Zapomnienie I. - „Daleko" - Lipiec 5562r.
Ciężka od porannego zmęczenia głowa Adama opierała się o brudną szybę starego autokaru, którego można by już bez zawahania nazwać ledwo jeżdżącym rzęchem. Pojazd błyszczał z zewnątrz tanią błyszczącą blachą, modną może pół wieku temu. Co jakiś czas wydawał z siebie niepokojące odgłosy krztuszącego się silnika. Mężczyzna miał na sobie wysłużoną, czarną kurtkę, tworzącą z jego, równie ciemnymi, włosami przygnębiającą kompozycję, przedstawiającą styranego na własne życzenie człowieka, przebitą tylko na wskroś nieskazitelnie niebieskim kolorem jego oczu. Oprócz niego i lekko otyłego kierowcy, w pojeździe były jeszcze może z trzy albo cztery osoby. Wszyscy wydawali się emanować jakąś dziwną odmianą wschodnio-północnej beznadziei. Sam nie wiedział czego innego się spodziewał po tym miejscu. Dziwiło go, że w ogóle coś kursuje na takie peryferie Zjednoczonego Państwa Ludzkiego, zwanego też Światowym, czy po prostu Światem, a tym bardziej że kierowca zgodził się nadrobić dla niego parę kilometrów, choć pewnie i tak będzie chciał żeby mu za to zapłacić. Cały czas miał nadzieję, że to coś dowiezie go aż do dystryktu trzynastego, zwanego potocznie Syberią.
Wyciągnął telefon z kieszeni, by sprawdzić, która godzina... Oczywiście się rozładował.
Wyciągnąwszy z dużego plecaka, trzymanego między nogami, bidon z kawą rozpuszczalną, której parowanie wynikało raczej z mroźnej aury niż gorąca cieczy, zapatrzył się w krajobraz pełny absolutnej pustki. Po horyzont lekkimi pagórkami ciągnęła się nijaka, biaława pustynia wyjałowionej ziemi ze śladowymi ilościami roślinności, przebijającymi się przez niezbyt grubą warstwę śniegu... Był w końcu lipiec.
W jakiś sposób był z siebie dumny, że dzięki własnemu uporowi dojechał tutaj aż ze swojego domu w dystrykcie 612, praktycznie na drugim końcu świata. Był z siebie zadowolony, choć nie wiedział, czy przyjechał tu po coś, czy zwyczajnie po nic. Nie potrafiłby teraz zawrócić i po powrocie przyznać tym swoim kilku chamskim znajomym, którzy mu pozostali, że pojechał do tego pustkowia z własnej głupoty. Był ze strachu o wstyd, skazany mentalnie na swoją dawną decyzję, choćby miał za nią zginąć. Śmierci bał się mniej niż powrotu do miejsca, w którym pożegnał całą swoją rodzinę i które wyciskało z niego resztki wiary w cokolwiek. Nie analizował tego wtedy w ten sposób, ani nie był tego świadomy, ale jakaś cząstka jego wiedziała, że tak po prostu jest. Kropkę nad „i" jego decyzji o wyjeździe- kropkę czarną niczym upadła dusza gnijącego Świata- postawił iście światowy pogrzeb Sagi. Żadne słowa nie oddadzą bezduszności tego procesu lepiej niż przymusowa, zwykła utylizacja zwłok. Gdyby Salgji nie dała Adamowi żadnej pamiątki po sobie, złość chyba dosłownie rozerwałaby go na strzępy, a tak był w stanie przekuć ją w cokolwiek innego niż autodestrukcja- w podróż w poszukiwaniu sensu.
Cała ta kraina, do której postanowił się udać, uchodziła w świadomości społecznej za absolutnie puste miejsce, gdzie jeżeli w ogóle można spotkać ludzi, to zdziczałych i niebezpiecznych. Mimo ostrzeżeń zwykłych znajomych, ale również niemalże nieprzerwanych apelów władz, przepełnionych propagandą, która chyba nawet nie próbowała już się ze swoją naturą kryć, postanowił, że wyruszy. To co właśnie robił, uchodziło w owych czasach za czyn zakrawający o łamanie prawa- oddalanie się od miejsca zameldowania, bez podania dokładnej przyczyny, celu podróży, miejsca pobytu i jego czasu. W państwie rozlewającym się teraz na całą naszą planetę nie można było tak po prostu wyjechać, a on zrobił dokładnie to. Przesiadał się bez niczyjej zgody z pociągu do pociągu, z autobusu do autobusu, z promu na prom, gdyż na podróż lotniczą trzeba było najpierw zdobyć pozwolenie i, jak za wszystko w owych czasach, oczywiście również uiścić niemałą opłatę. To wszystko tylko po to, by brnąć coraz dalej na wschód.
Chciałby zadać babci jeszcze tak wiele pytań co do treści tej małej książeczki, której posiadanie na pewno nie było legalne, mimo że była przecież w całości zapisana ręcznie i to charakterem pisma Sagi. Porównywał wcześniej porównywać zapisane w niej informacje do danych zawartych w encyklopediach w internecie. Pokrywały się tylko częściowo. Wszystkie z tych oficjalnych zdawały się pomijać całkowicie jakiekolwiek wzmianki o dystrykcie trzynastym, jakby najchętniej nie pisały o nim nic, podczas gdy ten mały notesik opisywał szczegółowo właśnie jego. Wydawało się, że gdyby tylko się dało, najchętniej wymazano by z mapy świata cały ten ogromny obszar. Z jakiegoś powodu opisy tej małej książeczki były jednak sformułowane tak, by nadal nie zdradzać co w dystrykcie trzynastym właściwie jest, a jedynie mówić, że jest wiele. Adamowi zdawało się, że babcia Salgji z premedytacją chciała wywołać w nim ciekawość, wiedząc że dla człowieka takiego jak on nie ma większej pokusy niż możliwość zgłębienia choć raz nie tego co wiedzieć mu kazano, ale właśnie tego, czego miał się nigdy nie dowiedzieć. Tak był wychowany, taki już był.
Jedna ze stron książeczki rozkładała się i ukazywała tak szczegółową mapę Syberii, o jakiej nie mogło być mowy w całej światowej sieci informacyjnej, co tylko pokazywało, jak bardzo jest przez kogoś kontrolowana. Na górze mapy znajdował się napis: „Va Far". Na mapie, prócz zaskakująco dokładnych linii hipsometrycznych i kresek, oznaczających najpewniej rzeki, zaznaczone były kropkami cztery miejsca, podpisane różnymi nazwami, których nie potrafił nawet wymówić i które z niczym mu się nie kojarzyły, a przecież według tego, co kazano im za młodu przyjąć za pewnik, nie ma już na świecie innych języków niż język światowy, czy też po prostu „ludzki", używany przez wszystkich przedstawicieli naszego gatunku.
Jedna kropka była większa. Jej podpis wydawał się być o wiele mniej skomplikowany, lecz niemniej tajemniczy: „Vol Vort". Odchodziło od niej wiele przerywanych linii, jakby zaznaczone... drogi... jakby było tam... cokolwiek.
Teraz Adam, siedzący w czymś, co uparcie, ledwo bo ledwo, ale jechało, trzymał książeczkę na kolanach wpatrując się w nią i przypominając sobie, że przez to coś przyjechał aż tutaj. Schował swojego papierowego przewodnika z powrotem do prawej kieszeni grubych spodni i zajął się znów, trzymanym w drugiej dłoni, termosem z kawą.
Serce mu przyspieszyło. Doszło do niego, że jest tu praktycznie całkiem sam, jadący coraz dalej w pustkowie. Zapasy żywności, które ostatnio kupił już się prawie skończyły. Jego głowę zaczęły na wskroś przeszywać okropne myśli: „A co jeżeli to jakaś baza wojskowa i od razu mnie zastrzelą?", „Co jeżeli złapią mnie jacyś kanibale?", „Co jak przyjdzie burza śnieżna i zamarznę?", „Co ja robię?", „Niech to będzie tylko zły sen", „Chcę wrócić do domu, do tych moich kilku głupich przyjaciół, z którymi mogę się przynajmniej pośmiać.", „Dlaczego nawet najlepsi przyjaciele mnie nie powstrzymali?... Wiem dlaczego, bo się uparłem, bo jestem durny do szpiku kości, bo nic do mnie nie dociera", „Jeżeli coś mi się stanie będę mógł mieć pretensje tylko do siebie!".
Nagle z zamyślenia wyrwał go szumiący dźwięk, wydobywający się z zewnątrz, z tylnej części autokaru. Nie wiedział, co to, dopóki odwróciwszy się nie przyłożył policzka do szyby i nie spojrzał na tylne koło. Nie kręciło się i tarło o zaśnieżone podłoże. Mężczyzna potrzebował chwili, by doszło do niego, co się dzieje. Kierowca zwyczajnie hamował... od dobrych pięciu sekund.
Adam wziął dużego łyka kawy, zakręcił bidon i wetknął go w boczny uchwyt plecaka, którego ze sobą miał. Jego wnętrze wypełniały już raczej resztki i opakowania, niż sama żywność. Pojazd już praktycznie się zatrzymał. Podróżny wstał i zaczął kierować się do jedynych drzwi wejściowych, obok miejsca kierowcy. Kiedy koła przestały trzeć o ziemię, przygruby mężczyzna puściwszy hamulec, stanął zaskakująco żwawo w przejściu Adamowi. No cóż, zwyczajnie widział, po co to robi. Podróżny założywszy swoją zimową czapkę, położył kierowcy monetę dwudziestu pięciu dolarów światowych na dłoni, którą on zdążył już specjalnie wystawić. Mężczyzna przed Adamem westchnął jednak ciężko.
- No co?- zapytał grubszego śmiało, mimo że był raczej drobny i o głowę od niego niższy.
- Nie wiele mniej to mnie ropa kosztowała- powiedział mu raczej spokojnie. Pomimo że spod jego szarej, trochę za małej koszulki wystawał kawałek brzucha, nie wyglądał na szczególnie niemiłego, a Adam tym bardziej nie chciał sprawdzać, czy takim być potrafi. Wsadził rękę do kieszeni i wyciągnął z niej pomięty banknot o wartości pięćdziesięciu dolarów. Położył go kierowcy na dłoni.
- No... i dobra...- skwitował szybko, chowając pieniądze do tylnej kieszeni spodni. Odwrócił się i usiadłszy z powrotem na swoim siedzeniu, nacisnął któryś z kilku przycisków, a drzwi otworzyły się z sykiem.
Adam zaczął schodzić po schodkach, lecz jeszcze zatrzymał się w połowie i spojrzał na mężczyznę za nim.
- To ile to pali?!- zapytał żartobliwie.
- Zależy, kto pyta i na ile wygląda- odpowiedział mając najwyraźniej dobry humor.
- Dzięki- powiedział jeszcze podróżny, zaśmiawszy się i stawiając stare grube buciory na śniegu. Nie było zbyt zimno; może około zera stopni.
- Proszsz...- dostał w odpowiedzi, a drzwi zamknęły mu się hałaśliwie przed nosem.
Koła zaczęły boksować, a autokar ruszył powoli na przód. Z jakiegoś powodu mężczyzna cały czas stał w miejscu, gdzie wysiadł. W końcu Adam zobaczył wyłaniający się zza brudnego, srebrnego cielska maszyny, zardzewiały, stary znak drogowy- przekrzywiony i otoczony przez śnieżne, absolutne nic. Widniał na nim napis: „Dystrykt 13".
„Niesamowite, dotrzymał słowa. Naprawdę dowiózł mnie aż do granicy"- pomyślał, uśmiechając się do siebie. Do jego nozdrzy doszedł ostry zapach czarnego dymu, ulatującego z rury wydechowej oddalającego się, rzęcha. Wyciągnął kompas z lewej kieszeni. Otworzył plastikowe wieko i nachyliwszy się, obserwował, jak igła powoli zaczyna coraz mniej się poruszać, ukazując północ. Prawie nie słyszał już warkotu starego silnika. Rozejrzał się w okół siebie, spochmurniawszy. Oślepiło go jasne, szare światło, rozświetlające otaczającą go trupią biel.
Skierował się, niewiele myśląc, na północny wchód i schowawszy kompas, zaczął iść. Kiedy zszedł z czegoś, co było najwyraźniej drogą, z każdym krokiem zostawiał za sobą wyraźne ślady w śniegu. Minął znak drogowy i tym samym był już w dystrykcie trzynastym. Mimowolnie przyspieszył kroku.
- Coś ty narobił, Adam- powiedział do siebie na głos- coś ty narobił...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top