Dzień 19

Dzień dziewiętnasty: 19.05.2020r.

Temat opowiadania: nr. 6. Zaspane oczy

Przyczyna konfliktu: nr. 4. Schronienie

Największa wada bohatera: nr. 14. Uparty

To była cecha szczególna ich rodu. Jasnoszare tęczówki i białe źrenice dawały efekt zamglonego spojrzenia choć takie oczy nazywano „zaspanymi"'. Tylko ród Nebula posiadał tą o to specyficzną cechę. Gdy widziano człowieka z takim spojrzeniem od razu wszyscy wiedzieli do jakiej rodziny on należał. Był to powód do dumy w dawnych czasach, lecz z każdym wiekiem „zaspane oczy" zaczęły zanikać u kolejnych pokoleń, aż w końcu całkowicie zanikł. Obecni członkowie tego rodu nawet nie wiedzieli, że ich przodkowie odznaczali się czymś tak niezwykłym. Nikt już ich nie kojarzył z „zaspanymi oczami", teraz bardziej byli znani z handlu futrami z norek. Lecz ta dawno już uśpiona cecha postanowiła wyjść na światło dzienne wraz z urodzeniem się Sweersona. Jego poród był bardzo ciężki i wszyscy obawiali się, że on jak i jego matka nie przeżyją. Po kilkunastu godzinach męczarni i łez noworodek w końcu mógł odetchnąć powietrzem.

- To chłopiec! - krzyknęła siostra dopiero co upieczonej matki. Po pokoju rozlały się krzyki radości. Cała rodzina była szczęśliwa, że ich biznes kiedyś przejdzie w rączki tego oto dziecka. Ciotka otarła płaczącego chłopczyka wilgotnym ręcznikiem i położyła obok jego matki. W tym samym czasie odcięła pępowinę.

- Mój kochany...- szepnęła Harada widząc czerwoną twarzyczkę swojego dzieciątka. Tym razem łzy radości a nie bólu spływały jej po rumianych policzkach.

- Jak go nazwiesz, bracie? - zapytał Sanel swojego starszego brata, który właśnie został ojcem. Zamar podszedł do swojego syna i ogromną dłonią delikatnie głaskał go w główce.

- Sweerson, po moim świętej pamięci dziadku - oznajmił głośno by cała zebrana rodzina mogła go usłyszeć. To był dla nich wszystkich bardzo ważny moment. Usłyszawszy imię wszyscy w pomieszczeniu zgodnie pokiwali głowami. W ich zwyczaju było nadawanie dzieciom imion po zmarłych członkach rodziny. Wtedy zmarły sprawował opiekę nad swoim potomkiem. Dziadek Sweerson był idealnym patronem. Był zawsze dla każdego bez wyjątku dobry i pomagał nie oczekując nic w zamian. Jednak miał talent do handlu i to w zasadzie dzięki niemu ród Nebula zajmował tak wysokie stanowisko w sprzedaży futer. Oczekiwano, że teraz ten nowy Sweerson tak samo jak swój pradziadek będzie dbał o rodzinny majątek.

Tamtej nocy urządzono huczne przyjęcie. W końcu musieli oblać przyjście na świat nowego członka rodziny. Zostali zaproszeni przyjaciele, najlepsi współpracownicy oraz krewni z całego kraju. Wszyscy dobrze się bawili podczas, gdy Harada odpoczywała po wyczerpującym porodzie. Piecze nad nowo narodzonym przejęła jej siostra Lind. Kołysała właśnie małego do snu, ale ten za nic w świecie nie chciał spać, choć powieki cały czas miał zamknięte.

- No otwórz oczka, kochaniutki. Ciocia chcę wiedzieć po kim masz oczka. Po mamie czy po tacie - szeptała z czułością delikatnie go kołysząc w swoich ramionach. Dziecko jakby rozumiejąc każde jej słowo uchylił powieki i głośno się roześmiał. Za to Harada głośno pisnęła o mało nie upuszczając Sweersona na podłogę. Przerażona odłożyła go do kołyski. Na dole wciąż trwał wesoły bankiet, ale pisk Harady przebił się przez muzykę. Zamar pierwszy pobiegł po schodach i omal nie wyrwał drzwi z zawiasów wchodząc do pomieszczenia, gdzie była jego bratowa i dziecko.

- Co się stało? Gdzie Sweerson? - zapytał lodowato w głębi serca będąc przerażony. Blondynka drżącą dłonie wskazała na bogato zdobioną kołyskę.

- On...on...- zaczęła cicho -...on jest ślepy! - dokończyła głośno wybuchając płaczem. Zamar i pozostali, którzy również przyszli sprawdzić co się dzieje szeroko otworzyli oczy na tą wiadomość. Mężczyzna podszedł do kołyski i widząc roześmiane, ale całkowicie szare oczy swojego dziecka nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa. W tej chwili żałował, że Sweerson nie umarł przy porodzie. Kalekie dziecko to prawie martwe dziecko.

Wszyscy byli przekonani, że syn Zamara i Harady urodziło się ślepe. I wszyscy byli pewni, że jego ojciec karze go zabić. Każdy znał poglądy mężczyzny, od zawsze uważał, że chore dzieci trzeba zabić jeszcze gdy są niemowlętami. Miał ku temu dwa argumenty: nikt się jeszcze nie zdąży zżyć z dzieckiem, więc jego strata nie będzie boleć, a po drugie samo dziecko nie będzie się męczyć, w końcu po śmierci trafi prosto do nieba, gdzie nie ma ziemskiego bólu i cierpienia.

- Karzesz go zabić? - zapytała go pewnej nocy żona karmiąc piersią niemowlaka. Miała łzy w oczach, lecz jej wzrok był uparty - Jeśli tak to mnie też rozkaż zabić. A jeśli tego nie zrobisz jestem gotowa sama otworzyć sobie żyły i wykrwawić się u boku mojego dziecka

- N-nie...nie zabijemy go - odpowiedział łagodnie ku zaskoczeniu Harady. Sam był zdziwiony swoją decyzją, lecz nie mógł nic na to poradzić. Od chwili, gdy pierwszy raz dotknął jego malutkie główki poczuł z nim więź. Wiedział, że ten go potrzebuje.

- Obiecujesz mi? - jej wzrok stał się jeszcze bardziej uparty.

- Obiecuję - odrzekł z delikatnym uśmiechem. Kobieta odwzajemniła go, a kamień spadł jej z serca. Dla niej nieistotne było to czy jej syn jest kaleką czy nie. To było jej dziecko, które ukochała, gdy te było pod jej sercem.

Wezwano lekarza by ten oficjalnie stwierdził, czy mały jest ślepy. Jak się okazało Sweerson wszystko widział i był całkowicie zdrowy.

- To normalne dziecko, tylko ma oczy w innym kolorze - uspokajał ich lekarz.

- Dzięki Bogu...- powiedziała na głos matka przytulając się do swojego męża uszczęśliwiona. Zamar również był szczęśliwy, choć wiedział, że inność jego dziecka będzie takim samym kłopotem, jakim by była jego ślepota. Ludzie nie przepadali za odchylaniami od normy, a wręcz je tępili.

Mały Sweerson nie znał innego życia od tego w domu i ogródka. Gdyby wyglądał normalnie jego ojciec zabierałby go na targ, w różne podróże służbowe do innych miast czy może nawet do innych krajów. Ale on nie wyglądał normalnie.

- Tato, tato! - wołał uszczęśliwiony za każdym razem, gdy jego ojciec wracał do domu i przytulał się do jego nóg. Zamar z czułością wtedy się na niego patrzył. Tak bardzo przypominał mu jego samego, gdy był dzieckiem.

- Opowiesz mi co dzisiaj robiłeś? - pytał ciekawsko i unosił głowę patrząc na mężczyznę tymi swoimi dziwnymi oczami.

- Tato jest zmęczony...- odpowiedział ojciec szczerze. Po dzisiejszym dniu miał ochotę zjeść ciepłą kolacje i położyć się spać.

- Ale tylko chwilkę! Chwilkę! - nalegał chłopczyk mocniej przytulając się do ojcowskich nóg. „Upartość odziedziczył po matce", stwierdził w myślach.

- No dobrze, ale tylko chwilkę - zgodził się w końcu nie mogąc oprzeć się jego urokowi. Wziął go na ręce i razem z nim poszedł do salonu. Usiadł na fotelu, a Sweerson na jego kolanach. Kominku palił się ogień oświetlając pomieszczenie i dając przyjemne ciepło. Zamar zaczął opowiadać o tym co dziś robił w mieście, z kim i o co się targował, ile pieniążków dziś zarobił i inne tego typu rzeczy.

- Tato, mogę następnym razem jechać z tobą? - zapytał z nadzieją.

- Nie możesz - odrzekł stanowczo mężczyzna. I mimo, że naprawdę chciał spełnić prośbę swojego syna to nie mógł.

- Dlaczego nie? - spytał oburzony zupełnie nie rozumiejąc. Jego kuzynostwo cały czas spędzali ze swoimi ojcami, więc dlaczego on również nie mógł?

- Bo tutaj jest twoje schronienie. Tu ci nic nie grozi i tato chce by tak było zawsze - wytłumaczył mu ojciec.

- Ja nie chcę tego głupiego schronienia! - wściekły nadął policzki.

- Nikt nie chce, ale jest to konieczne. Tato chcę by jego wspaniały syn żył bezpiecznie. Inaczej tato by wyłysiał ze stresu i strachu - mężczyzna podrapał się po głowie. Sweerson się roześmiał.

- Ale ja naprawdę nie będę ci robić problemów...- dalej zostawał przy swoim. Zamar westchnął.

- A wiesz co dziś dziwnego widziałem, gdy byłem w innym mieście? - zapytał udając ogromny entuzjazm i szok.

- Co takiego?! - od razu dopytał zaciekawiony chłopczyk łapiąc się na haczyk. I tak rozmawiali dopóki oboje ze zmęczenia nie zasnęli na fotelu.

- Ah, ci moi chłopcy - szepnęła do siebie Harada lekko kręcąc głową i uśmiechając się do siebie. Kocem nakryła swoich mężczyzn i każdego na dobranoc pocałowała w czoło.

Póki Sweerson był mały rodzice jakoś potrafili go upilnować by siedział w domu i nigdzie nie wychodził. Lecz im był starszy tym bardziej zaczął się buntować.

- Chcę iść zobaczyć jak wygląda miasto! Chcę ujrzeć morze! Siedząc w domu tego nie zrobię - mówił nie raz chcąc przebłagać rodziców by ci w końcu się zgodzili.

- Mówiłem ci już tyle razy, że nie możesz. To twoje schronienie i powinieneś się go trzymać - mówił niemal za każdym razem Zamar.

- W tym schronieniu nie da się żyć! - zaprzeczał twardo już piętnastoletni chłopak.

- Nie? - ojciec uniósł jedną brew w górę - To co w takim razie robisz teraz? - to nieco zbiło z tropu szarookiego.

- No...no na pewno nie życie! Przecież życie nie może polegać na wiecznym siedzeniu w domu - powiedział na końcu załamanym tonem. Zamarowi było go szkoda, lecz nie mógł ulec.

- Do dla twojego dobra. A teraz jedz ziemniaki, bo dostaniesz chochlą w łeb od swojej matki - i na tym ta dyskusja się zakończyła. Takich kłótni było mnóstwo, nawet kilka razy dziennie. Sweerson z dnia na dzień był coraz bardziej zdesperowany, marzył tylko o tym by choć raz odbyć jakąś podróż. Nie musiałaby być niewiadomo gdzie, pobliskie miasto w zupełności by mu wystarczyło. „Skoro rodzice nigdy się nie zgodzą...to muszę to zrobić w tajemnicy", zdecydował czując jednak w głębi serca, że to nie jest do końca właściwe. Kochał swoich rodziców, ale nie chciał zmarnować sobie życia.

Na ucieczkę wybrał noc, gdzie ojca nie było w domu, bo załatwiał sprawy służbowe w innym mieście i miał tam być przez kolejne dni.

- Dobranoc, kochany - jak zawsze przed snem jego matka pocałowała go w czoło. Chłopak się skrzywił.

- Nie jestem juz małym dzieckiem, mamo - przypomniał.

- Dla mnie zawsze będziesz moim małym chłopcem - na przekór synowi jeszcze raz dała mu całusa w czoło - A teraz dobranoc - wstała z miejsca i szła do drzwi.

- Dobranoc - odpowiedział posyłając jej lekki uśmiech zanim ta wyszła. Odczekał w łóżku jeszcze kilka minut. Będąc pewnym, że matka już nie przyjdzie przebrał się z piżamy w jakieś ciepłe ubrania. Na nogi ubrał buty z miękkiej skóry, w których nie było słychać dźwięku kroków. Były wręcz idealne na ucieczkę. Jego pokój znajdował się na drugim piętrze, więc niezbyt wysoko od ziemi. Zręcznie skoczył z okna na miękką trawę. Buty przytłumiły dźwięk skoku, powoli stawiając następne kroki wyszedł ze swojego ogródka na otwartą drogę. Wtedy rzucił się pędem przed siebie czując się wolnym jak ptak. „Nareszcie uciekłem z tego schronienia!", krzyczał w myślach biegać przed siebie. Zgodnie z opowieściami ojca za jakiś czas powinien dotrzeć do jednego z mniejszych miast. Na szczęście droga była prosta więc chłopak się nie zgubił. Będąc już na miejscu szeroko otworzył oczy z podziwu. Uliczki oświetlały latarnie, choć gdzieniegdzie panował półmrok. I tego półmroku postanowił się trzymać. Jego rodzice już wiele razy uświadamiali mu, że to jego dziwne oczy są problemem. Dlatego dla pewności nie chciał się nimi nikomu chwalić. Rozglądał się dookoła zachwycony architekturą, kamiennymi ulicami i miłym gwarem. Z ciekawością patrzył się na ludzi wokół. Tylu różnych twarzy w życiu nie widział. Pomimo, że była noc to miasto tętniło życiem. Zagapiony w jeden z ładniejszych budynków nagle na kogoś wpadł.

- Co ty ślepy jesteś?! - usłyszał dziewczyny pisk.

- Ah, przepraszam! - powiedział szybko spuszczając wzrok - Jestem tu pierwszy raz...- zaczął się tłumaczyć z lekkimi rumieńcami wstydu.

- Skoro tak, to ci wybaczam - odpowiedziała z wyższością. Kątem oka chłopak zobaczył ją. Miała ładną twarz, którą okalały ciemne włosy.

- Um...mieszkasz tutaj? - zapytał wciąż ze spuszczoną głową.

- Tak, a co? - spytała wprost.

- Mogłabyś mnie oprowadzić po mieście? - powiedział nie chcąc dłużej bawić się w kotka i myszkę.

- Pfff, bo niby ja nie mam nic do roboty - już miała go wyminąć, gdy jego jedne słowo zatrzymało ją w miejscu:

- Zapłacę - oznajmił pewnie.

- Ile? - dopytała, ten wyciągnął niewielką sakiewkę. Dźwięk monet całkowicie zmienił zachowanie dziewczyny.

- Wszystko co jest tutaj - powiedział Sweerson, a gdy ciemnowłosa chciała chwycić za sakiewkę ten szybko ją schował za pas - Zapłacę, ale dopiero, gdy ty mnie oprowadzisz.

- No dobra - dziewczyna przewróciła oczami. Nie miała najmniejszej ochoty zajmować się jakimś przybłędą, ale tak łatwych pieniędzy jeszcze nigdy by nie zarobiła - Mów mi Loria - przedstawiła się ładnie się uśmiechając.

Przez całą noc chłopak biegał tam i z powrotem za dziewczyną, która robiła mu za jego przewodniczkę. Pokazała mu gdzie są jakie sklepy, gdzie sprzedają najlepsze precle, opowiedziała nawet kilka historii związanych z posągami w całym mieście. Po obmyciu twarzy w fontannie ruszyli w dalszą podróż. Przy okazji dużo ze sobą rozmawiali i śmiali się. Znaleźli wspólny język.

- O, już prawie wschód słońca - zauważyła dziewczyna siadając na kamiennym murze. Sweerson poszedł za jej przykładem i usiadł obok niej. „Muszę wracać do domu", przebiegło mu przez głowę i niepewnie spojrzał na ciemnowłosą. „Jeszcze tylko obejrzę z nią wschód słońca i wracam do domu", obiecał. Głowę miał tak by ona nie dostrzegła jego oczu.

- Co ty tam tak ukrywasz, hm? Nie wydajesz się być brzydki - powiedziała Loria już wcześniej zauważając jego dziwne zachowanie.

- A...nie przestraszysz się, gdy ci pokażę? - zapytał wciąż mając odwróconą głowę.

- Nie no, co ty. Nie przestraszę - odrzekła pewna siebie z iskierkami niecierpliwości. Słysząc to chłopak nie widział żadnych przeciwwskazań by się jej nie pokazać. Wobec tego odwrócił głowę w jej kierunku. Jej mina wcale nie wskazywała na to, że się nie przestraszyła.

- Oh...o Jezu już tak późno? Muszę wracać do domu, bo inaczej matka mnie zleje - powiedziała szybko zeskakując z murku. To zabolało Sweersona. Za pasa wyciągnął sakiewkę i jej rzucił. Ta zgrabnie ją złapała.

- Albo...ty tu poczekaj! Pójdę nam coś kupić do jedzenia i zaraz wracam. Tylko ty tu czekaj i nigdzie się nie ruszaj! - rozkazała biegnąc przed siebie. Sweerson był miło zaskoczony tą nagłą zmianą w jej zachowaniu, ale polubił ją, więc postanowił na nią poczekać.

Czekał tak długo aż tyłek nie zaczął go boleć od siedzenia na murze. W końcu przyszła, ale w towarzystwie dwóch strażników i...księdza.

- To on! Te dziecko szatana! - krzyknęła oskarżycielsko pokazując na niego palcem. Blondyn szeroko otworzył oczy, zeskoczył z murku i miał już uciekać, gdy czyjaś silna łapa złapała go za koszule. Był to jeden ze strażników. Sweerson rzucał się jak roś wcieczony kot, lecz to nic nie dało.

- Zaiste opętany! Sądząc po jego oczach już żadne egzorcyzmy na niego nie podziałają! Na stryczek z nim! - wydał wyrok stary kapłan. Usłyszawszy to chłopak zaczął się pocić, a jego serce biło ze strachu jak oszalałe. Adrenalina sprawiła, że ten jeszcze bardziej i mocniej zaczął się szamotać. Drugi ze strażników uderzył go drewnianą pałką w głowę oszołamiając go. Zrobiło mu się ciemno przed oczami, a strażnicy postanowili wykorzystać jego chwilowe otępienie. Jak worek ziemniaków taszczyli go ze sobą na publiczną szubienice. Postawili go na stołku i zawiązali pętlę na szyi. Kapłan zaczął głośno wygłaszać jakieś kazania do tłumu, który się zebrał ciekawy, kogo tym razem powieszą. Gdy kazania się skończyły, a chłopak odzyskał świadomość strażnik wykopał stołek. Co poskutkowało tym, że kark Sweersona natychmiast się złamał, a on umarł bez bólu.

- Chodź tu do mnie mój prawnuczku - wołał go jakiś męski głos, szedł za nim. Gdy doszedł na miejsce zobaczył kilkaset osób o „zaspanych oczach" - Gdy twój ojciec umrze to chyba jeszcze raz mnie zabije za to, że cię nie dopilnowałem - dodał zrezygnowany.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top