12. Age of Ultron.
Quinjet przedzierał się przez ciemności nocy szybko i bezszelestnie. Nie było czasu do stracenia, więc wystartowaliśmy, kiedy tylko wszyscy byli gotowi. Musieliśmy dotrzeć do Sokovii jak najszybciej, dlatego plan omawialiśmy już podczas lotu.
— Ultron na nas czeka — oznajmił Steve. — Na pewno przywita nas ogniem. Dla nas to jest normalne, ale dla mieszkańców Sokovii już niekoniecznie. Dlatego priorytetem jest ewakuacja. Oni chcą tylko żyć w spokoju — powiedział, rzucając spojrzenie na Wandę i Pietra, na których twarzach rysowała się powaga. — Dziś nie mogą na to liczyć... ale na naszą pomoc, tak. Nie wolno nam ich zawieść. Musimy odkryć co buduje Ultron, znaleźć Natashę i opróżnić miasto — wyliczał Rogers. — Żadnych przypadkowych ofiar.
Blondyn przerwał i spuścił na chwilę wzrok.
— Ultron ma nas za potwory...
Widziałam jak twarz Bannera na te słowa przybiera nietęgi wyraz.
— Uważa, że to przez nas świat jest zły... Musimy go pokonać i udowodnić, że się myli — zakończył swoje przemówienie Steve. Wraz z Tonym posłali sobie krótkie, znaczące spojrzenie, jakby porozumiewając się bez słów.
Steve dał każdemu zadanie do wykonania i korzystając z hologramowej mapy Sokovii przydzielił określone stanowiska. W większości mieliśmy najpierw ewakuować mieszkańców. Tylko Bruce, Tony, Thor i Vision dostali inne zadania. Banner miał odnaleźć i uwolnić Natashę, bo obecność Hulka mogłaby zagrozić mieszkańcom; Thor udać się do starej kryjówki Struckera i odkryć co kombinuje robot, Stark zająć jak najdłużej Ultrona, a Vision odłączyć go od sieci w odpowiednim momencie.
Lot nie należał do najprzyjemniejszych, przynajmniej dla mnie. Siedziałam gdzieś z boku, chcąc znaleźć się jak najdalej od bliźniaków. Chciałam z kimś porozmawiać, ale Tony wraz z Clintem pilotował, a Steve, jak mi się wydawało, wciąż był na mnie zły. Siedziałam więc i w samotności zamartwiałam się o Jamesa. Inni również nie wydawali się skorzy do rozmowy. No może poza jednym wyjątkiem, z którego akurat nie za bardzo się ucieszyłam.
Kiedy tylko zobaczyłam, że ktoś nade mną staje, uniosłam wzrok. Widząc kto to, nie mogłam się powstrzymać i przewróciłam zirytowana oczyma.
— Idź sobie — powiedziałam przez zaciśnięte zęby najciszej jak się dało. Nie chciałam wzbudzać zainteresowania czy wywołać kłótni.
— Stresik? — zapytał Pietro, siadając obok mnie. Odsunęłam się, bo jak na mój gust, był zdecydowanie zbyt blisko.
— Żaden stresik — warknęłam. Choć czułam się niepewna i pełna obaw co do ostatecznego rozstrzygnięcia sprawy, nigdy w życiu bym się do tego przed nim nie przyznała. Już otwierałam usta, aby trochę dosadniej zakomunikować mu, że ma spływać, kiedy dostrzegłam wzrok Steve'a. Przyglądał się nam i, najwyraźniej z nieukrywanym zainteresowaniem, czekał na rozwój sytuacji. Przeklęłam w myślach. Jeśli chciałam udobruchać swojego przyjaciela, musiałam znieść niechciane towarzystwo.
— A ja się w sumie trochę stresuję — powiedział blondyn.
— Serio? — burknęłam, patrząc na niego niechętnie.
Chłopak przytaknął.
— Najbardziej boję się, że kogoś nie uratuję. Nie zdążę albo kogoś przeoczę. Szczególnie nie wybaczyłbym sobie, gdyby jakiś dzieciak musiał przechodzić przez to, co ja z moją siostrą.
Moje oczy rozszerzyły się nieco w zdziwieniu. Nie spodziewałam się po nim takiej szczerości i otwartości, tym bardziej zważając na fakt, że byłam dla niego niemiła. Teraz przypomniało mi się jak Maria mówiła o przeszłości bliźniaków i zrobiło mi się głupio. Choć bardzo nie chciałam, czułam, że muszę coś powiedzieć.
— Akurat ty chyba nie będziesz miał problemów, żeby zdążyć — mruknęłam. Parsknął i spojrzał na mnie z uniesioną brwią, na co jedynie wzruszyłam ramionami.
— Dzięki, wszystkie moje obawy nagle się ulotniły — sarknął z głupim uśmieszkiem na ustach.
— Zamknij się — wycedziłam, próbując zachować neutralny wyraz twarzy, aby Rogers nie domyślił się, że znowu kłócę się z chłopakiem. Musiało to jednak wyglądać komicznie, bo blondyn ponownie parsknął. — Dla twojej wiadomości, starałam się być miła.
— To nie chcę wiedzieć jaka jesteś, kiedy się wkurzysz.
Przewróciłam oczami, ale w kącikach moich ust, pojawił się nikły uśmiech.
— Nie mogę się nie zgodzić – nie chcesz wiedzieć.
Przez chwilę panowała cisza, jednak ponownie przerwał ją Pietro, ponadto kompletnie zaskakując mnie swoją wypowiedzią.
— Przykro mi z powodu z twojego chłopaka — oznajmił. Spojrzałam na niego zaskoczona. To było ostatnie, co spodziewałam się usłyszeć z jego ust. — Naprawdę nie chcieliśmy.
— Nie chcieliśmy? Chciałeś powiedzieć, że ona nie chciała – jeśli to w ogóle prawda... Właściwie dlaczego mi się tłumaczysz i ją bronisz? — zapytałam rozgniewana.
— Czy to nie oczywiste? To moja siostra — odparł, a prostota tej odpowiedzi zbiła mnie tropu. — Jest wszystkim co mam. Muszę ją wspierać i stawać w jej obronie, tym bardziej, że łatwo się załamuje i czasami nie panuje jeszcze nad swoją mocą.
— Tylko, że widzisz – James też jest dla mnie wszystkim, a twoja siostra przyczyniła się do rozdzielenia mnie z nim. Więc o ile nie uda mi się go znaleźć całego i zdrowego, nie wiem czy będę w stanie jej wybaczyć. A teraz bądź tak miły i idź stąd, bo ja nie mogę się ruszyć, a nie mam ochoty na twoje towarzystwo — powiedziałam, cały czas czując na sobie wzrok Steve'a. O ile jeszcze przed chwilą rozmowa zmierzała w dobrym kierunku, po tym jak chłopak zaczął usprawiedliwiać Wandę wszystko runęło. Znowu się zdenerwowałam i nie miałam ochoty dłużej rozmawiać z Pietrem. Poza tym, nie myślcie, że jestem jakimś potworem – umiem wybaczać, ale ta sprawa była dla mnie zbyt świeża i emocjonalna, abym mogła myśleć racjonalnie. Poza tym widok siedzącej niedaleko Wandy, której chyba nie za bardzo to wszystko obchodziło, nie pomagał.
Pietro nic więcej nie powiedział. Po prostu wstał i tak, jak go prosiłam zostawił mnie samą, wracając na miejsce obok swojej siostry.
Resztę lotu spędziłam rozmyślając samotnie o Buckym i martwiąc się o to, co będzie dalej.
*
Dolecieliśmy wczesnym rankiem, zostawiając noc za sobą. Quinjeta zostawiliśmy blisko miasta, w lesie i po krótkim powtórzeniu planu, ruszyliśmy. Udało mi się przytulić Tony'ego na pożegnanie i powiedzieć mu, żeby na siebie uważał. On odpowiedział tym samym, po czym zamknął przyłbicę stroju i wzniósł się w powietrze, wyruszając na poszukiwanie Ultrona. Chciałam również krótko porozmawiać ze Steve'em, przed rozejściem się na nasze pozycje, ale blondyn powiedział jedynie, że nie ma teraz na to czasu i na tym się skończyło.
Ruszyłam więc ku ulicom, które były mi przypisane i rozpoczęłam ewakuację ludzi.
Wszystko szło dobrze. Można by powiedzieć, że aż podejrzanie dobrze, zważając na to, że Ultron spodziewał się naszego przybycia. Na ulicach nie było żadnych jego kukiełek. Mogliśmy spokojnie wyprowadzić ludzi z domów i kierować ich poza miasto. A przynajmniej do pewnego czasu. Nie byłam pewna dlaczego nastąpiła ta nagła zmiana, ale podejrzewałam, że miała ona związek z tym, że Tony znalazł Ultrona. Właściwie nastąpiła ona tak szybko, że trudno było się zorientować w sytuacji. W jednej chwili ulice były zapełnione ewakuowanymi ludźmi, a w drugiej zza budynków i spod mostów, zaczęły wyłaniać się tuziny robotów i strzelać w kogo popadnie.
Wśród ludzi wybuchła panika. Starałam się jak mogłam niszczyć roboty i jednocześnie ochraniać cywili, ale przeciwników było tak dużo, że na dłuższą metę było to niemożliwe.
— Kierujcie ludzi do budynków! — usłyszałam w komunikatorze głos Steve'a.
— Do środka! — krzyknęłam, próbując przebić się przez panujący harmider. Usłyszało mnie tylko kilka najbliższych osób, ale dwa razy nie trzeba było im powtarzać, natychmiast skierowali się biegiem do najbliższych zabudowań, a za nimi ruszyli inni.
Ja tymczasem posyłałam smugi białej energii niemal w każdą stronę jak szalona. Niektóre roboty rozpadały się od samego strzału, inne musiałam "rozrywać" przy pomocy dwóch rąk albo roztrzaskiwać o budynki czy siebie nawzajem.
Po pewnym czasie takiej walki, ziemia zaczęła trząść mi się pod nogami. W pierwszym momencie ledwo utrzymałam się na nogach, ale po chwili ruszyłam w stronę, z której dobiegł mnie krzyk ludzi, po drodze niszcząc kilka robotów. Zamarłam, kiedy zobaczyłam dużą szparę w ulicy, która z każdą sekundą się powiększała. Część miasta zaczęła unosić się w powietrze. Kilka osób znalazło się na granicy przepaści. Szybko wykorzystałam moją moc, aby przeciągnąć ich na swoją stronę, a kiedy byli już bezpieczni, kazałam im schować się w najbliższych budynkach.
Nagle kilka robotów zgromadziło się wokół mnie, ale nie atakowały. Unosiły się po prostu w powietrzu i wszystkie zaczęły przemawiać głosem Ultrona, jakby przekazywały wiadomość, którą on wygłaszał.
— Widzicie teraz jakież to piękne? Jakie nieuchronne? Powstaliście, aby upaść. Wy Avengersi będziecie moim meteorytem, mocarnym narzędziem zniszczenia i ziemia rozstąpi się pod ciężarem waszych win — zniszczyłam kilka najbliższych kukiełek, ale nic to nie dało, na ich miejsce przyleciały następne. — Wygnaliście mnie z komputerów, obróciliście me ciało przeciw mnie – nie szkodzi. Gdy opadnie kurz, życie na ziemi będzie się tliło tylko w metalu.
Po tym przemówienie dobiegło końca i wszystkie maszyny, które mnie otaczały nagle wystrzeliły w moją stronę. Zaskoczona takim obrotem spraw (choć nie wiem czego innego miałam się spodziewać), zasłoniłam głowę ramionami. W takich chwilach byłam więcej niż wdzięczna za posiadanie mocy, bo gdyby nie biała energia, która otoczyła moje ciało niczym tarcza i sparowała wszystkie strzały, zapewne zostałyby ze mnie strzępy.
Kiedy tylko zorientowałam się w sytuacji, zaczęłam odpierać ataki i znów niszczyć maszyny, które był dosłownie wszędzie, a wychodziły ze wsząd inąd.
Byłam tak zajęta walką, że niemal zapomniałam o reszcie i kiedy usłyszałam głos Tony'ego w komunikatorze, podskoczyłam przestraszona, przez co chybiłam i zamiast rozwalić robota, zburzyłam ścianę jakiegoś budynku.
— Steve, lepiej padnij — powiedział tymczasem Stark.
— Dzięki właśnie padłem — oznajmił po chwili i ze słyszalnym z trudem Steve, najwyraźniej próbując się podnieść. — A ty postaw to miasto tam, gdzie stało, dobrze? Zagońcie ludzi do domów, ściągnijcie ogień na siebie — teraz zwrócił się do nas. — Jak oberwiecie – oddajcie z nawiązką. Jak was zabiją... nie zwracajcie uwagi.
Uśmiechnęłam się nad czarnym humorem Kapitana, który swoją drogą słyszałam chyba po raz pierwszy, i pozbywając się zgromadzonych wokół mnie robotów, ruszyłam szybko wzdłuż granicy unoszącego się miasta. Po drodze, tak jak się spodziewałam, wielu ludzi potrzebowało pomocy. Wciągałam wiszących, trzymających się jedynie własną siłą rąk z powrotem na ziemię, lub unosiłam swoją mocą tych, którzy spadli na drobne półki skalne, które utworzyły się z ziemi, podczas jej wznoszenia się.
Oczywiście musiałam sobie radzić jednocześnie z kukiełkami Ultrona, ale szło mi, nie chwaląc się, całkiem nieźle. Nawet jeśli przeoczyłam jakiegoś robota i w moją stronę poleciały strzały, natychmiast były one neutralizowane przez barierę, wytworzoną dzięki mojej mocy.
Pomagając ludziom i niszcząc po drodze wrogów, nie zwróciłam nawet uwagi na to, jak bardzo oddaliłam się od przypisanych mi ulic. Zorientowałam się dopiero, kiedy przed sobą ujrzałam Steve'a, walczącego z robotami na w połowie przerwanym moście. On też mnie dostrzegł i nasze spojrzenia na chwilę się spotkały. Jego twarz zmieniła się jednak nagle i miałam wrażenie, że chce coś krzyknąć, ale nie dane mi było tego usłyszeć, bo poczułam jak coś wpada we mnie z ogromnym impetem. Zanim w ogóle zorientowałam się w sytuacji, wylądowałam na krańcu unoszącego się w powietrze miasta i tylko mój szybki odruch złapania się czegokolwiek, sprawił, że nie spadłam w dół. Nad sobą zobaczyłam jedną z kukiełek Ultrona. Domyśliłam, że Ultron zirytowany tym, że starania strzelania do mnie nic nie dają, po prostu z całym impetem wleciał we mnie jedną ze swoich maszyn.
Teraz wisiałam tysiące metrów nad ziemią, trzymając się jedynie na słowo honoru za jakiś wystający korzeń. Ziemia wokół niego zaczynała się powoli odkruszać, a ja nie miałam tyle szczęścia, aby mieć pod sobą kawałek ziemi, na której mogłabym wylądować w razie upadku. Kiedy te fakty dotarły do mojej głowy, zaczęłam się drzeć.
— Steve! — wrzeszczałam, mając nadzieję, że mój przyjaciel nie zostanie zatrzymany przez wrogów i zdąży dotrzeć do mnie na czas.
Z całych sił starałam się trzymać, ale ziemia wykruszała się coraz bardziej. Panicznie machałam nogami, próbując znaleźć jakieś oparcie, ale spowodowało to jedynie, że korzeń zaczął wyślizgiwać mi się z rąk. Każda sekunda oczekiwania, wydawała się wiecznością. Darłam się rozpaczliwie, ale po chwili poczułam jak opuszczają mnie siły i wtedy całą uwagę skupiłam na tym, żeby się utrzymać. Zacisnęłam oczy, czując jak ze strachu spływają mi łzy po policzkach. Naprawdę nie chciałam puszczać, ale czułam jak moje zmęczone palce mimowolnie odpuszczają i poluzowują uchwyt. Kilka sekund później korzeń osunął się wraz z kawałkiem ziemi, w tym samym momencie, w którym moje palce się rozwarły. Już czułam jak spadam w dół.
W ostatnim momencie do tego uczucia, doszedł silny ucisk na nadgarstku i mocne szarpnięcie całym ciałem. Uchyliłam powieki, które zaciskałam i z ulgą odnotowałam nad sobą sylwetkę Steve'a. Blondyn podciągnął mnie w górę i już po chwili stałam znów na ziemi. Choć "stałam" wydawało się nieodpowiednim wyrażeniem w tej sytuacji, bo moje nogi zrobiły się tak miękkie ze strachu, że Steve musiał mnie trzymać, żebym się przewróciła.
Sam wyglądał na bardzo zdyszanego, bo z trudem łapał powietrze, więc domyśliłam się, że po drodze miał jednak styczność z kukiełkami Ultrona.
— Rzuciły się na mnie wszystkie na raz — powiedział jakby czytał mi w myślach. — Ten skurczybyk zdecydowanie nie chciał, żebym cię uratował...
Byłam w takich emocjach, że nawet nie zwróciłam uwagi na to, że użył wulgaryzmu. Po głowie chodziło mi tylko to, że zdążył. Rzuciłam się na niego, obejmując za szyję i przytulając. Blondyn odwzajemnił uścisk.
— Przepraszam — szepnęłam, wykorzystując fakt, że moje usta, znalazły się koło jego ucha, w którym nie miał komunikatora.
— Ja też — odparł i wiedziałam, że sprawa jest już załatwiona. — Znajdziemy go jak to wszystko się skończy, zobaczysz — dodał.
Tu nastąpił koniec naszego przytulania, bo dookoła znów zaczęły się gromadzić roboty. Steve zniszczył kilka, rzucając w nie swoją tarczą, a ja parę kolejnych, zgniatając je energią, niczym puszki.
Jego słowa dodały mi energii, która przed chwilą mnie opuściła. Rzuciliśmy się teraz z powrotem w wir walki, całkowicie zajmując się przybywaniem nowych wrogów. A było ich naprawdę dużo.
Na początku wraz ze Steve'em współpracowaliśmy, ale po jakimś czasie robotów było tak dużo, że szybciej szło nam w pojedynkę, bo nie musieliśmy co chwile sprawdzać, gdzie znajduje się druga osoba.
Oboje dawaliśmy z siebie wszystko, ale wrogów było zbyt dużo. W naszej walce uniki przeważały teraz nad atakami. Chociaż teoretycznie chroniła mnie moja moc, wraz z coraz większym zmęczeniem zaczęłam odczuwać również strzały, które wchłaniała biała energia. Choć nie były one jeszcze zgubne, stały się odczuwalne i nie były zbyt przyjemnie.
Przez chwilę dołączył do nas Thor, który w znaczącym stopniu nam pomógł, ale nie trwało to długo, bo Ultron szybko go dopadł i ich walka przeniosła się w inne miejsce.
— U nas chyba już czysto — usłyszałam głos Clinta w komunikatorze. — Wanda nieźle się spisała.
— A u nas brudno — powiedział z wysiłkiem Steve, jednocześnie niszcząc jakiegoś robota. — Brudno i to bardzo!
— Lecimy — odparł Barton i choć chowałam się akurat za samochodem, próbując zniszczyć bandę robotów, która we mnie strzelała, odetchnęłam z ulgą na te słowa, bo oznaczały nadejście pomocy.
Wsparcie pojawiło się jednak szybciej niż myślałam i z całkiem innej strony. Objawiło się tabunem rozłożonych na części kukiełek Ultrona i elektrycznymi dźwiękami, podobnymi do zwarcia. Dopiero po chwili zorientowałam się, że była to Natasha, która zręcznie walczyła, używając do tego swoich elektrycznych zabawek.
— Nat! — zawołałam uradowana, że widzę ją całą i zdrową. Jednym, silnym wystrzałem zniszczyłam atakujące mnie roboty i ruszyłam w stronę rudowłosej. Ona zauważyła mnie jednak dopiero wtedy, kiedy będąc już całkiem blisko, posłałam w jej stronę promień białej energii, która otoczyła jej ciało i ochroniła przed strzałem.
— Wszystko w porządku? — zapytałam, przytulając ją szybko i zaraz wracając do walki, bo nowi przeciwnicy już się zlecieli dookoła nas.
— W jak najlepszym — odparła Romanoff z uśmiechem.
Usłyszałam znajomy, wściekły ryk i po chwili tuż za mną wylądował z hukiem Hulk, miażdżąc i rozrywając roboty na strzępy.
— Banner? Przecież nie taki był plan...
— Plan się zmienił — oznajmiła Natasha, a ja nawet nie śmiałam dyskutować, bo prawda była taka, że pomoc, którą był dla nas Hulk była o wiele większa od zagrożenia, które mógł stwarzać.
Hulk poleciał dalej niszczyć roboty, a do nas tymczasem dołączył Steve.
— Natasha! — krzyknął, przeskakując nad samochodem, po czym rzucił rudowłosej swoją tarczę. Ona wykorzystała ją, aby się osłonić, po czym odrzuciła z powrotem do Rogersa, który przepołowił nią przeciwnika.
Wyglądało na to, że na tę chwilę pozbyliśmy się wszystkich przeciwników, ale wszyscy dobrze wiedzieli, że to jeszcze nie był koniec. Miasto wznosiło się jednak coraz wyżej i teraz zostaliśmy otoczeni przez kłęby szarych chmur, które dość znacząco ograniczały pole widzenia. Wykorzystując tę chwilę słabej widoczności i braku wrogów wokół, zajęliśmy się doprowadzaniem pozostałych na ulicach ludzi do najbliższych zabudowań.
— Za chwilę znów zaatakują — stwierdził Steve. — Co u ciebie Stark?
— Nic dobrego — usłyszałam głos Tony'ego w słuchawce i wiedziałam już, że jest źle, bo Stark rzadko kiedy brzmiał na tak zmartwionego. — Można to pewnie wysadzić... to osłabi siłę uderzenia, tylko czy zdążycie uciec...
Pomagając starszej kobiecie, przedrzeć się do budynku, zbladłam słysząc te słowa.
— Chodzi o rozwiązanie, nie plan ucieczki — powiedział Kapitan.
— Zasięg uderzenia zwiększa się z każdą sekundą. Musimy podjąć decyzję — naciskał Tony.
Wszyscy ludzie znajdowali się już w budynkach, więc ruszyłam za Natashą i Steve'em, którzy wyszli na zewnątrz. Stojąc na stosach gruzu przyglądaliśmy się uważnie, jak szare opary chmury zaczynają być powoli rozwiewane przez wiatr.
— Dla tych ludzi nie ma rozwiązania — stwierdziła Natasha. — Skoro Stark może to wysadzić...
Mój żołądek zacisnął się na samą myśl, ale Steve przerwał wypowiedź rudowłosej.
— Musimy ich uratować — podkreślił z naciskiem.
— Uratować tych tutaj czy uratować całą ludzkość? Rachunek jest prosty.
— Nie chcę uciec, zostawiając ich tutaj — westchnął Steve.
— Kto mówi o ucieczce? — oboje zdziwieni spojrzeliśmy na Natashę, która wzruszyła ramionami. — Jak odejść to z hukiem...
Szare chmury zostały już niemal całkowicie rozwiane i teraz po kraniec horyzontu, rozciągał się przed nami widok setek białych, puchatych obłoków.
— Co z James'em?... — wyrwało mi się mimowolnie. Steve spojrzał na mnie z bólem w oczach.
— Stark przetransportuje cię na ziemię. Będziesz musiała znaleźć go sama...
— Ja nie... — Po usłyszeniu jego słów odjęło mi mowę i nie wiedziałam co powiedzieć.
Miałam się z nim kłócić czy zgodzić? Nie chciałam zostawiać ich samych, a z drugiej strony nie chciałam zostawiać samego sobie Jamesa. W mojej głowie toczyła się bitwa, a serce było rozdarte. Chyba po raz pierwszy w życiu byłam w tak wielkiej kropce. Nie miałam najmniejszego pojęcia co zrobić, a Tony, który potwierdził, że to zrobi wcale mi nie pomógł.
Jak mogłam zostawić swoich przyjaciół... swoją rodzinę na śmierć i sama wyjść z tego cało?...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top