11. ("Scar Tissue" vol. 2)
Ilość wyrazów: 3324
⛔: samobójstwo, choroby psychiczne, złe diagnozy, przemoc domowa, narkotyki, wulgaryzmy
-------------------------------
Amado również musiał przymknąć na chwilę oczy. Nabrał głęboko powietrza. Po raz ostatni przeciągnął mętniejącym wzrokiem przez łagodny zarys horyzontu, który roztaczał się nad witającą gorące słońce równiną. Miał pełną świadomość, że ten widok za chwilę wciąż będzie wyglądał tak samo. Natomiast relacja pomiędzy nim a Felixem Garcią ulegnie nieodwracalnej zmianie. Mimo wszystko, zdecydował się podjąć to ryzyko.
— Zawsze było ze mną coś nie w porządku – wyznał.
Felix ugryzł się bardzo mocno i boleśnie w język. Powstrzymywał samonarzucające mu się na ten język zdanie: No shit Sherlock. Zrozumiał, że Amado właśnie próbował przekazać mu coś bardzo ważnego. Tu nie było już miejsca na sarkazm.
Dlatego, zamiast tego, przykrył swoją dłonią jego dłoń. Wiedział o tym, że Amado tego nie lubił i że wolał być sam, ale to chyba nie był najlepszy moment na jego samotność. Powinien właśnie wiedzieć, że Felix był przy nim.
Amado delikatnie skinął głową, udzielając w ten sposób akceptacji na ten śmiały gest. Nawet, gdyby wcale tego nie chciał, nie był w tym momencie na tyle silny, aby być w stanie go odrzucić. Zbyt wiele energii pochłaniała u niego koncentracja na słowach, które zdecydował się przekazać Felixowi.
— Nie pasowałem do innych dzieci – mówił dalej. – Nie umiałem robić tego, czego się ode mnie oczekiwało. Myślałem w jakiś inny sposób. Podejmowałem decyzje, które wydawały mi się oczywiste i niewarte zastanawiania się nad nimi, a dorosłych szokowały. Ja chyba nie potrafię czuć tak, jak normalna osoba.
W tym momencie przerwał. Było mu przykro. O ile łatwiejsze by było jego życie, gdyby potrafił się wpasować w ramy otoczenia. Gdyby spełniał marzenia rodziców o idealnym dziecku. Bo miał przecież świadomość tego, że nie był głupi. Po prostu stał na jakiejś zupełnie innej życiowej ścieżce. Obracał się na niej dookoła i nikogo tam nie widział. Na trasie neuronów, którymi podążały jego myśli, nie było żadnego innego żywego ducha. Ani żadnego martwego. Był tylko on i nieograniczona, ciemna, przerażająca przestrzeń.
— Ale to nieprawda, że w ogóle nie potrafię czuć – zaprzeczył Amado. – Kocham swoich rodziców. Swojego młodszego brata. Nawet nie wiesz, jak mi potrafi być przykro, kiedy swoim zachowaniem sprawiam, że kolejny raz udało mi się ich rozczarować – przekonywał. – Robi mi się zimno. Zamykam się w sobie. Próbuję myśleć tak, jak robiłaby to normalna osoba, próbuję się tak zachowywać, ale wydaje mi się to nieefektywne.
Zabrał swoją dłoń spod dłoni Felixa i otulił swoje drżące ciało dwoma ramionami. Zupełnie, jakby naprawdę wzdłuż jego kręgosłupa przeszedł nieprzyjemny, lodowaty dreszcz, który natychmiast wychłodził jego organizm, rozgrzewany dotychczas promieniami wschodzącego słońca. Ale Amado przede wszystkim bronił się w ten sposób przed kolejnymi tematami, którymi, zgodnie z daną samemu sobie obietnicą, musiał się z Felixem podzielić.
— Mam wrażenie, że ludzie czasem kompletnie pomijają logikę – powiedział. – A ja dostrzegam logikę. I chyba nie pasuję do świata. Czasem się wyłączam. Dostrzegam pustkę w tylu miejscach dookoła siebie. To mnie męczy. Czasem widzę, że wokół mnie są ludzie, ale nic do mnie nie dociera. Jak przez ekran wygłuszający. Jestem kurewsko nieprzystosowany do życia. Każdy mój błąd mnie boli. Ale każde zachowanie, które wykonuję wbrew sobie, też boli. Czuję się tak, jakbym potrzebował większej ilości przestrzeni do oddychania. I wiem, że ranię tym ludzi, na których zależy mi najbardziej. Którzy chcieliby mieć ze mną normalny kontakt. Widzę to. Po ich minach. Po ich reakcjach. Jakbym stale wciskał ten nieodpowiedni przycisk, po którym zapala im się czerwone światełko. Oni próbują to ukryć. Mówią, że nic się nie stało, ale ja to widzę. I czuję się jeszcze gorzej. Nigdy nie będę tym, kim powinienem być. Zawsze to wyglądało tak, że zamykałem drzwi do swojego pokoju, opierałem się o nie plecami i wiedziałem, że przez chwilę byłem u siebie. Nie musiałem udawać. Mogłem wreszcie odetchnąć. Byłem przez moment bezpieczny w swojej strefie. I wtedy chciałem się ciąć. Robiłem to nożykiem do tapet. Tym zawsze najbardziej bolało. Z czasem przyzwyczaiłem się do bólu fizycznego. Można powiedzieć, zaprzyjaźniłem się z nim. Wiedziałem, że wchodzę do miejsca, które znam i od którego wiem, czego powinienem oczekiwać. Ten ból mnie rozumiał.
— Dostawałeś jakąś pomoc? – przerwał mu Felix.
— O, tak. – Roześmiał się smutno Amado. – W życiu byłem chyba u kilkudziesięciu różnych psychiatrów. Głównie podejrzewano u mnie autyzm i depresję. Pytali mnie, czy chcę się zabić. Mówiłem, że nie. Bo co niby miałem im powiedzieć? – Amado rozłożył ręce. – Nie jestem przecież popierdolony. Oczywiście, kurwa, że chciałem, ale myślałem, że moim rodzicom i mojemu bratu będzie przykro, jak się dowiedzą. Myślałem przecież nie o sobie, tylko o nich.
— Kurwa, no nieźle – westchnął Felix, zrezygnowany. – A co ci się stało w ręce?
Wcale nie był pewien, czy był przygotowany na to, żeby usłyszeć odpowiedź, ale wiedział, że i tak musiał ją poznać.
— No nic – zaczął Amado obojętnym głosem. – Poszliśmy do jednego kolesia, który podobno był ekspertem od nastolatków. Miałem wtedy szesnaście lat. Wypełniłem kwestionariusz, z chuj wie iloma pytaniami, i gość uznał, że jestem normalny, bo chodzę do szkoły, zaliczam przedmioty i że mam dziewczynę. I dodał, że inni ludzie to mieli naprawdę poważne problemy.
Felix nieco się skulił, przewidując dalszy ciąg wypowiedzi chłopaka w czarnej bluzie.
— Wtedy zrozumiałem, że mnie się już nie da naprawić. – Amado wzruszył ramionami. – Taki już jestem i taki mam umrzeć. To była ostateczna diagnoza. Zawsze będę zepsuty, a moja rodzina będzie miała przeze mnie zjebane życie. Wtedy pomyślałem, że musiałem uwolnić ich od siebie. Że robiłem im w ten sposób przysługę. Myślałem, że na początku będą panikować, bo to normalne, ale potem zrozumieją...
Młody książę pokręcił głową, nie mogąc przestać się dziwić, jak niewiele wystarczyło, żeby doszło praktycznie do tragedii.
— Twoje blizny... – zaczął najdelikatniej, jak potrafił.
Felix nie chciał wcale kończyć tego zdania. Nie chciał też sugerować jednoznacznie, że Amado powinien mówić dalej. To było potwornie ciężkie. Dla jednego z nich, żeby o tym opowiadać, a dla drugiego, żeby musieć o tym słuchać.
— Słuchaj, nie wiem co się stało. – Ibaiguren zdecydował się mimo wszystko podjąć wątek. – Ukrywałem się najlepiej, jak potrafiłem. Zachowywałem się przez dwa tygodnie najnormalniej, jak tylko byłem w stanie, bo wiedziałem, że niedługo to się skończy i nie będę musiał się już niczym przejmować, ale moja mama chyba umiała czytać mi w myślach. Ledwie udało mi się ponacinać żyły, ona wyważyła drzwi i rzuciła się do mnie z ręcznikami. Jeszcze nawet nie zdążyłem stracić przytomności, a karetka już była w drodze. Słyszałem, jak mama klęczała nade mną, przyciskała mi ręce tymi ręcznikami i mówiła do mnie, że nic się nie stało i że mnie uratują. A ja miałem nadzieję, że jednak nie zdążą mnie uratować. Że uda mi się umrzeć. I nie będę musiał patrzeć na niczyje rozczarowanie.
— Daj spokój. O jakim rozczarowaniu ty pierdolisz. Byli wniebowzięci, że żyjesz. – Felix przewrócił z ulgą oczami. Odetchnął, uwalniając w ten sposób całe nagromadzone w jego wnętrzu napięcie.
— Co ty, kurwa! Jacy wniebowzięci? Byli przerażeni! – wrzasnął Amado. – Mój ojciec się popłakał w szpitalu. Kurwa, Felix! – krzyknął i szarpnął przyjaciela za ramię. – Mój stary ryczał! Pierwszy i ostatni raz w życiu. Popatrzył na mnie i nie wytrzymał. Uwierz mi, nigdy w życiu nie chciałem bardziej zniknąć!
Ten dotyk. Felix zareagował impulsem. Chwycił Amado za luźno wiszącą na nim bluzę i przyciągnął chłopaka bliżej do siebie. Pragnął ukoić jego ból pocałunkami. Przez moment zapomniał o tym, że za każdym razem powinien go prosić o pozwolenie na dotyk. Amado zresztą w niemy sposób mu na to pozwolił. Przymknął oczy i od razu zaczął pieścić fakturą swojego miękkiego języka wargi Felixa.
Młody książę zaczął się martwić o psychikę swojego przyjaciela. Problem z byciem szybszym niż światło był taki, że Amado przez to musiał żyć w wiecznej ciemności. Ale Felix czuł, że chciałby być na zawsze przy nim. Tak bardzo, jak nie czuł tego nigdy dotąd w swoim osiemnastoletnim życiu.
Nagle przed oczami stanęły mu zupełnie inne obrazy. Surowe twarze rodziców. Krzyczący ojciec. Histeryzująca matka. Stadnina koni. Produkcja oliwy. I słowa: wstyd, hańba, przecinające ostrymi krawędziami delikatne powłoki skóry Felixa. Kurwa. Przecież on musiał wybić sobie z głowy to uczucie jak najszybciej. On nigdy nie będzie mógł się związać z Amado. Nawet księżna Diana zginęła parę lat temu, bo weszła w związek z kimś, kto nie powinien być dopuszczony blisko rodziny królewskiej. A tu jeszcze dwóch facetów? No kurwa. Takie rzeczy były możliwe tylko od pół roku i jedynie w Holandii. Całe pokolenia arystokratów, nawet jeśli odczuwali oni pociąg do własnej płci, to i tak musieli żenić się przez wieki z kobietami, żeby płodzić oficjalne potomstwo, pobłogosławione uświęconym sakramentem kościelnego małżeństwa.
W życiu Felixa nigdy nie mogło być miejsca dla Amado Ibaigurena. Pod żadnym pozorem, kształtem, ani w żadnej, kurwa, formie. Chłopak był zdruzgotany tym faktem, który nagle pod wpływem ciepłego, porannego słońca, zmaterializował się w jego głowie, ale wiedział, że jeśli nie przetnie tych chorych pędów rozkwitającego uczucia w tym właśnie momencie, to później z każdą chwilą będzie wyłącznie gorzej.
Dlatego oderwał się od ust Amado. I choć raniło go to nieprawdopodobnie, musiał oznajmić mu tę wiadomość maksymalnie obojętnym tonem:
— Chyba jednak tego nie czuję.
— Czego nie czujesz? – zdziwił się Amado.
— Nas. – Felix poczuł, że wbija sobie tę rękojeść noża jeszcze głębiej w serce, ale wiedział, że powinien to przerwać już teraz i zamierzał to zrobić w miarę delikatnie. – Przepraszam że ci to zasugerowałem, ale to raczej nie jest to, o co mi chodziło i nie powinniśmy męczyć się w ten sposób – wyjaśnił.
— Ale my tylko próbujemy... – Amado był totalnie skołowany. W ogóle nie rozumiał, co się wokół niego działo. – Bawimy się... Nie robimy nic takiego wielkiego.
— Chyba jednak nie chcę się z tobą bawić. Sorry.
Felix wstał z miejsca i skierował się w stronę zejścia z dachu. Bardzo starał się nie obrócić. Obawiał się, że jeśli nie wytrzyma i to zrobi, a potem po raz kolejny zobaczy wpatrzoną w niego ukochaną, zranioną twarz, natychmiast zawróci, rozpłacze się na głos i zacznie błagać Amado o wybaczenie.
Amado chciał krzyknąć za nim, żeby spierdalał i żeby nie zawracał mu głowy. Głos jednak utknął mu w gardle. Nie znał dotychczas takiego uczucia. Nie umiał znaleźć słów, żeby nazwać to, co się z nim działo. Miał wrażenie, że patrzył na swoją klatkę piersiową i widział stale powiększającą się plamę krwi. Choć jeszcze nie czuł bólu. I nie do końca zdawał sobie sprawę, że to właśnie on oberwał pociskiem. Tęsknił za czymś nieuchwytnym, nieznanym. Za czymś tak dalece nieokreślonym, że Amado nie wiedział, że można za tym niedającym się zidentyfikować stanem zatęsknić.
Na szczęście, miał przy sobie zestaw, który go zawsze rozumiał. Który potrafił go uspokoić, niezależnie od tego, co by się z Amado działo. Za chwilę zamierzał pójść do łóżka i wstrzyknąć sobie w żyłę swoją ukochaną substancję, po której zrobi mu się tak dobrze. I po której zrobi mu się tak bardzo wszystko jedno...
*****
Medellin, Kolumbia
Wilma Ibaiguren po raz kolejny sprawdziła folder wiadomości tekstowych. Nie dostała żadnej. Zawiedziona głęboko tym faktem, wcisnęła się mocniej w otchłań designerskiej, welurowej kanapy, ustawionej w zaciszu domowego gabinetu. Sprawdziła folder wiadomości wysłanych, zastanawiając się, czy wszystkie napisane przez nią informacje aby na pewno zostały doręczone. Po kolei kliknęła w SMS-y, które wyświetlały się w jej srebrnej Nokii:
Dojechałeś bezpiecznie?
Mama
Bawicie się dobrze? Macie ładną pogodę?
Mama
Wszystko w porządku? Wyślij krótki sygnał.
Mama
Kobieta odetchnęła ciężko, zgadując, że o tej godzinie jej syn mógł już zasnąć. Wysłała więc jeszcze tylko jedną wiadomość:
U nas wszystko w porządku. Pozdrów swoich kolegów.
Mama
Zawsze podpisywała się przy wysyłaniu wiadomości tekstowych. Uważała, że tego wymagała elementarna kultura. Pani Ibaiguren nie miała zresztą przekonania, czy Amado na pewno widział jej oznaczenie u góry okienka. Może nie przychodziło. Przecież takie śmieszne, nowe telefony mieli dopiero od niedawna.
Odłożyła Nokię na oparcie kanapy i poprawiła swoje ogromne okulary, które kupiła jeszcze w latach osiemdziesiątych. Kiedy siostra zapytała ją, dlaczego, mając tyle pieniędzy, nie potrafiła zadbać przynajmniej o swój wizerunek, Wilma odpowiedziała, że nie było sensu kupować nowych rzeczy, skoro moda i tak wracała cyklicznie co dwadzieścia lat. Wystarczyło poczekać.
Westchnęła, przypominając sobie tę rozmowę. Jej relacje z rodziną były od dawna napięte. Odkąd wkroczyła na rewolucyjną ścieżkę, do tego wiążąc się z nieodpowiednim mężczyzną, została wydziedziczona, pozbawiona pozycji, a także zabroniono jej posługiwać się rodowym nazwiskiem. Wilma od tamtej pory wiedziała, że ona sama stworzy dom, który będzie dla wszystkich bezpieczną przystanią, a jej dzieci będą mogły na nią liczyć, niezależnie od sytuacji. Los postanowił sobie z niej zadrwić, dając jej do wychowywania takiego bezproblemowego synka, jakim był Amado.
Myśląc o swoim ukochanym, pierworodnym owocu wyklętego małżeństwa, sięgnęła po leżącą nieopodal kopertę i po raz kolejny wyjęła kilkustronicowy raport, który znajdował się w jej wnętrzu. Zagłębiła się w lekturze, póki kątem oka nie zauważyła swojego męża, który wkroczył dyskretnie do gabinetu. Don Iñaki sam nie wiedział, po co wszedł do środka. Chyba tylko chciał sprawdzić, dlaczego jego żona jeszcze nie położyła się do łóżka. Może też po cichu liczył na chwilę romantycznych uniesień pod kołdrą. W ich strefie czasowej było już grubo po północy.
— Czytam jeszcze raz ten raport z testów, które Ami wypełniał w klinice ostatnim razem. – Wilma wyprzedziła nadchodzące pytania.
Jej mąż podświadomie zacisnął pięści na sam dźwięk słów, które, jak na złość, miały mu przypomnieć mu o problemach psychicznych ich syna, o których starał się na co dzień nie pamiętać.
— Tu jest napisane – mówiła dalej kobieta – że na tej ostatniej terapii jakoś udało się do niego dotrzeć i że potem Ami wypadł nieprawdopodobnie dobrze w testach badających empatię. Lepiej niż 99% społeczeństwa. I że to oznacza, że być może on wykształcił w sobie jakąś dodatkową osobowość, która ma go chronić. Takiej diagnozy jeszcze nie mieliśmy – zauważyła z nadzieją.
— Depresje-sresje – mruknął niechętnie don Iñaki, opierając się ramieniem o ścianę tuż przy kanapie, na której siedziała jego żona. Zauważył, że jego szansa na realizację miłosnego spełnienia zaczęła się oddalać od niego w zastraszającym tempie. – Kim on niby jest, żeby mieć depresję? Ernestem Hemingway'em? Za moich czasów, nie było żadnych depresji, autyzmów, biło się gówniarzy pasem po dupie i nikt nie miał czasu nawet pomyśleć o takich pierdołach – dodał.
Wilma podniosła wzrok znad kartki i utkwiła swoje czarne oczy w mężu, patrząc na niego ostrzegawczo. Przerabiali już ten temat między sobą jakiś milion razy, a mimo tego, Iñaki ciągle powracał do nich w swej niezmienionej formie. Wilma nie traciła jednak nadziei. Wiedziała, że któregoś dnia wszystko się ułoży. Musiała być tylko sprytniejsza od swojego małżonka i zdołać wpłynąć jakoś na demonstrowaną przez niego postawę.
— Ty bardzo dobrze wiesz, co ja myślę o tym, że ty go bijesz – poinformowała z wyższością.
— Ja go nie biję! Ja go policzkuję! – oburzył się don Iñaki, gwałtownie odskakując od ściany i wymachując rękami. – Kiedy ja go normalnie uderzyłem?! Kiedy ja mu dałem lanie paskiem? Dorosły już jest! Niech wie, że świat nie kręci się wokół niego! Mój ojciec od zawsze prał mnie tak, że przez tydzień nie mogłem usiąść na dupie, a dzisiaj wiem, że wyszedłem dzięki temu właśnie na ludzi!
Raczej pomimo tego – pomyślała Wilma. – A i to nie do końca. Nie chciała jednak po raz kolejny roztrząsać tego tematu. Sama pamiętała, jak oberwała od własnego ojca po twarzy, kiedy ten wyrzucał ją z domu. Poczuła, że w tamtej chwili roztrzaskało się jej całe wyobrażenie o bezpieczeństwie, na które zawsze liczyła i które, jak uważała, powinna otrzymywać w rodzinnym domu.
— Jeśli jeszcze raz to zrobisz – odpowiedziała zimno – to nie będę udawała, że oboje stoimy po jednej stronie, tylko oddam ci w pysk zamiast niego. W jego obecności. I lepiej to sobie zapamiętaj, bo ja nie żartuję.
Don Iñaki przewrócił parę razy oczami, mamrocząc pod nosem jakieś niezrozumiałe dla niej słowa w ojczystym języku, jakby sam siebie pragnął upewnić o posiadanym w tym domu autorytecie, ale w końcu, pod wpływem nieustępliwie utkwionego w niego spojrzenia żony, udało mu się spuścić z siebie większość powietrza.
— Jak on ma do ciebie przyjść z jakimkolwiek problemem, kiedy ty na niego tylko burczysz? – kontynuowała pani Ibaiguren. – Nie ufa ci.
— A co, tobie niby ufa? – Don Iñaki skrzyżował bojowo ramiona na klatce piersiowej.
— Nie – przyznała Wilma – ale kiedyś dorośnie, zmądrzeje i będzie wiedział, że ja na niego zawsze czekam.
Odłożyła trzymaną w ręku korespondencję na kanapę, a następnie poprawiła opadające jej na nos okulary. Zdecydowanie wciąż miała w głowie coś, co za żadne skarby nie potrafiło dać jej spokoju.
— To wszystko to może być tak naprawdę moja wina – powiedziała ostrożnie, przyglądając się małżonkowi, stojącemu tuż obok i analizującemu w myśli stosowane przez siebie metody wychowawcze. A czynność ta przychodziła mu ze sporym trudem i nie prowadziła go do żadnych konkretnych wniosków. – Pamiętam, że jak byłam w ciąży, to słuchałam wtedy Joy Division. I to mimo tego, że już wiedziałam, że Ian Curtis się powiesił. – Wilma delikatnie odkaszlnęła w dłoń, czekając na reakcję męża. – Przy Mice nie popełniłam tego błędu. Słuchałam muzyki klasycznej. Tak, jak mi radzili. I patrz. Zupełnie inny chłopak.
— Mika, Mika... – Don Iñaki nerwowo potarł sobie językiem po zębach, irytując się, że świat nie chciał być tak idealny, jaki w jego przekonaniu powinien być. – TEŻ NIEDOBRZE! – ryknął, krytykując w ten sposób swojego młodszego potomka. – Dziewczyny z niego się śmieją, daje się jakimś gówniarzom topić w ubikacji...
Tyle nasienia poszło na zmarnowanie – narzekał w myśli. Nie mógł uwierzyć, że akurat ten jeden plemnik wygrał wyścig w walce o zapłodnienie komórki jajowej, przyczyniając się do powstania jego młodszego syna. Przecież ten chłopak kompletnie nie miał charakteru do uczestniczenia w ich biznesie.
— Mika jest bardzo mądrym i grzecznym dzieckiem – przerwała mu żona. – Daj mu dorastać w jego własnym tempie. W żadnej szkole nikt nikogo nie powinien topić w ubikacji. To jest wina szkoły, a nie twojego syna. Kiedy Ami poszedł obronić Mikę i skreślili go za to z listy uczniów, to przecież go za to za karę uderzyłeś. O przepraszam... – dodała ironicznie. – S-p-o-l-i-c-z-k-o-w-a-ł-e-ś go.
— Amado musi się jeszcze dużo nauczyć. – Don Iñaki poprawił ułożenie ramion, spoczywających na jego klatce piersiowej. – Takie rzeczy się załatwia w taki sposób, żeby nikt nie był w stanie mu udowodnić winy – podsumował autorytatywnie, podczas gdy z jego oczu przebijała tak naprawdę niekłamana, ojcowska duma.
W głębi duszy, bardzo mu się podobało, że jego pierworodny syn miał odwagę wbić komuś cyrkiel w oko, skopać go ze schodów, a następnie obić mu twarz za pomocą pięści owiniętych w papier ścierny. W biały dzień. Na korytarzu. Przy wszystkich uczniach. I przy nauczycielach.
Musiał również przyznać żonie, że młodszy z chłopców faktycznie wykazywał się inteligencją. Do tego świetnie grał w piłkę, i to na pozycji głównego napastnika. Tak, z plemnikiem Iñakiego na pewno wszystko było w porządku. To musiała być wina genów po teściach. To one zanieczyściły mu charakter syna. Tamci ludzie też nie nadawali się do niczego.
— Tak, tak. – Wilma pokiwała głową. – Ty też się jeszcze musisz dużo nauczyć, Iñaki.
Zaczęła powoli zbierać wszystkie dokumenty na kupkę. Była gotowa do tego, żeby zgasić już małą, biurową lampkę, która rzucała przyjemne światło, wstać z kanapy i udać się do sypialni.
— Mam wrażenie, że kiedy żartujemy i na chwilę zapominasz się wtedy przy chłopcach, to potrafisz zachowywać się przy nich normalnie – rzuciła jeszcze przed wyjściem do męża. – A potem ci się przypomina, kim jesteś i wydaje ci się, że nieustannie musisz ich tresować. Zwłaszcza Amado. Zadzwoń do niego. – Pomachała mężowi przed oczami swoją małą Nokią. – Porozmawiaj z nim po ludzku. Jak ojciec. A nie jakbyś był jakimś jego dowódcą, który mu tylko wydaje rozkazy.
— A co, odbierze? – sapnął Ibaiguren senior, mocno utwierdzając się w przekonaniu, że do tego dziecka dało się jedynie dotrzeć bezwzględnym egzekwowaniem wobec niego jego konieczności i obowiązków. Na nic, co się robiło dla niego po dobroci, nie reagował.
— Za którymś razem, na pewno. – Wzruszyła ramionami Wilma.
Gasząc główne światło w gabinecie, pospiesznie wystukała jeszcze kciukiem na klawiaturze ostatnią wiadomość:
My z tatą idziemy już spać. Miłego dnia!
Mama
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top