young god
Chciałby zapamiętać ją jaką tą, która biegła opustoszałymi ulicami miasta w za wielkiej bluzie, śmiejąc się wniebogłosy. On wtedy pociągnąłby ją za rękę i przyparł do ściany. I całował. I to jak całował! Sprawiłby, że na chwilę zapomniałaby o całym świecie. Całował do utraty tchu. Może mijałyby ich pojedyncze samochody, ale nawet klaksony kierowców nie oderwałyby ich od siebie nawzajem. Ona objęłaby go nogami w pasie i wplotła swoją niewielką dłoń w jego włosy. Wtedy poczułby, że potrzebuje czegoś więcej. I ona też by to poczuła. I ponownie by biegli.
Znalazłby dla nich pokój w obskurnym motelu, rzucając zwitek dwudziestodolarówek na blat. Łóżko byłby tak niewielkie, że ledwo by się na nim zmieścili, ale kto powiedział, że mieliby jakikolwiek zamiar spać. Powoli pozbawialiby się nawzajem ubrań, składając pocałunki na odkrytych fragmentach skóry. I opadliby na to niewielkie, skrzypiące łóżku i obudziliby wszystkich gości hotelowych. Oboje szeptaliby sobie do ucha, jak bardzo się nawzajem potrzebują.
W końcu podniosłaby się z łóżka i z kieszeni jego kurtki wyciągnęłaby pomiętą paczkę papierosów. Ubrałaby się w swoją za wielką bluzę, którą ukradła jednego z wieczorów, spędzonych w jego mieszkaniu i pozwoliłaby aby niewielki płomyk zapalniczki zatańczył na czubku odpalanego papierosa. Usiadłaby na przeciwko niego i pozwoliłaby, aby zabrał od niej tę niewielką truciznę. Sam zaciągnąłby się kilkukrotnie i wydmuchał dym prosto w jej spierzchnięte usta. I znowu by ją pocałował.
Jego dotyk byłby delikatny, powoli wodziłby opuszkami palców po odkrytej skórze, powodując dreszcze. Znowu doprowadziłby ją do stanu cudownego upojenia – jego dotykiem, słowami, które by wypowiadał, słodkimi pocałunkami, składanymi na odkrytej skórze.
Rankiem znowu by uciekła, zostawiając po sobie jedynie pomięty liścik z wymyślonym na poczekaniu kłamstwem. Znowu pokłóciliby się o tę samą bzdurę, co zawsze. A w nocy znowu uciekaliby przed nadchodzącą wielkimi krokami rzeczywistością.
To byłby układ idealny – za dnia wyrzucaliby sobie nawzajem kolejne rzeczy, żeby każdej nocy wynagradzać sobie słowa ostre, tak jak nóż. Za każdym razem wciskałaby mu się pod ramię, niczym porzucony szczeniak, pragnąc jego bliskości. I tak zasypialiby wtuleni w siebie z pięknymi obietnicami na ustach.
Ale to się nie zdarzy. On będzie siedział na przystanku autobusowym, zastanawiając się, co tym razem zrobił nie tak. A ona się nie pojawi. Nie położy dłoni na jego ramieniu. Po prostu rozpłynie się, pozostawiając za sobą jedynie gorzki posmak koszmarnej kawy.
a.n/ nie wiecie jak długo chciałam opublikować to powyższe... po roku chyba nadeszła odpowiednia chwila.
enjoy x
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top