9. ("This Town Ain't Big Enough")

Ilość wyrazów: 1598

⛔: lekkie sceny erotyczne pomiędzy mężczyznami

-------------------------------

Felix zwinął się w kłębek z bólu. Leżał wśród przepoconej pościeli i zastanawiał się, czy mógłby uzyskać zwolnienie lekarskie z powodu złamanego serca. Uznał, że nie musi już chodzić na uczelnię. Amado Ibaiguren i tak przestał pojawiać się na zajęciach, więc i on nie miał powodu, żeby na nich bywać. 

Telefon Felixa również milczał jak zaklęty. Mimo że hiszpański książę uporczywie wpatrywał się w ekran. Jego Nokia musiała się zepsuć. A podobno Nokie były takie niezniszczalne.

Garcia mógł zrozumieć ciszę przez trzy dni. Tyle dopuszczała niepisana zasada randkowania. To był czas potrzebny na to, żeby druga osoba zakwestionowała swoją atrakcyjność, zdążyła się stęsknić i, zdruzgotana, czekała na pański gest z podkulonym ogonem. Dlatego potem rzucała się na telefon, dostając orgazmu od samych wibracji i widoku ukochanego imienia, które wyskakiwało na aparacie.

Amado przekroczył tę nienaruszalną granicę. Czyli najwyraźniej mu nie zależało. 

Felix cicho jęknął, zacisnął z całej siły powieki i zagryzł róg poduszki, pokrywając ją śliną. Bolała go głowa ze stresu. Zgniatały się w nim wszystkie wnętrzności. Musiał pilnie zapalić papierosa. Tak wyglądało, pachniało oraz bolało odrzucenie.

On sam nie mógł zadzwonić jako pierwszy.

Miał swój honor.

Niby rozumiał, że Amado chodził własnymi ścieżkami, ale wolałby, żeby chodził ścieżkami Felixa.

Gdy zamykał oczy, wyobrażał sobie, jak leżeli w czystej pościeli, pachnącej lawendowym polem. Zza otwartego okna oświetlały ich promienie słoneczne, a z ogrodu dochodził śpiew ptaków. Byli nadzy. Felix obejmował Amado od tyłu. Całował jego migdałowe włosy i zarumieniony od szczęścia policzek. Masował okrężnymi ruchami dłoni jego penisa i jądra, aż wspólnie zaczęli oddychać w jednym rytmie, a wnętrze dłoni Felixa wypełniła biała, kremowa substancja.

— Jezu, mój Ami – zapiszczał Felix, wciskając twarz głęboko w poduszkę. – Przecież on nawet nie wie, że jest tak naprawdę mój. I pewnie się nie dowie – rozpaczał.

Głuchą żałobę w pokoju przerwał dopiero intensywny dźwięk melodyjki ustawionej w telefonie jako dzwonek. Felix rzucił się na poszukiwania Nokii, zatopionej gdzieś pod kołdrą. Na widok imienia Cristobala miał ochotę cisnąć aparatem o ścianę, a następnie go podeptać. Odrzucił połączenie i przewrócił się na plecy, żeby kontynuować brutalnie przerwany mu proces umierania.

Cristobal nie odpuszczał. Felix zatem odebrał, warcząc do słuchawki:

— Czego ode mnie chcesz?

Nie widzisz, że cierpię?

— Yyyy... – zawahał się Cristobal. – Po co ja tak właściwie do ciebie dzwoniłem?

Felix przetarł zdecydowanym gestem powieki. Były opuchnięte od płaczu i zaropiałe od przedłużającego się braku snu. Caro miał szczęście, że nie stał nigdzie w pobliżu, bo jego górna część kręgosłupa zostałaby jednym ciosem pięści odseparowana od dolnej.

Nagle Felix usłyszał coś, co podniosło go natychmiast do pozycji wyprostowanej. Był to głos dochodzący z bliskiej odległości od Cristobala.

— Miałeś go zaprosić do winnicy na weekend.

Ten cichy głos, zdawałoby się, że zagubiony i niepasujący do świata, w którym przyszło mu istnieć, był jednocześnie spokojny, pewny swego. Sięgał po to, na co miał ochotę.

— Do waszej winnicy? – Felix oczami wyobraźni zobaczył siebie, Amado, a także dużo butelek wytrawnego trunku produkowanego przez rodzinę Caro. – Ibaiguren jest z tobą? – poprosił o potwierdzenie.

— Tak – odrzekł Cristobal. – Zapytał, czy się znam w ogóle na czymkolwiek. Powiedziałem, że na winie. Mam wyglądać przed Sophie na człowieka z jakąś pasją i z pomysłem na przyszłość.

Felix potarł dłonią po zmarszczonym czole. Do tej pory mógłby przysiąc, że pomysłem jego kolegi na przyszłość było imprezowanie przez tyle lat, przez ile rodzice go będą utrzymywać, a następnie przejęcie majątku i przyjmowanie pieniędzy wypracowanych przez managera ich marki wina.

Nie to było jednak w tej chwili najważniejsze.

— Amado jedzie z nami? – Garcia skoncentrował się na priorytetach.

— Tak. Chce zobaczyć, jak się prezentuję, kiedy mówię o czymś, co mnie interesuje, i kiedy nie jest to seks ani piłka nożna.

Felix zacisnął dłoń w pięść, energicznie nią potrząsając, oznajmiając sukces. Pomyślał, że Amado potrafił się bezinteresownie zatroszczyć o ludzi ze swojego otoczenia, chociaż teoretycznie był najgorszym człowiekiem z nich wszystkich. Wywodził się z rodziny przestępców i ewidentnie miał w sobie jakiś rys psychopatyczny. Jednak potrafił sprawić, że wszyscy wokół niego stawali się lepsi. Felix po części go za to podziwiał, po części mu tego zazdrościł. Przede wszystkim zaś, pragnął go mieć dla siebie na własność.

***

Zgodnie z umową, wyjeżdżali w piątek, już bladym świtem. Droga z Madrytu do Walencji miała potrwać około trzech i pół godziny. Felix zjawił się na miejscu spotkania na leśnym parkingu jako pierwszy. Zaparkował swoim czerwonym Porsche. Z niecierpliwie bijącym sercem oczekiwał ryku silnika znajomego Lamborghini. Przełknął ślinę, gdy tylko wściekle żółty lakier błysnął z oddali. Felix przemyślał całą sytuację i uznał, że nadszedł czas na wyjaśnienie wszystkich nieczytelnych sygnałów, które zaistniały pomiędzy nim a Amado. Balast o imieniu Thomas musiał się przesunąć, żeby uczynić swoim zniknięciem miejsce na utworzenie kolejnego.

— Przepraszam, że nazwałem cię pajacem z ETA – oznajmił Garcia, na widok Amado wysiadającego z samochodu, z uśmiechem słodkim i niewinnym, niczym różowe niebo na horyzoncie rozpoczynającego się poranka.

Musiał rozpocząć tę relację z czystą kartą.

— Okej. – Ibaiguren przyjął do wiadomości. Rozejrzał się po pustym parkingu, poszukując brakującego do kompletu Cristobala Caro.

— Tylko tyle? – Felix ze złością skrzyżował ramiona na klatce piersiowej? – Ty nie zamierzasz mnie przeprosić, że nazwałeś mnie wtedy bezmózgą pałą?

— A to ty nie zachowałeś się wtedy jak bezmózga pała? – Amado oparł dłonie o wierzch otwartych drzwi swojego samochodu. Kierował się swoistym rozumowaniem logicznym. – Dlaczego miałbym cię przepraszać za twoje własne zachowanie?

Felix zmarszczył brwi, a cały jego nastrój prysnął jak bańka mydlana. Ibaiguren, po zdjęciu z niego nieśmiałego uśmiechu, blizn z przedramion oraz o wiele za dużej czarnej bluzy, był w gruncie rzeczy niewdzięcznym, baskijskim dupkiem, niezdolnym do ustępstw i nierozumiejącym gestów symbolicznych. Felix sam nie wiedział, jak to się stało, że przez moment mógł zobaczyć w nim kogoś więcej.

— Weź spierdalaj – poradził mu.

— Sam spierdalaj – odgryzł się Amado, urażony tą nagłą zmianą klimatu.

— Obciągnij mi fiuta.

Wkurzony Felix kopnął niewielki kamyczek leżący pomiędzy nim a Porsche. Pragnął obrazić Ibaigurena i było mu wszystko jedno, że najsłynniejsze poniżające odzywki obracały się wokół męskiej seksualnej dominacji nad drugim mężczyzną.

— Sam sobie ob... – Amado przez chwilę się zawahał. Jego wkurw ustąpił miejsca tajemniczemu uśmiechowi, wywołanemu na twarzy przez podstępny pomysł. Zdecydował się udzielić zupełnie innej odpowiedzi na seksualną zaczepkę Garcii:

— Obciągnę ci później.

Felix stanął jak wryty. Z jego bezwładnej dłoni wypadły kluczyki do samochodu i zabrzęczały głośno w zderzeniu z zakurzonym asfaltem. Myślał, że się przesłyszał. A może to był żart. Bo przecież Amado nie złożyłby mu takiej propozycji na poważnie.

— Co? Stanął ci? – przejął inicjatywę Ibaiguren. Może i się nie znał na relacjach erotycznych między mężczyznami, ale wiedział, że jeśli on znajdzie się w jakiejś, to na pewno zadba o to, żeby w niej dominować. Co najmniej na płaszczyźnie psychologicznej.

Garcia jednak nie uważał się za chłopca do popychania. Jeśli Amado chciał się w ten sposób bawić, Felix był w stanie godnie podnieść rękawicę.

— A tobie stanął? – zapytał z fałszywą uprzejmością, próbując jednocześnie uspokoić galopujące serce.

— A co, chcesz sprawdzić? – usłyszał ironiczną odpowiedź.

Felix nie był pewien, czy Amado go prowokował. Natomiast jeśli się zdecydował na stosowanie takich zagrywek, to musiał się liczyć również z tym, że Felix zawróci na pięcie, podejdzie wprost pod jego twarz, popchnie go plecami na Lamborghini, a następnie zapragnie położyć dłoń na wybrzuszeniu pomiędzy jego nogami, kryjącym się w czarnych jeansach.

Zetknęli się niemal czołami.

— Na pewno tego chcesz, Amado? – zapytał Garcia.

Jego serce biło bardzo szybko. Nie wiedział, ile z tego to tylko dalszy ciąg prowokacji. Gdzie była jawa, a gdzie sen. Ani w którym miejscu znajdowały się granice tego wszystkiego.

Przez moment oddychali tym samym powietrzem. Łagodny, poranny wiatr powiewał kosmykami Amado i kierował je na policzki Felixa. Na twarze chłopców wstąpiły rumieńce, zapewne też od wiatru. Baskijczyk ostrożnie wysunął dłoń, żeby palcem obrysować kontur miękkich ust, które całował kilka dni temu. Następnie chwycił Felixa za nadgarstek i – patrząc wprost w przerażone w nerwowym podnieceniu oczy – ułożył tę delikatną, jasną, niemal kobiecą dłoń na swojej pulsującej męskości.

— Jestem po prostu ciekawy – szepnął.

Felix rozciągnął wargi w rozkosznym uśmiechu. Amado zareagował tym samym. Stali tak blisko obok siebie, że mogli pośród lasu, w kompletnej ciszy, usłyszeć równoczesne bicie obu serc, oznajmiające o wzajemnej fascynacji.

— Ciekawość to pierwszy stopień do piekła – przekornie odpowiedział Felix, jednocześnie zbliżając własne usta do ust Amado. Zatrzymał się o milimetr przed nimi. Tak, by mógł poczuć jego oddech na swojej twarzy. Patrzył w jego smagniętą wiatrem i złymi pomysłami twarz, jak zahipnotyzowany.

— Jestem ciekawy tego piekła – odrzekł Amado. Następnie przymknął oczy i złączył ich języki w powitalnym, spokojnym, eksplorującym pocałunku. Felix wsunął lewą dłoń w jego puszyste włosy, powiewające na wietrze, a prawą delikatnie masował jego stale powiększającą się męskość. Zastanawiał się, jak to możliwe, że te wąskie biodra były w stanie utrzymać coś tak wielkiego i wciąż rosnącego. W nieprzewidzianej reakcji na pieszczotę, Amado cicho jęknął Felixowi w usta. Ten zobaczył w jednej chwili granatowe niebo i wszystkie rozciągnięte na nim gwiazdy.

Nie miał pojęcia, jak mógł skończyć się ten dzień. Pragnął jedynie, żeby ta chwila zapętlała się między nimi do końca świata. Ten wymarzony, wyśniony moment smakował mu jak różowa wata cukrowa, oranżada i migdały prażone w miodzie, kupowane w ulubionej budce pod kolorowym parasolem na festynie. Nie dało się pomylić z niczym innym tych roztapiających się na języku ostatnich chwil złudzeń i niewinności.

Tak wyglądał ten finałowy poranek, kiedy obaj wciąż jeszcze mogli spotkać się na w miarę jednej płaszczyźnie.

Tuż przed nadejściem świata, który miał wywrócić ich psychikę do góry nogami i wymusić na tych dwóch osiemnastoletnich chłopcach przejęcie wzorców z ich dwóch – jakże znacząco różniących się od siebie – uniwersów...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top