Zapomnienie III. - „Daleko" - Lipiec 5562r.
Adam szedł przed siebie, stawiając kolejne kroki na śniegu. Nie wiedział, czy dziękować losowi za to, że nie pada śnieg, czy przeklinać go za to, że zerwał się tak okropnie silny wiatr.
Z zaciśniętego na twarz materiału kaptura wystawał tylko zaczerwieniony już nos. Widział tylko mniej więcej, dokąd idzie i nie zamierzał tylko dla lepszej widoczności poluźnić sznurka ani o minimetr. Nie było o tym mowy; wiatr ledwo dawał mu ustać.
Nagle w jego polu widzenia coś się pojawiło. Przyleciało jakby znikąd i przysłoniło mu większość pola widzenia. Był to płatek śniegu, który upadł na jego, i tak już biedny, nos.
- Nie- powiedział cicho lecz dosadnie, sam nie wiedząc do kogo.- Nie- powtórzył i strącił go z nosa grubą rękawicą przyspieszając, nie zastanawiając się nawet, po co. Krótką chwilę później upadł na jego miejsce następny.- NIEee...- znów powiedział żałośnie.
^^^
Burza śnieżna szalała. Adam mimowolnie przytulał mocno ręce do swojego ciała, chciał się chociaż odrobinę ogrzać. Nie przestawał powoli posuwać się na przód, choć wiatr znosił go mocno w prawo. Nie było sensu zawracać. Prawdopodobnie nawet nie zauważyłby drogi, którą mógłby podążać, a nawet gdyby, i tak miałby jeszcze coś koło dwustu kilometrów do czegokolwiek, gdzie mógłby liczyć na pomoc. Mężczyzna nie zmieniał kierunku, w którym szedł. Tak mu się przynajmniej zdawało. Nie miał jak tego sprawdzić na kompasie. Ręce zaczęły mu marznąć. Mroźne powietrze dostawało się do jego skóry na przegubach dłoni, między rękawami kurtki, a rękawiczkami.
Tułacz powoli przestawał rozumieć, co się dzieje. Czuł się zmęczony i odrealniony. Kiedy wiatr zmieniał powoli kierunek, zaczynał zastanawiać się, czy to on nie zboczył z kursu, a jeżeli tak, to czy nie powinien go skorygować. Nachodziły go paranoiczne myśli, będące adekwatne do sytuacji. Nie widział już praktycznie nic. Szedł przed siebie do czegoś, czego z pewnością nigdy w życiu nie spotkał, choć być może wcale nie była to żadna tajemnica a zwykła śmierć.
Nagle go olśniło. Sam się zdziwił, że podświadomie się jeszcze nie poddał. Zaczął chować lewą rękę wraz z rękawiczką coraz głębiej do rękawa. Zgiął ramię i mocując się przez chwilę, wyjął je całkowicie z rękawa, wiszącego teraz bezwładnie. Cały czas nie przestawał stawiać powolne małe kroki. Ułożył rękę wzdłuż ciała pod poszyciem kurtki, złapał za suwak bluzy, którą założył pod kurtkę i powoli go rozpiął. Wsadził pad jej pazuchę całe ramię, dociskając je do torsu. Zrobiło mu się trochę cieplej. Wicher nie ustępował. Postanowił, że zrobi to samo z drug ręką.
Kiedy już tak szedł, zawinięty w kurtkę jak w kokon, jedynie z wystającymi nogami, zawiało nagle mocniej, a on się zachwiał. Natychmiast doszło do niego, co zrobił. Oprzytomniał całkowicie, zaczął na powrót analizować i pojmować rzeczywistość w okół niego.
- Adam, ty imbecylu! A co teraz zrobisz, jak się przewrócisz?!- wyszeptał do siebie ze złością, lecz również parsknął chwilę później lekkim śmiechem. Przyszło mu właśnie poznać specyficzny, szczególnie czarny na tej wysokości geograficznej, humor matki natury, z którego nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać.
Jego dolne kończyny same przesuwały się cały czas o kolejne, drobne odcinki odległość, aż nagle coś przerwało ich odruchowy rytm powolnego marszu. Lewa stopa, unosząc się jak zwykle jedynie na minimalną wysokość nad zbierający się śnieg, wysunęła się połową swojej długości nad obszar, w którym nie miała oparcia. Prawa noga ze zmęczenia i dezorientacji poszła niestety w ślady pierwszej. Adam się zachwiał.
- IDIOTAAA!!!- zdążył się o dziwo wydrzeć mężczyzna, czując jak po jego ciele rozchodzi się nieprzyjemny dreszcz uczucia utraty równowagi.
Przewrócił się do przodu. Spadał przez dobrą sekundę i uderzył w coś twardego o nieregularnym kształcie, zapewne jakąś skałę. Upadł przodem, na ręce, przytulone do klatki piersiowej. Stęknął z bólu. Zamknął oczy, jakby coś mu jeszcze dawały w tej, ciągnącej się w nieskończoność, zamieci. Zaczął się zsuwać dalej. Znów spadł, zdążywszy nawet jeszcze raz krzyknąć. Uderzył tym razem mocniej, aż ucierpiała jego twarz. Poczuł ciepłą krew na rozciętej dolnej wardze w wyrazistym połączeniu z lodowatą skałą, na którą upadł. Znów zaczął się zsuwać po pochyłej, skalnej powierzchni, pokrytej zmarzliną. Teraz spadł tak długo, że zdołał znaleźć czas na pełnoprawny przeciągły wrzask, zakończony bolesną, głuchą ciszą.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top