ROZDZIAŁ 41 - Żałoba.
DOMINIC
Przewracam się na bok, przeklinając w myślach tą pierdoloną sofę w moim gabinecie. Jest tak bardzo niewygodna, że jedyne co mógłbym zrobić to umówić się do masażysty. Krzywię się przez ból w łopatce, po czym powoli podnoszę się do pozycji siedzącej. Pochylam głowę i gapię się tępo na podłogę.
Jest kilka minut po szóstej rano, a ja spałem może z pięć godzin. Za mało, by w pełni wytrzeźwieć albo... zapomnieć kurwa.
Zamykam powieki i zaciskam usta w wąską linię. Nie, do chuja. Koniec z żałobą. Nie mogę pozwolić sobie na słabość, bo to mnie zniszczy. Wczorajszy dzień okazał się bagnem, z którego ciężko mi teraz wyjść. Chciałbym jakoś ogarnąć to w głowie, ale jak? Jak mam przyswoić myśl, że dziadka już nie ma? Odszedł i już nigdy nie będę w stanie zamienić z nim choć słowa. Czuję niemożliwie bolesny ucisk w klatce piersiowej na wspomnienie wczorajszego poranka. Siedziałem przy jego łóżku przez dwie godziny, dopóki nie zabrały mnie stamtąd pielęgniarki. Lekarz poinformował mnie, że to już koniec pożegnań.
Koniec.
Ja pierdolę.
Przecieram dłońmi oczy i wreszcie wyprostowuję się. Trochę kręci mi się w głowie, a żołądek zaciska się z głodu, ale po za tym jest okej. Muszę stąd wyjść i... nie wiem, kurwa. Może pojadę do mieszkania, choć perspektywa krzyku Caroline jakoś nie za bardzo mnie przekonuje. Wolałbym zamknąć się gdzieś na najbliższe kilka dni i zwyczajnie przetrawić to wszystko.
Potrzebuję swojego przyjaciela. Jebać to, że on nie chce mnie teraz znać. Musi mnie wysłuchać.
Zabieram z biurka klucze i portfel, a z fotela marynarkę. Ubieram się, idąc powoli w stronę wyjścia. Nadal czuję promile we krwi, więc prowadzenie samochodu odpada, nawet jeśli to tylko kilka przecznic. Staję na chodniku i czekam aż jakakolwiek z taksówek zauważy moją wyciągniętą dłoń. Po chwili zajmuję miejsce pasażera i podaję adres Matta.
Nie obchodzi mnie to, że jest zły i zapewne wkurwi się na mój widok. Przecież znamy się od dzieciństwa. Jedna kłótnia nie może oznaczać odrzucenia. Prawda?
Jakieś dziesięć minut później, staję przed drzwiami i zastanawiam się jak zacząć rozmowę. Wyglądam koszmarnie, więc Amber pewnie sama rozpozna kłopoty, ale co powiedzieć, gdy zapyta o powód wizyty? Przywlokłem się do nich o świcie, co nie jest przecież normalne.
Zanim zdecyduję się odpuścić, unoszę prawą dłoń i pukam trzy razy. Czuję, jak stres powoli rozprzestrzenia się w moim ciele, by w końcu dojść do głowy. Ból w skroniach sprawia, że krzywię się nieznacznie. Chciałbym odejść, bo tak byłoby prościej, ale dobrze wiem, że potrzebuję tego.
Potrzebuję wsparcia.
W końcu drzwi się otwierają, a w progu staje Matt.
- Nie – mówi od razu, po czym porusza drzwiami, by zamknąć mi je przed mordą.
Wystawiam nogę, by je zablokować i wzdycham głośno.
- Matt, to...
- Nie, kurwa – przerywa mi wkurzony. – Wyglądasz jak gówno, więc pewnie zachlałeś, a teraz chcesz się wyżalić. Dość dużo tego przeżywałem w klubie, a teraz nie czuję już obowiązku.
- Chcę porozmawiać.
- Nie ze mną.
- Co się dzieje? – wtrąca nagle Amber, ziewając zaspana. – Co... Dominic? – niemal piszczy, zerkając na mnie zza ramienia swojego chłopaka. Odpycha Matta i zbliża się do mnie zmartwiona.
Przełykam ślinę zanim zdecyduję się odpowiedzieć, ale to zbyt trudne, gdy gardło zaciska się od emocji, których nie chcę znów uwalniać.
- Zostałem sam – chrypię po długiej chwili ciszy. – Jego już nie ma.
- Co? – szepcze Amber z przerażeniem wypisanym na twarzy. Chwyta dłońmi moją twarz. – Dominic o czym ty mówisz?
- Dziadek zmarł – wyznaję.
Słyszę, jak dziewczyna wciąga gwałtownie powietrze do płuc, a Matt klnie cicho. Czas zatrzymuje się w chwili, gdy zostaję otoczony ramionami przyjaciółki. Mocno obejmuje mnie, jakby chciała tym jednym gestem sprawić, że cały ból zniknie. Nie jestem pewny, ale chyba zaczęła płakać.
- Stary... ja... - duka nerwowo Matt. – Ja pierdolę, przepraszam. – Podchodzi do mnie i przyciska swoje czoło do boku mojej głowy, jednocześnie zaciskając mi dłoń na ramieniu. – Przykro mi.
Wyłączam się na moment i nawet nie czuję, gdy oni pociągają mnie w głąb mieszkania. Idę, ale nie wiem gdzie. Po prostu wlokę się za Amber. Gdzieś z tyłu słyszę, że Matt zamyka za nami drzwi i coś mówi do swojej dziewczyny. Komunikują się, ale ja nie skupiam się na ich słowach. Patrzę jak zahipnotyzowany na korytarz, bo wiem do czego on prowadzi.
Idziemy do sypialni gościnnej, w której odsypiałem pijane imprezy w Hudson. Zawsze, gdy Matt przywoził mnie kompletnie zalanego, trafiałem właśnie do tego pokoju. Amber opiekowała się mną, jakbym był jej bliski. I teraz też to robi.
Otwiera drzwi, zapala światło i ostrożnie pociąga mnie w kierunku zaścielonego łóżka.
- Odpocznij – mówi krótko, po czym puszcza moją rękę, a ja momentalnie czuję w tym miejscu chłód, którego nie chcę.
Ja pierdolę. Jestem jak zagubiony dzieciak.
- Matt! – krzyczy głośno, przez co krzywię się z bólu głowy. – Przynieś wodę i coś do jedzenia!
Nigdy nie odwdzięczę się jej za to co dla mnie robi od lat. Jestem chujowym przyjacielem, bo od miesięcy zlewałem ją, mimo, że ona ani razu mnie nie odtrąciła. Krzyczała, gdy za dużo piłem, pocieszała, kiedy widziała, że jest źle.
Siadam na skraju łóżka i ściągam z ramion marynarkę.
- Amber, ja... Ja nie wiem jak sobie z tym poradzić. To mnie dobiło.
- Wiem, Dominic – odpowiada cicho, siadając obok mnie. – Chcesz porozmawiać, to rozmawiajmy. Nie chcesz, to po prostu siedźmy.
Nastaje cisza, która z czasem zaczyna mnie denerwować. Chciałbym się odezwać, ale coś mnie blokuje. Mam opowiadać o tym jak cholernie źle czuję się ze stratą jedynej tak bliskiej mi osoby? Po co miałbym to roztrząsać? Żeby znów poryczeć się jak frajer?
Po chwili do pokoju wchodzi Matt z kanapką i butelką wody. Odstawia to na niewielki stolik przy łóżku, by następnie stanąć w progu, jakby nie wiedział, czy ma zostać, czy wyjść. Patrzy na mnie i tym razem, nie jest to złowrogi wzrok.
- Ali wie? – pyta niespodziewanie.
- Nie – mówię krótko.
- Dlaczego nie poszedłeś najpierw do niej?
Biorę głęboki wdech.
- Bo nie chcę, żeby mi współczuła – wyjaśniam żałośnie.
- Dominic, ale ona...
- Wczoraj zdecydowała, że musi odsunąć się ode mnie, żebym mógł w spokoju ogarnąć to całe gówno. Gdy dowie się o śmierci dziadka, będzie chciała być blisko mnie. – Opadam plecami na materac i zamykam oczy. – A ona chyba potrzebuje tej przerwy, bo moje jebane problemy ją przytłaczają.
Walczę ze sobą, by do niej nie pobiec. Chciałbym, żeby znów mnie dotknęła tak jak to zrobiła wczoraj, gdy zastała mnie zalanego na fotelu w biurze. Z trudem powstrzymałem się przed wyznaniem powodu mojego załamania. Ale w ostatniej chwili, stwierdziłem, że lepiej będzie, jeśli Ali nie dowie się o żałobie. Wystarczająco dużo przeze mnie cierpi.
- To bez sensu, stary – komentuje Matt.
- Wolę, żeby twoja siostra skupiła się na nienawiści do mnie niż na żałobie, którą będzie przeżywała razem ze mną – cedzę przez zęby. Podnoszę się nieznacznie i spoglądam na przyjaciela. – Chciałeś, żebym dał jej spokój, więc daję.
- Nie słuchaj go – wtrąca nagle Amber. – Jeśli potrzebujesz, żeby Ali cię...
- Nie. Nie potrzebuję widoku jej smutku.
Ogarnę się. Dzień, może dwa i to minie. W końcu się podniosę i przestanę myśleć o dziadku. Będę musiał, bo w sobotę mam stanąć przed ołtarzem.
W pokoju nastaje niezręczna cisza, którą decyduję się przerwać, żeby nie słuchać niewygodnych pytań.
- Nie mówcie jej. – Patrzę poważnie na Matta. – I byłbym wdzięczny, gdybym mógł się przespać, bo aktualnie czuję, że jestem rozjebany.
- Jasne. – Amber podnosi się gwałtownie z łóżka i staje przede mną. – Tutaj masz wodę i przyniosę ci też jakieś proszki przeciwbólowe. Wołaj, jak coś.
Mimo tego, jak złym i aroganckim jestem przyjacielem, ona zawsze robi wszystko, bym poczuł się dobrze. Stara się, angażuje, po prostu jest.
Muszę wreszcie wynagrodzić jej ostatnie miesiące.
- Dziękuję, Amber – odzywam się nieco zachrypnięty.
- Nie masz za co – odpowiada ze smutnym uśmiechem na ustach.
Wiem, że chciałaby porozmawiać, wywlekać moje problemy i wałkować ten jeden, trudny temat jakim jest moje życie. Znam ją wystarczająco długo, by wiedzieć, że rola psychologa to jej marzenie.
Ale ja nie nadaję się do rozmów. Powiedziałem wszystko, co chciałem i wystarczy. Nie będę spał, ale chcę w spokoju i ciszy poleżeć, bo przede mną niezwykle ciężki tydzień. Ostatni raz rzucam krzywy uśmiech w stronę Matta i Amber, po czym kładę się na środku materaca. Obserwuję biały sufit, jakbym szukał na nim odpowiedzi na moje pytania.
Mogę sam zorganizować pogrzeb? Do tej pory nie zadzwonił do mnie ojciec. Dlaczego? Ten chuj coś kombinuje, skoro nie raczył poinformować mnie o śmierci dziadka, bo jeśli jego nie ma już na świecie...
Szantaż nie ma sensu. Ślub z Caroline nie ma sensu.
Tak, z pewnością mogę spodziewać się czegoś nowego, bo przecież ojciec nie odpuści. Nie będzie współczuł mi z powodu żałoby, bo dla niego to tylko komplikacje. Mogę się założyć, że nawet nie wpadł na pomysł, by chociaż pożegnać się z własnym ojcem.
- Leki przeciwbólowe – informuje cicho Amber, stając w progu pokoju, przez co powoli zerkam na nią. Zbliża się do łóżka i zostawia opakowanie leków na szafce. – Nie chcę cię oceniać...
- Więc nie rób tego.
Wzdycha głośno, po czym siada obok mnie.
- Naprawdę wolisz wkurzyć Ali kłamstwem, zamiast zwyczajnie przyznać, że jej teraz potrzebujesz? Powiedziałeś Mattowi, że ją kochasz – ścisza głos i odwraca ode mnie wzrok.
Wiedziałem, że rozmawiając z kumplem, to tak jakbym rozmawiał z nim i jego narzeczoną.
- Ona sama stwierdziła, że chce odpocząć.
- Ale nie w takiej sytuacji – szepcze smutno, a gdy na mnie spogląda, jej oczy zachodzą łzami. – Dominic, wszyscy dobrze wiemy, że dziadek był dla ciebie wszystkim i jego straty nie da się...
- Amber – przerywam jej chłodno, co od razu wywołuje zmieszanie na jej twarzy. – Jeżeli kogoś kochasz, to chcesz, żeby ta osoba nie cierpiała. – Przełykam nerwowo ślinę. – A ona cierpiałaby obok mnie. Nie chcę, żeby teraz leżała obok mnie i płakała. Nie chcę, żeby wybierała ze mną urnę i zastanawiała się na tym, jak bardzo boli mnie ta sytuacja, bo przecież jestem w jebanej żałobie. Nie chcę, żeby starała się mnie pocieszać. Naprawdę, kurwa, nie chcę, by stała przy mnie na pogrzebie i ściskała moją dłoń z współczuciem. – Przykrywam twarz dłońmi i próbuję uspokoić oddech, który nagle przyspieszył na samą myśl, że przeze mnie ta dziewczyna znów może poczuć się źle. - Chcę tego wszystkiego jej oszczędzić.
Nie marzę o niczym, kurwa, innym jak o jej obecności, ale wiem, że to mogłoby ją złamać. Wrócę, gdy posprzątam bagno, w którym żyłem od miesięcy.
Pogrzeb, ojciec, Caroline, firma, Edynburg.
Wszystko po kolei.
Na końcu będę czołgał się do mojej Alison, by nadal chciała być moja.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top