Niebyt


Szedłem smutny tak bardzo jak tylko da się to sobie wyobrazić. Zdawało mi się, że na mą cichą rozpacz składało się wszystko, i tylko to, co napływało do mnie z zewnątrz- każdy pieprzony hałas ulicy, każda osoba krzycząca w hordzie bezmyślnych turystów, każdy kolorowy blask automatu do gier, sztuczne światło migających napisów poukładanych z tysiąca małych diod zupełnie na próżno. Przecież i tak nikt ich nie czyta.

Głośna muzyka w barach doprowadzała mnie do obłędu, napełniała złością i pogardą wobec ludzi, którzy do niej lgnęli. Szczerze i z całego serca nienawidziłem wtedy wszystkiego i wszystkich, ale przede wszystkim czułem ból- ból tego, że jestem tu sam. W kosmicznej zazdrości względem wszystkich niesamotnych przechodniów, miałem ochotę ich jednocześnie zapluć i stać się takimi, jak oni. Każdy śmiech, nawet głos ludzki, napełniał mnie wściekłością i paranoicznym pragnieniem bycia z nimi, a nie obok w tym dziwnym stanie odizolowania.

Miałem za sobą parę tych chwil, gdy łudziłem, się że ktoś mnie zauważy, że wyręczy mnie i sam coś do mnie powie- zapyta o drogę, popchnie mnie niechcący i przeprosi, czy nawet zadzwoni rowerowym dzwonkiem, bym zszedł mu z drogi. Pragnąłem jakiegokolwiek szczątku kontaktu, by przyniósł mi ulgę i przypomniał, że istnieję, że nie jestem powietrzem.

Każdy mój krok postawiony na nierównych płytach chodnika zdawał się być błędem, daremnym trudem. Czułem się jakbym grał w szachy z całym światem, mając kilka swoich małych białych pionków przeciwko wielkiej czarnej armii świata, chcącego mnie zniszczyć. Każdy ruch był daremny, każdy ruch broniący jednego pionka, był okupiony poświęceniem innego, a było ich tylko coraz mniej.

Wiedziałem, że jestem najsmutniejszą osobą na świecie i że zawsze tak pozostanie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top