieta wyciągnęła dłoń z jego, a jego ręka została jeszcze przez parę sekund uniesiona w niezmienionej pozycji.
- Zgłosiłam się, żeby cię oprowadzić po Vol Vorcie... i nie, nie poświęcam dla ciebie wykładu. Słyszałam to wszystko już milion razy, ale cały czas chce mi się tego słuchać więcej i więcej.
- Vol Vorcie...- wyszeptał.
- To ja wam już nie będę przeszkadzał- wtrącił Fertmel, stojący cały czas obok, a mężczyzna się do niego odwrócił- miło było poznać- rzucił jeszcze, wychodząc za drzwi. Chwilę potem się zamknęły.
- Chodź- usłyszał zza siebie głosem złotowłosej, a ona minęła go i również ruszyła ku wrotom.
^^^
Kiedy wyprowadziła Adama z powrotem przed budynek, otoczyła go na powrót zieleń i szum przyrody. Okolica zdawała się składać dosłownie z samych drzew. Sam nie pamiętał nawet momentu, kiedy lodowe pustkowie przerodziło się w las tętniący życiem. Zdjął z siebie kurtkę. Nie miał pojęcia jakim cudem w tym miejscu jest tak ciepło, podczas gdy przez większość drogi prawie zamarzał.
- Co sobie zrobiłeś w wargę? - zapytała. Idąc obok siebie, zwolnili nieco kroku.
- Aaa... długa historia- zaczął.- Spadłem z... z czegoś tam granicznego.
- Spadłeś z Va Ger? Naprawdę? Masz cholerne szczęście, że żyjesz. Skąd jesteś?- ciągnęła go dalej za język.
- emm... Dystrykt sześćset dwunasty- odpowiedział.
- Sześćset dwunasty...- zamyśliła się, patrząc w górę i się zatrzymawszy- To będzie po naszemu... Nowe Toronto?
- Toronto?- zdziwił się.
- No tak... takie miasto.
- Dlaczego „Nowe"?- zapytał.
- No bo wiesz... „Wielkie Zniszczenie", „Va Jolgis Gamqorg"... te sprawy.
- Jakie zniszczenie?- Nic z tego oczywiście nie rozumiał
- Ojoj...- powiedziała patrząc na jego twarz, nieco spochmurniawszy, a Adam walczył, by nie odwrócić wzroku. Wciąż nie miał pojęcia, co się z nim dzieje, co jest z tą Yolgi nie tak.- ty jesteś naprawdę całkowicie ze Świata.
- Dzięki- odparł, kiedy ponownie ruszyli, a raczej on ruszył za nią.
- Nie... bez urazy... Po prostu... będzie dużo gadania, ale spokojnie. Wszystko dokładnie ci wytłumaczę.
- Dziękuję- powiedział cicho, a Yolgi się uśmiechnęła.
- Światowcy tak często nam dziękują.
- Bo u nich rzadko zdarza się, że mają komu i za co.
- No tak... Racja- powiedziała- Ale zaraz ty przybyłeś tu z zachodu?
- Eee... Tak- odpowiedział niepewnie.
- Przecież z Toronto do Vol Vortu miałbyś dwa razy krótszą drogę, idąc na zachód.
- Zachód?- zdziwił się- ale przecież Vol Vort jest na wschodzie.
- Ale ziemia jest kulą- odparła z prostotą.
- Jak to kulą?- Adam zmarszczył brwi, a Yolgi otworzyła usta ze zdziwienia i wpatrywała się w przybysza.
- Jesteś pierwszy raz na Syberii? Co Świat robi z ludźmi...- westchnęła, jakby naprawdę było jej żal tego, gdzie przyszło dorastać temu, równie młodemu co ona, człowiekowi. - No nic. Tak jak mówiłam, wszystko ci dokładnie objaśnię, ale najpierw chodź za mną. Musisz się umyć po podróży (ponownie bez urazy oczywiście) no i dam ci jakieś nowe ciuchy, bo po co byś się miał myć, żeby toto znów założyć- Adam parsknął śmiechem- No co?- Zapytała.
- Jacy wy wszyscy jesteście...- nie wiedział, jak dokończyć.
- No jacy?- Dopytała.
- Mili- wykrztusił.
Przyśpieszyła kroku, a on wraz z nią. Yolgi, wiedząc dobrze, jak to ciekawie brzmi dla Światowców, powiedziała:
- Świat to straszne miejsce. Jak dobrze, że nie trzeba siedzieć w nim przez cały czas.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top