17. Civil War.

Don't blame me, love made me crazy.

Akcja ratunkowa nie była ani łatwa, ani przyjemna. Zanim dotarliśmy do budynku pożar zdążył objąć resztę metrażu, której nie zniszczył wybuch.

Służby ratunkowe przyjechały niedługo po nas. Choć skoordynowaliśmy nasze działania, a ja wraz z Wandą użyłyśmy naszych mocy, aby przebić się przez ogień i podnieść gruz, wielu ludzi zostało rannych, a niektórzy już nie żyli.

Kiedy sytuacja była względnie opanowana, oddaliliśmy się i zostawiliśmy resztę strażakom i ratownikom medycznym.
Zaczynało się robić nieprzyjemnie, bo za zaporami, ktore rozstawiła policja, zebrał się liczny tłum, z którego większość ludzi krzywo patrzyła na Wandę i wskazywało ją palcami.

Steve natychmiast to zauważył.

 Zbierajmy się  powiedział i zgarnął wpatrującą się w ludzi Wandę ramieniem.

Wszyscy w kompletnej ciszy udaliśmy się do miejsca, gdzie Mściciele zostawili swój odrzutowiec.
Było to całkiem niedaleko hali, w której ja ukryłam quinjeta.

 Wando, lecisz ze mną?  zapytałam, kiedy reszta skierowała się na pokład.

 Nie  odparł natychmiast Kapitan, zanim szatynka zdążyła odpowiedzieć.  Wanda poleci z Samem i Natashą. My musimy poważnie porozmawiać  oznajmił, po czym złapał mnie za ramię i zaczął ciągnąć w stronę mojego quinjeta.

 Puść mnie! Nie jestem dzieckiem, które potrzebuje twoich kazań!  zawołałam, wyrywając się mu.

 Zaczynam mieć co do tego wątpliwości!

 Poza tym Wanda chyba sama umie decydować?  zapytałam, rzucając mu tylko piorunujące spojrzenie w odpowiedzi na jego wypowiedź.

 Umie i decyduje, ale nie kiedy jesteśmy na misji. Wtedy to ja tu dowodzę i to dotyczy również ciebie  oznajmił, a jego twarde spojrzenie mówiło mi, że jest śmiertelnie poważny i jeszcze jedno zdanie sprzeciwu, a jego cierpliwość się skończy.

Strzepnęłam jego dłoń, która ponownie znalazła się na moim ramieniu i poirytowana ruszyłam do odrzutowca. Rogers poszedł za mną, a reszta drużyny nie odważyła się powiedzieć nawet słowa.

Urachamienie maszyny i start minęły w kompletnej, za to bardzo napiętej, ciszy.
Oboje mieliśmy zacięte i wściekłe miny, ale ja nie zamierzałam bynajmniej nic mówić. Odczuwałam niepokojącą potrzebę wkurzenia go jeszcze bardziej.

 Pomyślałaś co by było, gdyby Rumlow miał przy sobie broń biologiczną?  zapytał w końcu Rogers, przerywając milczenie, kiedy wystartowaliśmy.  Zginęłaby masa ludzi!

 Ale nie miał  odparłam, udając spokój i obojętność.

 A co gdyby miał?!

 Bawimy się w gdybanie?! Proszę bardzo!  wrzasnęłam, nie hamując złości.  Co by było gdybyś zamiast bawić się w wielkiego przywódcę skupił się na poszukiwaniach Bucky'ego? Co by było gdybyśmy już go dawno znaleźli? Może wcale by mnie nie było na tej zasranej misji!

 O czym ty mówisz?!  zawołał.  Cały czas szukamy...

 Naprawdę cały czas? Zresztą jakie szukamy? Posadziłeś jednego człowieka przy komputerze i wpadasz co kilka dni?!

 Szukamy również Bannera. Robimy wszystko, co możemy...

 Jak widać chyba jednak nie wszystko...

 Skąd możesz wiedzieć, skoro na większość tropów nawet nie raczysz zareagować?!  przerwał mi krzycząc, teraz już naprawdę się wkurzył. Krzyk w jego wykonaniu był tal spektakularny (głównie dlatego, że nigdy nie krzyczał), że aż się wzdrygnęłam. Nie ugasiło to jednak furii, która we mnie buzowała.

 Po co mam sprawdzać dwa razy te same miejsca tydzień czy miesiąc później?!  wrzasnęłam.

Zapadła grobowa cisza. Steve patrzył na mnie jakby niedowierzał.

 Zdziwiony?  zapytałam już spokojnie, jednak z tą samą dawką żalu i jadu w głosie.  Jeśli sądziłeś, że mogłabym siedzieć spokojnie w Bostonie i studiować, kiedy nie wiadomo co się z nim dzieje, to najwyraźniej mnie nie znasz  stwierdziłam, patrząc mu prosto w oczy. Widziłam w nich ból. Widziałam, że go ranię, ale świetnie zdawałam sobie sprawę z tego, co robię. Chciałam, żeby go zabolało, tak jak mnie bolało jego opóźnione działanie.

Wiedziałam jednak, że to co powiedziałam, nie było również do końca prawdą. Nie było żadnych wątpliwości, że zarówno Tony jak i Steve podejrzewali na początku, że coś jest nie tak. Jednak ja dzięki swoim doskonałym kłamstwom za każdym razem dawałam radę ich przekonać, że jest inaczej.

 Jak mogłaś mi nie powiedzieć?

 A ty?  odwdzięczyłam mu się pięknym za nadobne, jednak ja nawiązałam do sytuacji z Rumlowem.

Nie odpowiedział. Nie od razu. Dłuższą chwilę patrzyliśmy na siebie, zanim odparł:

 Chciałem cię chronić...

Prychnęłam.

 Jak widać każdy ma jakieś wymówki. Kiedy wy wreszcie zrozumiecie, że nie potrzebuję waszej ochrony? Ona tylko wszystko pogarsza.

Nie odpowiedział. Żadne z nas nie wypowiedziało już ani jednego słowa do końca lotu.

Ja zajęłam się pilotowaniem quinjeta, a on usiadł w jego drugim końcu i tylko co jakiś czas mogłam wyczuć na sobie jego spojrzenie.

*

Do bazy dolecieliśmy w nocy. Natasha, Sam i Wanda musieli przylecieć przed nami, bo ich quinjet już stał w hangarze.

Kiedy tylko opuściłam pokład, bez słowa oddaliłam się w kierunku swojego pokoju. Wcześniej zajrzałam jednak do salonu. Podejrzewałam, że ze względu na godzinę wszyscy już śpią, jednak ujrzałam Wandę i Visiona siedziących na kanapie.

 Witaj, Alex  powiedział Vis, choć mogłabym przysiąść, że mnie nie widzieli, skoro siedzieli do mnie tyłem.

 Skąd wiedziałeś?

 Wyczułem w systemie, że hangar się otworzył, więc ty i Kapitan musieliście wrócić  wyjaśnił.  Poza tym monitoring...

 Creepy  stwierdziłam.

Podeszłam do nich i wtedy zauważyłam, że trzymali kubki z kakao. Uśmiechnęłam się na ten widok, przypominając sobie moją rozmowę z humanoidem kilka tygodni temu, kiedy ich odwiedziłam.

 Czy jest uniwersalny sposób na poprawę humoru?  zapytał. Spojrzałam na niego zdziwiona i zastanowiłam się przez chwilę.

 Raczej zależy to od osoby  odparłam, a on nieco się nachmurzył.  Ale jeśli pytasz o moje zdanie, to jeszcze nie spotkałam osoby, której kubek gorącego kakao nie poprawił humoru. Mój ojciec zawsze to wykorzystywał. Dlaczego pytasz?

 Zauważyłem, że Wanda często bywa przygnębiona. Przy tobie jednak to się zmienia. Przynajmniej częściowo. Pomyślałem, więc, że jesteś dobra w poprawianiu ludziom humoru.

Uśmiechnęłam się na jego słowa. Właśnie mnie skomplementował, choć pewnie wcale nie zdawał sobie z tego sprawy.

Usiadłam na kanapie obok Wandy z lekkim uśmiechem na wspomnienie tej sytuacji. Uśmiech jednak szybko zszedł z mojej twarzy, kiedy Vision się odezwał.

 Nie poszło wam najlepiej...

 Vis  przerwała mu Wanda zmęczonym głosem.

 Czy to było nietaktowne?  zapytał.

 Zdecydowanie  odparła.

 Wybacz  zwrócił się do mnie, a ja tylko machnęłam lekceważąco ręką. Takt był czymś z czym sama nie miałam od dłuższego czasu doczynienia.

 Skąd wiesz jak nam poszło?  zapytałam.

 Przejrzałem kanały informacyjne z Nigerii.

 Jutro pewnie rozgłoszą to tutaj  mruknęłam w zamyśleniu.

 Właściwie już puszczają to w nocnej odsłonie wiadomości  poinformował nas.

 Czy to dlatego nie chciałeś mnie dopuścić do telewizora?  zapytała Wanda.

Vision przytaknął.

 Psioczą na nas?  zapytałam.

 Można tak to ująć.

Prychnęłam. Z pewnością bardziej by się cieszyli, gdyby Rumlow dorwał broń biologiczną.

Zapadła chwilowa cisza. Vision przyglądał mi się z zamyśloną miną.

 Czy mogę zaoferować ci kakao?  zapytał po chwili.  Wyglądasz pochmurnie.

Spojrzałam na niego z uniesionymi brwiami.

 Pewnie, czemu nie  odparłam.

 Dobrze to zinterpretowałem?  zapytał jeszcze Wandy, kiedy wstawał z kanapy.

 Świetnie  uśmiechnęła się, po czym humanoid poszybował do kuchni z wyrazem zadowolenia na twarzy.

Wandzie dość szybko uśmiech zszedł jednak z twarzy, ale próbowała to ukryć, sącząc ciepły napój.

 To nie twoja wina  oznajmiłam, wiedząc co ją gryzie.  Uratowałaś masę ludzi, którzy mogliby zginąć, gdyby Rumlow dorwał się do broni biologicznej.

 Myślałam, że nie obchodziła cię broń biologiczna  powiedziała i w zasadzie miała rację, choć nieco zakłuła mnie ta uwaga. Po co jednak miałam przejmować się tym, co Rumlow chciał wykorzystać, skoro planowałam go zabić, zanim w ogóle do tego dojdzie?

 Okej, może zostawmy już temat tej cholernej broni biologicznej...  westchnęłam nieco zirytowana, ale szybko przywołałam się do porządku.  Ci ludzie nie zginęli przez ciebie. To nie twoja wina, że Rumlow jest... był  poprawiłam się  szaleńcem. Nieważne, które z nas by go dorwało, zrobiłby wszystko, żeby namieszać. Chciał nam dopiec jak najbardziej mógł, bo nas nienawidził. Niektórych bardziej niż innych, ale wciąż...

Wanda milczała. Odezwał się jednak Vision, który wrócił z kubkiem kakao.

 Uważam, że Alex ma rację. Szaleńcy w istocie są nieobliczalni.

 Dokładnie  przytaknęłam, odbierając od niego kubek.

Widziałam, że lekko podniosło to ją na duchu, ale byłam również świadoma tego, że tak łatwo nie odpuści. Miała w zwyczaju się obwiniać i niełatwo było uspokoić jej sumienie, szczególnie jeśli chodziło o używanie mocy. Postanowiłam więc, że zajrzę do niej jeszcze następnego dnia.

 Zostawiam was. To był długi dzień  powiedziałam i ruszyłam z kubkiem do swojego pokoju. Zdecydowanie potrzebowałam ciepłego prysznica i łóżka.

*

Lot do i z Nigerii oraz misja niesamowicie mnie zmęczyły, ale i tak nie byłam w stanie zasnąć. Tylko sięgnięcie po tabletki, które dostałam od Fury'ego pozwoliło mi, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, przespać całą noc. Obudziłam się wczesnym rankiem i to tylko dlatego, że dzwonił telefon.

Wstałam, biorąc komórkę do ręki, a widok wyświetlacza sprawił, że natychmiast pozbyłam się resztek snu.

Odebrałam, bez bawienia się w zbędne uprzejmości, zresztą jak zawsze.

 Już wiesz?

 Wszyscy wiedzą  odparł Fury.  Razem z Maximoff jesteście najgorętszym tematem wszystkich wiadomości.

 Mogą mi naskoczyć  prychnęłam.

 I właśnie zamierzają. Góra nieźle się wku...  odchrząknął  ...rzyła. Będziecie mieli gościa.

 Kogo?

— Sekretarza stanu  Thaddeusa Rossa.

— Mów dalej — zachęciłąm go, wiedząc, że to nie koniec.

— Ptaszki ćwierkają, że góra miała ostatnio dużo papierkowej roboty. Nie znam szczegółów.

— Ja pewnie niedługo poznam.

— Ross nie lubi jak mu się odmawia — poinformował.

— Zapamiętam — powiedziałam. Oboje wiedzieliśmy, że jest to forma podziękowania z mojej strony. Rozłączyłam się i włączyłam telewizor, zaczynając się jednocześnie ubierać.

W pokoju natychmiast rozbrzmiał głos prezentera wiadomości.

— Kto daje prawo takim osobom jak Wanda Maximoff i Alexandra Stark do chodzenia bezkarnie po ulicach? Jedna nie panuje nad swoją mocą, a druga robi co jej się żywnie podoba. Niewiele różni się pod tym względem od swojwgo wujka, jednakże różnica robi się kolosalana, kiedy mówimy o mocy, która potrafi robić takie rzeczy — powiedział, a na ekranie pojawiło się nie najlepszej jakości nagranie. Kadr był niestabilny, ręka, która to nagrywała musiała się niemiłosiernie trząść, a jednak z łatwością dało się rozpoznać mnie, masakrującą Rumlowa. — Poza tym wygląda na to, że nie można nad nią zapanować. Czyżby w drużynie Mścieili nastąpił jakiś rozłam o którym nie wiemy? — Teraz obraz się zmienił i z innej perpektywny dało się zobaczyć jak posyłam Rogersa w powietrze. — Jaką mamy pewność, że nie ucierpią na tym cywile, skoro nawet Kapitan  który od lat jest znany jako główny dowódca grupy Avengers  nie jest już w stanie nad nią zapanować?

Sięgnęłam po pilota i zmieniłam kanał. Choć doskonale znałam działanie mediów i wiedziałam, że tak będzie, gdzieś głęboko i tak czułam złość.

Tym razem na ekranie pojawiła się prezenterka.

— Jedenastu członków plemienia Wakanda zginęło podczas starcia Avengers z grupą najemników w Lagos w Nigerii. Wycofani zazwyczaj Wakandowie brali udział w misji humanitarnej — oznajmiła, po czym na ekranie pojawił się czarnoskóry mężczyzna w średnim wieku.

— Krew rodaków przelano na obcej ziemi — powiedział — nie tylko z winy przestępców, ale też przez obojętność osób, które miały ich zatrzymać. Sukces za cenę życia niewinnych to klęska.

Nie słuchałam dalej, ponownie zmieniałam kanał.

— Wanda Maximoff i Aleksandra Stark to aktualnie najprawdopodobniej dwie najbardziej niebezpieczne osoby na świecie, a pamiętajmy, że do rankingu wliczają się również Thor i Hulk... Są nieprzewidywalne – jedna nie panuje nad mocą, a druga nad emocjami – powinny być pod ścisłą kontrolą...

Wyłączyłam telewizor, odrzucając pilota na poduszki. Wstałam i wyszłam z pomieszczenia, kierując się w stronę pokoju Wandy.

W korytarzu natknęłam się na Steve'a. Choć nie rozmawiałam z nim od wczorajszej kłótni, po jego wyrazie twarzy doskonale wiedziałam, że również widział wiadomości. Jeszcze lepszym dowodem był fakt, że on również zmierzał do pokoju Maximoff.

Już miałam go zignorować i zapukać do drzwi dziewczyny, ale mi przerwał.

— Lepiej by było, żebyś z nią nie rozmawiała.

— Ty jesteś lepszym kandydatem? — zapytałam. Jego wzrok mówił sam za siebie. — Dlaczego?

Westchnął i potarł nasadę nosa.

— Bo gdyby nie twoje lekkomyślne zachowanie i chęć zemsty, Wanda nie musiałaby nas chronić.

— Czekaj, czekaj. Chcesz powiedzieć, że gdyby nie ja, ci ludzie by nie zginęli — parsknęłam sarkastycznie, choć w gardle poczułam gulę. — Czyli to moja wina, że nie żyją?

Nie odpowiedział. Przynajmniej nie od razu, ale to mi wystarczyło. Nie dałam mu szansy dłużej zastanawiać się nad odpowiedzią.

— Wal się, Steve — rzuciłam, czując narastający gniew, ale i żal.

— Alex...

— Daj mi spokój. Nie chcę cię widzieć.

Blondyn najwyraźniej chciał sprostować swoją wypowiedź, ale nie dałam mu takiej szansy. Ruszyłam w stronę salonu, a on po chwili zniknął w pokoju Wandy.

Niestety wpadłam z deszczu pod rynnę, bo w salonie niemal zderzyłam się z Tonym.

— Wyśmienicie, właśnie cię szukałem — powiedział, ale wiedziałam po wyglądzie jego twarzy i tonie głosu, że wcale nie było wyśmienicie. — Musimy porozmawiać — powiedział poważnie.

— Możemy potem? — zapytałam albo raczej burknęłam niezadowolona. 

— Nie — odparł od razu. — Za chwilę mamy zebranie. Mam sekretarza stanu, czekającego na nas w sali konferencyjnej.

— Szybki jest — mruknęłam, wymijając go.

— Co?

— O czym chcesz rozmawiać?

— Może o tym, jak mnie okłamywałaś? — zapytał, a ja parsknęłam, przewracając oczami. Oczywiście, że wszystko posypie się jedno po drugim. Sięgnęłam po whiskey do barku, a on mówił dalej. — Wyobraź sobie moje zdziwienie, kiedy pchany wujowską troską, chciałem dopytać jak ci idzie, a zamiast tego dowiedziałem się, że rzuciłaś studia kilka miesięcy temu.

Spodziewałam się jednak, że dowie się od Steve'a, a nie, że odkryje to sam.

— Nie rzuciłam, tylko zawiesiłam — poprawiłam go, nalewając sobie alkoholu.

— Nie ma różnicy...

— Jest kolosalna różnica — weszłam mu w słowo, po czym upiłam spory łyk.

— Alex!

— Co?! Co: Alex?! — krzyknęłam, odstawiając szklankę tak mocno, że prawie się rozleciała. Reszta płynu, chlusnęła na blat. — Co was tak bardzo mierzi w tym fakcie?! Dziwicie się, jakbyście mnie nie znali!

— Dlaczego mnie okłamałaś?! Wiesz co mogło się stać?

— No właśnie nie – nie wiem co mogło się stać! Uświadom mnie, jakie wielkie niebezpieczeństwo na mnie czychało? Hydra już dawno nie istnieje. Rumlow – martwy od wczorajszego poranka. Po twojej minie, wnioskuję, że widziałeś już wiadomości. Widzisz – ja też dowiedziałam się wielu rzeczy, kiedy byłeś w Bostonie i odwiedziłam naszych przyjaciół w Nigerii. Więc nie praw mi kazań o kłamaniu i całym tym moralnym szajsie, bo wątpię, że przypadkiem ukryłeś przede mną fakt, że polujecie na popaprańca, który próbował mnie wielokrotnie zabić oraz wykorzystać mnie i Jamesa jako broń, i że jesteście na jego tropie. Kiedy ostatnio sprawdzałam, to się nazywało hipokryzją.

— Próbowałem cię ochronić... a ty sama latałaś po Europie, narażając się...

— Nie byłam sama — ponownie weszłam mu w słowo. — Fury jest świetną niańką i w przeciwieństwie do ciebie  szczerą. Gdyby nie on, nikt z was nawet by mnie nie poinformował, że Rumlow uciekł z więzienia kilka miesięcy temu. A swoją ochronę, razem ze Steve'em możecie sobie wsadzić... Może następnym razem, kiedy będziesz się martwił, że mogę zostać zabita, łaskawie poinformujesz mnie, że istnieje taka możliwość i ktoś na mnie poluje  więcej mi nie trzeba. Obronię się sama.

— Obronisz czy zemścisz? — rzucił, ale z jego twarzy ubyło trochę gniewu.

— Wow. Naprawdę właśnie zadałeś to pytanie?

— Nie obracaj kota ogonem...

— Zapomniałeś już co zrobił?

— Jestem tego boleśnie świadomy!

— Więc wiesz, że to nie była zemsta, tylko sprawiedliwość!

— To nie ty miałaś ją wymierzyć!

— A kto? Ty?! O ile pamiętam to nie twoją matkę zamordował! Nie twojego ojca wysadził w powietrze!

— Byli również moją rodziną! — krzyknął z taką rozpaczą w głosie, jakiej jeszcze nigdy u niego nie słyszałam.

Dreszcz wstrząsnął moim ciałem, a szok wbił mnie w podłogę.

— Tak samo jak jesteś nią ty. Pamiętam wszystkie zbrodnie, których dopuścił się ten popapraniec i sam wyrwałbym mu serce, gdybym mógł. Chciałem wymierzyć sprawiedliwość, ale nie w taki sposób  nie na oczach całego świata, narażając życie niewinnych ludzi i krzywdząc przyjaciół przy okazji. My nie możemy się tego dopuszczać. Nie możemy robić tego co nam się żywnie podoba, nie zwracając uwagi na konsekwencje. Nie możemy  choć czasami naprawdę żałuję, że tak jest  odpłacać się wszystkim, którzy nas krzywdzą pięknym za nadobne, bo wtedy nie jesteśmy lepsi od nich — powiedział dobitnie, wskazując ręką za siebie. — Od wyjętych spod prawa, mściwych i okrutnych bandytów.

Milczałam. Tony patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, kiedy przerywając ciszę ze ściany wyłonił się Vision.

— Nie chcę przeszkadzać — powiedział — ale wszyscy zbierają się już w sali konferencyjnej. Sekretarz Ross się niecierpliwi.

Stark jeszcze przez momemt mi się przyglądał, jakby czekając na to czy cokolwiek powiem. Ja jednak uparcie milczałam.

— Chodźmy — westchnął, przeciarając nasadę nosa.

Ruszyłam za nim wraz z Visionem, który tym razem zdecydował się użyć drzwi.

Byłam rozdarta. Z jednej strony zemsta na Rumlowie wciąż sprawiała mi przyjemność. Z drugiej zaczynałam czuć wyrzuty sumienia i bynajmniej nie z powodu tego szaleńca, ale ludzi, którzy zginęli. Może jednak byłam zbyt zaślepiona? Nie zwracałam uwagi na to kto zginął, ani kto mógłby zginąć, gdyby Rumlow faktycznie miał przy sobie broń biologiczną. Zarówno Steve jak i Tony widzieli w tym coś złego.

Czy faktycznie poświęciłam tylu niewinnych ludzi, żeby zemścić się na jednym sadyście?

Kiedy weszliśmy do sali konferencyjnej wszyscy siedzieli już przy stole, a u jego szczytu stał, jak się domyśliłam, Thaddeus Ross.

— Sekretarzu — przywitał się Tony.

— Stark — odparł mężczyzna, po czym przeniósł swój wzrok na mnie. Skinęłam głową, a on odzwięczył się tym samym.

Czułam na sobie jego wzrok i nie podobało mi się to. Zajęłam swoje miejsce, a mężczyzna zaczął mówić.

— Zapewne już wszyscy wiecie kim jestem. Ja z całą pewnością wiem, kim jesteście wy — powiedział z lekkim uśmiechem. — Żałuję, że nie poznajemy się w lepszych okolicznościach, ale mamy bardzo ważną sprawę do omówienia — oznajmił, patrząc na mnie.

— Sprawę z Lagos? — zapytałam, nie odwracając wzroku.

— Między innymi — potwierdził. Teraz zawiesił wzrok na tylko sobie znanym punkcie. Przez chwilę milczał, jakby się zastanawiał. Szybko wrócił do mówienia, choć znacząco odbiegł od tematu, który spodziewałam się, że poruszy. — Pięć lat temu przeszedłem zawał serca. Ścięło mnie z nóg podczas gry w golfa, gdy przymierzałem się do uderzenia — unisołam brwi i rozejrzałam się dyskretnie. Wyłapałam wzrok Sama, tak samo zdziwiony jak mój  sekretarz stanu własnie opowiadał nam o swoim zdrowiu. — Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę, ponieważ po trzynastogodzinnej operacji wszczepienia bajpasów odkryłem coś, czego nie dało mi czterdzieści lat w armii  dystans. Ludzkość ma u Avengers ogromny dług  walczyliście za nas, chroniliście, ryzykowaliście życie. Dla wielu to bohaterstwo, jednak inni wolą słowo  samowolka.

— Czym jesteśmy dla pana? — zapytała Natasha, znacznie milej niż zazwyczaj.

— Tykającą bombą z Bóg wie jakim minutnikiem. Jak inaczej nazwać grupę zmodyfikowanych osobników, którzy naruszają granice państwowe, narzucają swoją wolę innym i  szczerze  nie widać, żeby przejmowali się skutkami ubocznymi tych akcji?

Atmosfera nagle całkowicie się zmieniła. Dało się wyczuć nieprzyjemne napięcie i przyganę w głosie Rossa. Skinął na swojego człowieka, stojącego w kącie i ten włączył nagrania, które natychmiast pojawiły się na holograficznym monitorze.

— Nowy Jork — powiedział, a za nim Chitauri dewastowali miasto. Obraz po chwili zmienił się i zacisnęłam zęby, widząc dobrze znany mi budynek najpierw w płomieniach, a potem zaminiający się w gruz – ten sam, który spadł Rumlowi na łeb. — Waszyngton — tym razem Triskalion stał w płomieniach podczas ataku Hydry. — Sokovia — budynki spadające w przepaść, krzyczący i uciekający w panice ludzie. — Lagos — wybuch, pożar budynku, ranni ludzie. Wanda odwróciła wzrok, ale obraz już się zmienił. Teraz przedstawiał mnie. Mogłam przyjrzeć się temu jak biję Rumlowa, jak używam mocy, żeby zadać mu ból. To czego nie byłam świadoma w trakcie – jak krzywdzę Steve'a, odpychając go zbyt mocno, jak stragany rozwalane są w drobny mak, a ludzie obrywają rykoszetem lub uciekają w panice.

Czy byłam aż tak zaślepiona furią w tamtym momencie, żeby tego nie dostrzec?

— Może pani wyjaśnić co to jest, panno Stark? — zapytał Ross.

Spojrzałam na niego, czując czysty chaos w głowie. Ciągnęłam to jednak dalej.

— Co dokładnie?

— Co pani robi na tym nagraniu?

Patrzyłam wprost na niego, a jednak wciąż widziałam lecące w tle nagranie. Słyszałam krzyk Rumlowa, którego próbowałam rozerwać na kawałki, ale również krzyki przerażonych ludzi.

Czułam na sobie wzrok wszystkich zgromadzonych. Czekali na moją reakcję, na to co powiem, a mi zabrakło nagle słów. W głowie echem odbijały mi się tylko krzyki z nagrania. Miałam wrażenie jakby niewidzialna dłoń zaciskała się na moim gardle, uniemożliwiając oddychanie. Uderzyła we mnie fala gorąca i nagle zrobiło mi się niedobrze, poczułam pot występujący na czoło.

— Alex? — ledwie zwróciłam uwagę na głos Sama, bo jedyne na czym byłam w stanie się skupić było mrowienie, które objęło całe moje ciało i drżenie rąk. 

— Co pani robi na nagraniu? — powtórzył stanowczo Ross.

— Wystarczy — powiedział Steve. — Przejdźmy do sedna.

Ross przez chwilę nie reagował, ale w końcu kiwnął na swojego człowieka, a ten zatrzymał nagranie. Wtedy kontynuował swoją przemowę.

Kiedy spojrzałam na Rogersa, mój wzrok spotkał się z jego. Odwróciłam głowę, zaciskając wciąż trzęsące się dłonie w pięści.

— Przez ostatnie cztery lata mieliście pełną swobodę i żadnej kontroli. Społeczność światowa nie będzie tego dłużej tolerować. Mamy dla was propozycję — oznajmił Ross. Położył na stole opasły tom i pospieszył z wyjaśnieniami. — Protokół z Sokovii, zatwierdzony przez sto siedemnaście krajów. Głosi, że Avengers przestają być organizacją prywatną i od tej pory będą działać pod kontrolą komisji ONZ, wtedy i tylko wtedy, kiedy komisja uzna to za stosowne.

Spojrzałam na niego zaskoczona, zresztą nie tylko ja.

— Avengers powstali po to by świat był bezpieczniejszy — powiedział Kapitan. — Sądzę, że się udało.

— A wie pan, gdzie są teraz Thor i Banner? — zapytał Ross. Coraz mniej zaczynałam lubić tego człowieka. Jego pewność siebie i siła, którą emanował były niepokojące. Początkowa uprzejmować była tylko formalnością. — Gdybym ja gdzieś posiał dwie atomówki, nie uszłoby mi to na sucho — oznajmił. Jego wzrok ponownie zatrzymał się na mnie — Albo Barnes? Zgodziliśmy się na jego resocjalizację pod ścisłą kontrolą na prośbę pana i Fury'ego — powiedział, przenosząc wzrok na Rogersa — kiedy jego słowo jako dyrektora T.A.R.C.Z.Y. było jeszcze coś warte... A wy poluzowaliście mu smycz i go zgubiliście — niemal prychnął. — Najznakomitszy morderca Hydry jest Bóg wie gdzie i robi Bóg wie co!

— Nie jest mordercą — warknęłam, czując narastającą złość — ani psem, żeby luzować mu smycz.

— Zabił setki osób. Nie wiem jak dla pani, panno Stark, dla mnie to jest właśnie definicja mordercy.

Zacisnęłam zęby. Miałam wielką ochotę powiedzieć coś więcej, ale wiedziałam, że nie mogę przekroczyć granicy. Chociaż autorytety dla mnie nie istniały, Ross był personą, z którą  choć bardzo nie chciałam  musiałam się liczyć. Fury mnie ostrzegł. Sama również czułam, że niebezpiecznie jest z nim igrać. 

— Kompromisy, gwarancje  na tym opiera się porządek świata — oznajmił. — To rozwiązanie korzystne dla obu stron — powiedział, wskazując na protokół.

— Jakie są warunki? — zapytał Rhodey.

— Za trzy dni ONZ zbiera się w Wiedniu by ratyfikować protokół. Przegadajcie to.

— A jeśli zdecydujemy nie po waszej myśli? — tym razem odezwała się Natasha. 

Ross chwilę się jej przyglądał zanim powiedział:

— Wtedy przejdziecie na przymusową emeryturę.

Zaległa cisza. Każdy wpatrzony był w sobie znany punkt i przetwarzał słowa sekretarza. Tylko ja nie spuszczałam z niego wzroku. Ruszył powoli w stronę drzwi, które otworzył dla niego ochroniarz.

— Mam nadzieję, że zobaczymy się wszyscy za trzy dni — powiedział, stając w przejściu i ostatni raz przejechał po wszystkich wzrokiem, zatrzymując się na mnie, zanim wyszedł.

Kiedy tylko to zrobił, poderwałam się z krzesła, przy okazji je przewracając i wypadłam z sali drugim wyjściem.

Słyszałam za sobą kroki, ale nie zatrzymałam się. W mgnieniu oka przemierzyłam korytarz i wpadłam do łazienki, trzaskając za sobą drzwiami. Fala gorąca zalała mnie intensywniej niż przedtem, pot spływał mi po czole, a serce obijało się o żebra. Słyszałam swój oddech, nierówny i świszczący.

Oparłam się o umywalkę i spojrzałam w lustro, ale ledwo dostrzegłam tam siebie  obraz zamazywał mi się przed oczami.

— Alex? — dobiegł mnie głos Steve'a i pukanie do drzwi.

Nie odpowiedziałam, dramatycznie starałam się nie stracić przytomności. Miałam wrażenie, że cały tlen wokół mnie wyparował.

— Alex? — tym razem był to głos Tony'ego.

Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Ruszyłam w stronę okna, podpierając się o ścianę, ale przewróciłam się na stojącą pod nią szafkę, zrzucając przy okazji kilka rzeczy z mebla. Rąbnęłam w podłogę i narobiłam ogromnego huku.

Drzwi natychmiast się otworzyły.

— Otwórz okno — usłyszłam głos swojego wujka i zostałam podniesiona. Tony posadził mnie, opierając o ścianę, a z otworzonego przez Steve'a okna już napływało do środka świeże powietrze.

Objawy jednak nie ustąpiły. Zacisnęłam dłonie w pięści i zamknęłam oczy.

— Spokojnie — powiedział Stark. — To tylko atak paniki, nic ci nie będzie.

Usłyszałam szum wody i po chwili poczułam zmoczony ręcznik, wycierający moje czoło. Tony zaciskał dłoń na moich rękach, a lekki wiatr rozwiewał mi włosy.

— Skup się na oddychaniu — polecił Stark, a ja zrobiłam jak kazał.

Kilka minut dłużyło się niczym wieczność, ale w końcu wszystko się uspokoiło. Otworzyłam oczy. Przed sobą zobaczyłam kucającego Tony'ego, a za nim stojącego z założonymi rękoma Steve'a. 

Czułam przejmny chłód kafelek za plecami i świeże powietrze wpadające przez wciąż otwarte okno.

Tony wrzucił przemoczony ręcznik do umywalki i odgarnął mi wilgotne włosy z twarzy.

— Skad wiedziałeś? — zapytałam.

— Umiem rozpoznać atak paniki, kiedy go zobaczę — odparł. — Miałem ich wiele.

Pokręciłam głową, patrząc na niego z niedowierzaniem. Po jego wyrazie twarzy wiedziałam, że domyśla się o co mi chodzi.

Jak on to wytrzymywał?

— Będzie dobrze — powiedział i pogładził mnie delikatnie po policzku, nieporadnie starając się to ukryć udawaniem, że wciąż odgarnia mi włosy z twarzy.

Odchrząknął i wstał.

— Pogadamy o tym później. Teraz czeka nas ważna rozmowa, której niestety nie możemy odwlec... — oznajmił. — Ja pójdę ich ogarnąć i przypilnować, żeby nie zaczęli bez ciebie, a ty dojdź do siebie... Steve?

— Pomogę jej.

— Jasne... — Jego brwi się zmarszczyły, choć nie pokusił się o dalszy kometarz i po prostu wyszedł.

Zapadła nieco niezręczna cisza. Steve znalazł w szafce szklankę i nalał do niej wody, podając ją mnie. Upiłam łyk i zaczęłam się bawić naczyniem, ważąc je w dłoniach. Czułam na sobie jego wzrok, ale wpatrywałam się w wodę.

— To nie była twoja wina. — Spojrzałam na niego, kiedy to powiedział. 

— Sam powiedziałeś...

— Wbrew pozorom mówienie nie zawsze świetnie mi wychodzi — posłał mi krzywy uśmiech i przysiadł na krawędzi wanny. — Nie wszystko co wychodzi z moich ust jest płomienną przemową.

— Zauważyłam... — uśmiechnęłam się pod nosem, na co posłał mi znaczące spojrzenie, ale po chwili na jego twarzy również pojawiła się oznaka rozbawienia. Ja jednak spoważniałam. — Sama nie wiem... Jeszcze parę godzin temu byłam święcie przekonana o słuszności swoich działań, ale teraz... Wszystkie wiadomości, ty, Tony, nawet Ross — pokręciłam głową.

— Od kiedy przejmujesz się tym co mówią inni?

— Od kiedy mogą mnie za to zamknąć.

— A to jest już temat na zebranie — oznajmił, po czym westchnął. — To ja przegapiłem ten ładunek...

— Ty i ja.

— Byłem bliżej.

— Ale nie byłeś tam sam — spojrzałam na niego znacząco. 

— Nie rozumiesz — zaprzeczył. — Rumlow wspomniał Bucky'ego i... — pokręcił głową — nagle znów byłem szesnastolatkiem na Brooklynie. Całkowicie opuściłem gardę... Zginęli ludzie  z mojej winy...

— Chyba już ustaliliśmy, że to nasza wspólna wina...

— Nasza robota... Zawsze chcemy ocalić wszystkich, ale czasem tak się nie da. To właśnie lubią nam wypominać ludzie pokroju Rossa. Jasne, możemy rozpaczać z tego powodu, katować się... ale prawda jest taka, że jeśli się z tym nie pogodzimy... nie wstaniemy i nie pójdziemy dalej... następnym razem nikt może się nie uratować.

Patrzyliśmy w ciszy każde w swój punkt. Poczułam się nagle strasznie dziecinnie i okropnie. Steve dźwigał na swoich barkach tyle ciężarów, wliczając w to ponowną stratę najlepszego przyjaciela, a ja jeszcze się z nim wykłócałam, zarzucając obojętność. 

— Przepraszam — wykrztusiłam, sprawiając, że na mnie spojrzał. — Za to, co powiedziałam w quinjecie.

— Nie musisz, rozumiem. — Uniosłam brwi. Nie tego się spodziewałam. — Jeśli chodziłoby o c... tak bliską mi osobę, jaką jest dla ciebie Buck... najpewniej zachowywałbym się podobnie. Walczysz o niego, jak lwica  nie przepraszaj mnie za to — powiedział z uśmiechem na twarzy, choć wydawał się nieco smutny. — Lepiej chodźmy już na to spotkanie, bo Tony urwie mi głowę za to, że cię zagadałem.

Podał mi dłoń i pomógł wstać, kiedy ją chwyciłam.

— Spokojnie, powiem mu, że dochodziłam do siebie i załagodzę jego gniew — oznajmiłam, po czym oboje ruszyliśmy z powrotem do sali.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top