Rozdział IV

~ Harry ~

   Nie przyglądałem jej się od dawna i dopiero dzisiejszego ranka zobaczyłem ile traciłem. Kiedy o ósmej razem wyszliśmy z mieszkania, Hermiona prezentowała się świetnie. Niby prosta, szafirowa sukienka sprawiła, że nie sposób było, nie zauważyć jej pięknych kobiecych kształtów. Zamiast kurtki miała gruby, czarny, wełniany płaszcz, który zakrywał także fragment jej lśniących, falujących, złotych włosów, przez wydawała się jeszcze bardziej elegancka i... seksowna. Buty miała proste, skórzane, wiązane, na obcasie w kolorze onyksu, na jej twarzy nie było grama makijażu, a w uszach i na dłoniach nie miała żadnej biżuterii, pozbyła się nawet swojej obrączki.
- Zajrzałam wczoraj do run - powiedziała, gdy skręciliśmy przy parku. - Są starsze od tych najczęściej używanych, ale nie pochodzą sprzed osiemnastego wieku,najprawdopodobniej późne lata dziewiętnastego wieku.
- Ciało jest aż tak stare? - zdziwiłem się. W grę wchodził raczej teraźniejszy morderca.
- Niekoniecznie. Nie znam się na tym jakoś szczególnie, ale podejrzewam, że może być to duch, wampir lub inne stworzenie długo żyjące, w sumie każdy kto umiałby stworzyć horkruksa - kobieta poprawiła okrycie i przysunęła się nieco bliżej mnie.
- Tam był jakiś magiczny przedmiot, ale... nie sądzisz, że byłoby to zbyt dziwne?
- Wiesz, ja, zwyczajna szlama mam za przyjaciela wybrańca, który nie potrafił sam sobie naprawić okularów - spojrzała na mnie i złapała mnie w pasie.
- Przestań, zawsze miałaś w sobie coś magicznego. I mimo wszystko, marnujesz się w Hogwarcie.
- Ale ja to lubię. Chociaż czasami, gdy na ciebie patrzę, żałuję, że nie zostałam aureorem.
- Mieliśmy iść we troje, a zostawiliście mnie na lodzie.
- Nie łatwo szkolić się na takiego magika, mając maleństwo pod sercem.
  Spojrzałem na nią. Była matką dwójki, porwanych przez ich ojca, dzieci. Udawała, że panuje nad sytuacją, ale znałem ją zbyt długo, aby w to uwierzyć. Zmieniła się, to prawda, ale miała parę przyzwyczajeń, których mimo upływu lat się nie pozbyła. Nadal, gdy nie wiedziała co ma robić, oddawała się w wir pracy, starając się wszystkich przekonać, że jest ok
- To chyba tu - wskazała niski, szary budynek. Na pierwszy rzut oka nic szczególnego, ale lata w świecie czarodziejów nauczyły mnie, że nie wszystko musi być takie, na jakie wygląda.
- Poradzisz sobie? - zapytałem, przytulając ją trochę do siebie.
- Pamiętaj, że biblioteki są dla mnie jak raje na ziemi, więc robię to z przyjemnością - jej uśmiech jest pierwszy raz od dawna szczery i dziewczęcy.
- Trzymam kciuki - to co się stało potem, nie potrafiłem później wytłumaczyć. Pocałowałem ją w policzek. Delikatnie i nieśmiało. Tak na pożegnanie. Pozornie może i po przyjacielsku, ale dla mnie było to coś bardziej poufnego. Spojrzałem na nią, ale ona już była na schodach.

***

- I jak? - Malfoy przywitał mnie już w drzwiach. Był podekscytowany, niebieskie oczy wręcz mnie prześwietlały.
- Hermiona uważa,  że te runy... namalował je czarodziej, który żył i uczył się ich malować pod koniec dziewiętnastego wieku.
- Ale... - Draco usiadł na biurku Lauren i spojrzał na mnie pytająco.
- Horkruks. Obawiam się, że ten pierścień...
- To za wcześnie na Czarnego Pana, nie pamiętam innego czarodzieja, który aż tak pragnąłby nieśmiertelności. Kto chciałby oszukać śmierć.
- Tym właśnie zajmie się Hermiona - przyciągnąłem krzesło i usiadłem niedaleko biurka. - Ale musimy dać jej więcej materiałów.
- Nowych trupów brak - powiadomił blondyn.
- I bardzo dobrze, skupimy się na tych starszych. Lauren, wiem, że poruszaliśmy to z milion razy, ale wynotuj jak najwięcej wspólnych cech wszystkich ofiar. Może jednak nam coś umknęło. Draco, ty zajmiesz się staro angielszczyzną. Posiedź nad tym, może na coś wpadniesz, weźmiesz też na siebie rozmowę z rodzinami pierwszych pięciu ofiar.
- Tych, których dokumentacji jeszcze nam nie udostępnili? - upewnił się i sięgnął po telefon.
- W tym czasie pojadę Jacoba, muszę mieć pozwolenie na zabranie do domu tego pierścienia - nachyliłem się nad Lauren.
- A właśnie. Mam tożsamość ostatniej ofiary to Elizabeth Rose Flaner. Udało mi się skontaktować z jej rodziną - powiedziała kobieta, a ja przygryzłem wargę.
- Zrobimy inaczej. Ty zajmiesz się Jacobem, ja przejmę twoje zadanie, ale wcześniej spotkam się z tymi ludźmi.
-Oczywiście - moja podwładna wyglądała na zadowoloną z takiego obrotu sprawy.

***

  Do mojego gabinetu weszła młoda para. Nie mieli więcej niż po dwadzieścia lat. On był bardzo wysoki i chudy, czarne włosy miał gładko zaczesane do tyłu. Na młodej i całkiem przystojnej twarzy wymalowane było całkowite znudzenie. Trzymał dłoń swojej partnerki bez żadnego uczucia. To ona kurczowo łapała go za długie, białe palce. Sama była niska, posiadała parę nadprogramowych kilogramów, a jaskrawozielona szata tylko potęgowała takie wrażenie. Rude, prawie czerwone włosy były zaplątane w dwa, niechlujne warkocze. Była zdenerwowana i z całą pewnością niewyspana. Trzęsła się na całym ciele. Jej towarzysz starał się tego nie widzieć.
- Pani Jessica Reider i Pan Filip Troner? - zapytałem i przyjrzałem im się uważnie. Byli rodzeństwem zmarłej Elizabeth i chociaż do siebie nie byli zbyt podobni, tak w każdym z nich bez trudu odnajdywałem jakieś cechy wyglądu denatki.
- Tak - odezwał się mężczyzna i gdy wskazałem im miejsca, to on pierwszy usiadł.
- Dziękuję za szybką reakcję. To bardzo ważne dla sprawy.
- To był nasz obowiązek, prawda Jessico? - jego pewność siebie, spokój i opanowanie były godne pozazdroszczenia, szczególnie jeżeli brać pod uwagę okoliczności.
- Czy państwo mają jakieś przypuszczenia jak mogło do tego dojść? Te runy, wiersz na jej ciele to niecodzienna sytuacja.
- Elizabeth była zawsze... inna. Taka trochę oderwana od rzeczywistości. Trudno powiedzieć czy coś się zmieniło. Po śmierci męża przesiadywała tylko więcej na cmentarzu.
- Kiedy zginął mąż?
- Miesiąc temu, biedny Richard. Ta nagła śmierć w czasie snu... podobno miał wadę serca, ale nam o niczym nie wspominał - odpowiedział pan Troner i przekrzywił trochę głowę.
- Czy sekcja zwłok nie wykryła nic innego?
- Niestety.
- Co na ten temat powiedziała pani Elizabeth?
- Była spokojna. Nic nie wskazywało, że wstąpiła do jakieś sekty.
- Sekty?  - nie zrozumiałem.
- Ktoś musiał ją tak oszpecić - wzruszył ramionami mężczyzna.
  Pokiwałem głową. Obydwoje raczej nie wiedzieli nic, co mogło by mnie zainteresować.
- Mam jeszcze jedno pytanie i na dzisiaj będzie to wszystko. Ile lat miała Elizabeth?
- Trzydzieści siedem - odpowiedział mężczyzna. - Była między nami spora różnica wieku.
- Rzeczywiście. A mógłby pan sprecyzować.
- Mam dwadzieścia jeden lat, moja siostra - dwadzieścia.
- Czyli nie macie państwo informacji o jej młodości?
- Sugeruje pan, że to ma początek w jej przeszłości?
- Nie mogę niczego wykluczyć.
  Mężczyzna pokiwał głową i objął siostrę ramieniem. Potem obydwoje podpisali zeznania i opuścili moje pomieszczenie. Spojrzałem za okno. Pierwszy raz od dawna nie padało. Zasłużyłem na wcześniejsze wyjście z pracy.

~ Hermiona ~

    Biblioteka była moim królestwem, wśród książek czułam się najlepiej. Nikt nie zakłócał spokoju. Siedząc na parapecie okiennym, mozolnie odszyfrowywałam runy. Każda z nich była ważna, stanowiła część jakiegoś bardzo skomplikowanego zaklęcia. Nie znałam go, potrzebowałam dostępu do działu ksiąg zakazanych, zarówno tutaj, jak i w Hogwarcie. Tak jak w szkole nie stanowiło to najmniejszego problemu, tak tutaj musiałabym prosić o pozwolenie samego Ministra Magii. Ze złością zatrzasnęłam kolejną książkę. Oprócz słownika run nic mi się nie przydało.
  Zeskoczyłam z parapetu. Wiedziałam co oznacza ostatnia runa, ale zapistywanie jej na kartce było zbyt niebezpieczne. Stara magia była, jest i będzie zawsze od teraźniejszej i przyszłej mocniejsza. To nie przypadek, że część zaklęć została zapomniana. Ich moc, mogła być na równi z zaklęciami niewybaczalnymi, a jeżli wieżyć pogłoską, nawet potężniejsza.
  Trzymając papiery pod pachą, wymaszerowałem z budynku. Było późno, a ja potrzebowałam kawy. No nic, co najwyżej Harry będzie mnie zabawiał przez cały wieczór. Był mi coś winien.
- Granger - usłyszałam moje stare nazwisko. Odwróciłam się natychmiast i zobaczyłam ostatnią osobą, którą miałam ochotę widzieć tego dnia.
- Levender - przywitałam ją.
- Mój biedny Ron strasznie cierpi. Bawisz się jego uczuciami, nie pozwalasz zaznać szczęścia u boku innej. Ranisz go, mieszkając u Harrego. Czemu mu to robisz? - zapytała, a mnie zaczęła boleć głowa.
- On cię tu przysłał? Możesz mu powiedzieć, że wysyłanie swojej kochanki, aby przeprosić nie jest najlepszym pomysłem.
- Ron cię kocha. Ale fizycznie jesteś mało pociągająca. Potrzebuje odskoczni, aby zaspokoić swoje potrzeby, jednak jego serce należy tylko do ciebie. Wybacz mu. Twoje dzieci nie powinny widzieć go w takim stanie.
- Wiesz co z Rose i Lukiem?
- Żyją i mają się dobrze. Tęsknią za tobą. Luke buntuje się przeciw Ronowi.
- To chyba naturalne.
- Nie wiem czy to samo powiesz, gdy na jesieni nie pojawi się w Hogwarcie.
- Pojawi się. Powiedz Ronaldowi, że ma tydzień, potem poruszę niebo i ziemię, aby odzyskać dzieci.
- Nie uda ci się - Levender zaplotła ręce na piersi i patrzyła się na mnie wyzywająco.
- Zobaczymy - odpowiedziałam i teleportowałam się przed mieszkanie Harrego.

***

- Zapomniałeś kluczy - wskazałam na niego oskarżycielsko, kiedy zobaczyłam siedzącego Harrego przed drzwiami.
- Brawo pani detektyw - zaśmiał się i wstał, kiedy z torebki wyjęłam własne. Otworzyłam drzwi i wpuściłam go do środka.
- Odszyfrowałam runy, Harry. To zaklęcie, ale obawiam się, że aby sprawdzić jak ono działa musimy poczekać i znaleźć się w odizolowanym pomieszczeniu. Szukałam, ale... potrzebuję wejść do działu ksiąg zakazanych w bibliotece ministerstwa, musisz mi zdobyć pozwolenie, aby tam wejść.
- Żartujesz? Nie wierzę, że ktoś dał radę to zrobić w niecałą dobę. Ty... jesteś wspaniała. Ale jak... jak mam ci się odwdzięczyć?

- Pozwolenie, Harry, pozwolenie do działu ksiąg zakazanych. To wszystko.

- Pomogę ci z Ronem.

- Nie. Sama to zrobię. Zamknięty temat. Masz coś nowego? - szybko zmieniłam temat. Spojrzał na mnie.

- Nie sądzisz, że znamy się za długo, abym miał udawać, że ci wierzę i ta zmiana tematu jest przypadkowa?

   Nie odpowiedziałam. Miał rację. Dziewiętnaście lat znajomości zrobiło swoje.

- Mionka, daj sobie pomóc. Tu chodzi o dzieci.

- Ale o moje.

- Dobra, nie kapituluję, ale nie odpuszczę ci. Codziennie będę ciebie męczył.

- Świetnie, ale teraz załatw mi to pozwolenie i... zabierzmy się do pracy. Pewnie masz masę papierów do przejrzenia - przysunęłam się do niego i zawiesiłam ręce na jego szyi.

- Kusząca propozycja, ale nie ma tego tyle, abyśmy musieli zaczynać teraz. Do tego jutro piątek, a potem mały cały weekend. No chyba, że będą nowe ofiary.

- Nie będą - powiedziałam.

- Jak to? Nie możesz mieć takiej pewności.

- Mogę. Znam trochę staroangielski i mam prawie stuprocentową pewność, że morderca zapowiada zakończenie czegoś. Pewnie serii zabójstw.

- Mówiłem ci, że jesteś genialna?

- Częściej powtarzaliście to, gdy byliśmy w szkole. Teraz... no cóż. Chyba pora to nadrobić. Jutro jadę z tobą do biura i do kostnicy - zapowiedziałam i spojrzałam w jego piękne zielone oczy.

- Gdzie tylko chcesz. Należy ci się.

- Wiem, ale teraz do pracy. Myślałam, że nauczyłam ciebie i Rona, że to co możesz zrobić jutro, równie dobrze możesz zrobić dzisiaj - uniosłam brew.

- Jesteś mądrą kobietą Hermiona i czasami  nasze proste móżdżki nie są w stanie za tobą nadążyć - uśmiechnął się i pogładził mnie po włosach.

- A nad czym jesteś w stanie?

- Wszystkiego powoli się uczę - mruknął i posadził mnie sobie na kolanach. - Ale za to... myślę, że dzisiejszą mogę zapamiętać na długo.

     Pocałowałam go w policzek i wstałam. Nie był zaborczy jak Ron, nie zatrzymywał mnie.

- Chodźmy przejrzeć te papiery. Może nauczę cię, jak szybko radzić sobie z papierkową robotą. Lata w szkole... chodźmy...



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top