4

Stałam i wpatrywałam się w mężczyznę z nadzieją. Chyba rozważał wszystkie za i przeciw.

- Zgoda - usłyszałam jego zachrypnięty głos.

Uśmiech wstąpił na moją twarz. Udało mi się go przekonać, połowa sukcesu była za mną. Teraz musieliśmy jeszcze uciec T.A.R.C.Z.Y.

Podeszłam do Bucky'ego, był lekko zdezorientowany moim zachowaniem. Nie zwracając jednak na to uwagi, wzięłam go pod ramię i pomogłam mu się poruszać. Mieliśmy bardzo mało czasu.

Z moją pomocą szybko dotarliśmy do samochodu. Pomogłam Barnes'owi wsiąść, po czym sama szybko usiadłam na miejscu kierowcy.

- Jarvis zrób coś, żeby radary T.A.R.C.Z.Y. nas nie wykryły.

- Włączam tryb maskujący panno Brooke. Jesteśmy teraz niewidoczni dla wszelkiego rodzaju urządzeń namierzających - poinformował mnie Jarvis.

- Świetnie, a teraz zabierz nas do wieży na autopilocie, światła włącz dopiero jak wjedziemy do miasta - powiedziałam, a samochód niemal natychmiast ruszył.

Z każdą sekundą jechaliśmy coraz szybciej. Bez zapalonych świateł, na drodze nie było niczego widać. Cieszyłam się więc, że Jarvis może nas dowieźć do wieży, bo gdybym to ja miała kierować, na pewno skończylibyśmy w jakimś rowie.

W pewnym momencie moje serce zaczęło bić szybciej, kiedy zobaczył niedaleko nas w powietrzu odrzutowiec T.A.R.C.Z.Y. Poleciał jednak w kierunku opuszczonej fabryki, od której trochę się już oddaliliśmy, co oznaczało, że system maskujący spełnił swoje zadanie i nie zobaczyli nas na swoim radarze.

Dalej pędziliśmy przez ciemności. Między mną, a Bucky'm panowała niezręczna cisza. Nie chciałam mu się narzucać, więc powstrzymałam się od zadawania pytań.

Po krótkiej chwili zaczęliśmy zwalniać. Światła się włączyły, a my wjechaliśmy na oświetlone ulice, pełne samochodów. Jarvis prowadził bardziej przepisowo ode mnie, to trzeba mu przyznać. Znaleźliśmy się pod Avengers Tower, samochód się nie zatrzymał, zamiast tego wjechał do garażu, który robił jednocześnie za pracownię Tony'ego. Jarvis zaparkował obok czerwonego porsche. Szybko wysiadłam z auta i pomogłam wyjść James'owi.

Na pierwszym miejscu postawiłam w tej chwili, opatrzenie nogi mężczyzny. Jest grubo po drugiej, więc na pewno wszyscy śpią, ale mi jest potrzebna tylko jedna osoba.

~*~

Po raz kolejny zapukałam do drzwi od pokoju Bruce'a. Nie chciałam wchodzić do środka, bo fakt, że budzę go w środku nocy i tak był już wystarczający, żeby się wkurzyć. Czekałam więc niespokojnie pod drzwiami. Bucky stał obok, oparty o ścianę. W momencie, w którym znów miałam zapukać, drzwi się otworzyły i naprzeciwko mnie stanął Banner. Zaspany spojrzał na mnie nie za bardzo rozumiejąc o co chodzi.

- Potrzebuję twojej pomocy - powiedziałam i spojrzałam na James'a. Bruce podążył za moim wzrokiem i otworzył szeroko oczy. Widok Zimowego Żołnierza całkiem go rozbudził. Szybko i bardzo ogólnie wytłumaczyłam mu sytuację. Bruce zgodził się opatrzyć ranę Bucky'ego.

Zabraliśmy go do pomieszczenia lekarskiego, gdzie Banner miał potrzebny sprzęt. Bruce kazał usiąść Bucky'emu na wysokim metalowym stole, aby łatwiej było mu opatrzyć ranę. Barnes uczynił to z niepewnością. Bruce narzucił swój biały fartuch i wziął nożyczki do przecinania tkanin. Podszedł do Bucky'ego i chciał rozciąć jego spodnie, aby mieć lepszy dostęp do rany. Zanim jednak cokolwiek zrobił, mężczyzna złapał go metalowym ramieniem za nadgarstek.

- Nie zbliżaj się z tym do mnie - ostrzegł.

Bruce odsunął się i spojrzał na mnie wymownie. Odeszliśmy kawałek dalej.

- Jak mam mu opatrzyć nogę, skoro nie pozwala mi nawet dostać się do rany? - zapytał szeptem.

Zaczęłam się gorączkowo zastanawiać. Dobrze wiedziałam, że Bucky wiele przeżył jako przymusowy żołnierz Hydry. Czyścili mu pamięć i teraz już dobrze o tym wiedział. Był bardzo ostrożny i to, że nie ufał obcemu dla niego mężczyźnie, który chciał zbliżyć się do jego rannej nogi, było całkowicie naturalne. Musiałam jednak coś wymyślić i to szybko.

- Mam pomysł. Opatrzysz mnie, a wtedy on zobaczy, że może ci ufać i pozwoli ci doprowadzić do porządku swoją nogę.

- Jak mam cię opatrzyć skoro ty nie jesteś ranna?

- Jeszcze nie - chwyciłam skalpel, który leżał obok i zanim mężczyzna zdążył mnie powstrzymać wbiłam go sobie w nogę. Poczułam nieznośny ból i natychmiast wyciągnęłam ostrze, upuszczając je na ziemię. Krew natychmiast zabrudziła mi spodnie i zaczęła tryskać z rany.

- Alex! Czy ty już do reszty zgłupiałaś?!

- Nigdy nie twierdziłam, że jestem mądra - powiedział zaciskając rękę wokół nogi. - Cholera, czemu wypływa, aż tyle krwi?

- Bo przecięłaś sobie tętnicę!

- Co?! - spanikowałam. Bruce posadził mnie na stole obok Barnes'a i rozciął mi kawałek spodni, po czym zaczął tamować krew. Bucky patrzył na wszystko co robi Banner i nie za bardzo rozumiał co mi się stało w tak krótkim czasie.

Kiedy krwotok został zatamowany, Bruce zabandażował mi nogę. Odetchnęłam z ulgą. Może i tego nie przemyślałam, ale po tej całej akcji, Bucky, z moją pomocą dał sobie opatrzyć nogę.

~*~

Siedziałam razem Bucky'm w kuchni. Przyrządziłam mu kilka kanapek, bo przez te ciągłe ucieczki na pewno nie jadł zbyt dużo. Widać, że był głodny, bo pochłaniał kanapki w bardzo szybkim tempie.
Sama też przyrządziłam sobie ze dwie. Ilość przeżytych emocji w ciągu ostatnich godzin dawała mi się we znaki.
Dopadło mnie straszne zmęczenie, chociaż w sumie nie ma się co dziwić, bo nie spałam od ponad dwudziestu godzin, podczas których tak wiele się wydarzyło.
Nie wyobrażam sobie nawet jak czuje się Barnes.

Woda w elektrycznym czajniku się zagotowała, więc wstałam i zalałam dwa kubki z herbatą. Jeden z nich postawiłam przed mężczyzną, zaś drugi wzięłam ze sobą i z powrotem usiadłam na miejsce.

- Dziękuję - powiedział cicho James tym swoim zachrypniętym głosem.

- Nie ma za co, to tylko zwykła herbata - mruknęłam, upijając łyk gorącej cieczy.

- Dziękuję ci za wszystko - sprostował.

- Nie ma za co - powtórzyłam i po raz kolejny zapadła cisza. Obydwoje wpatrywaliśmy się w swoje kubki.

- Wiesz - odezwałam się po chwili - Steve się ucieszy jak cię zobaczy. - Na te słowa Bucky spojrzał na mnie.

- Steve - powtórzył.

- Pamiętasz go?

- Jak przez mgłę... Wiem, że był kimś ważnym...

- Jest twoim przyjacielem - powiedziałam pewnie. Przed oczami pojawił mi się obraz Steve'a za każdym razem, kiedy mieliśmy szansę znaleźć Bucky'ego. Zawsze wtedy był podekscytowany, a w jego oczach było widać nadzieję. Kiedy jednak kolejne próby zawodziły, zawsze był smutny, przygnębiony i tracił humor, co starał się ukryć. Nie mogłam się doczekać, żeby zobaczyć jego minę, kiedy ujrzy swojego przyjaciela.

- Specjalnie zraniłaś się w nogę - spojrzałam na mężczyznę z zamiarem zaprzeczenia, ale w jego oczach zobaczyłam cholerną pewność siebie. Wiedział dobrze co mówił. Jest lepszym obserwatorem niż mi się wydawało.
Dopiero teraz zrozumiałam, że kiedy przyglądał mi się podczas opatrywania mojej nogi, nie zastanawiał się skąd się wzięła moja rana, tylko dlaczego to zrobiłam.

- Chciałam, żebyś zaufał Bruce'owi. To naprawdę fajny gość - wytłumaczyłam. - Tylko czasami ma problemy z utrzymaniem nerwów na wodzy...

Znów zapadła cisza, tym razem nieprzerywana przez długi czas. Siedzieliśmy tak, właściwie nawet nie wiem ile czasu. Kubki po herbacie już dawno stały puste, a my wpatrywaliśmy się w ciszy, każdy w swój własny punkt. Zegar tykał miarowo.
W pewnej chwili przez myśl przeszedł mi pomysł, aby wstać i usiąść wygodnie w salonie na kanapie, ale nie chciało mi się wstać. Byłam zbyt zmęczona. Zresztą Bucky pewnie też, bo on tak samo jak ja siedział znużony, podpierając zdrową ręką głowę. Na dworze zaczynało świtać.
Kiedy moje powieki bezwiednie opadły i już prawie zasnęłam, usłyszałam kroki.
To przywróciło mi całą energię życia. Błyskawicznie otworzyłam oczy i poderwałam się z miejsca. James spojrzał na mnie zdezorientowany, otrząsając się z amoku, po czym także wstał.

Do kuchni weszli Steve i Sam. Obydwoje raptownie przystanęli. Nikt się nie odezwał. Wodziłam wzrokiem po każdym z osobna. Steve był w największym szoku, wpatrywał się w Bucky'ego jakby zobaczył ducha. Po dłuższej chwili Rogers przeniósł wzrok na mnie.

- Znalazłam go - powiedziałam, jakby sam widok Barnes'a był niewystarczającym dowodem.

Blondyn chciał coś odpowiedzieć, ale zanim zdążył wydusić słowo, usłyszeliśmy charakterystyczny dźwięk lądowania odrzutowca.

Zmarszczyłam brwi i przeszłam do salonu. Podeszłam do wielkiego okna i wyjrzałam przez nie. Na lądowisku stał quinjet T.A.R.C.Z.Y.

Na ten widok resztki zmęczenia całkowicie mnie opuściły. Poczułam jednak jak znowu ogarnia mnie złość. Sytuacja sprzed kilkunastu godzin wciąż była dla mnie świeża, szczególnie, że od tamtego czasu w ogóle nie zmrużyłam oka.

Szybkim krokiem skierowałam się w stronę lądowiska. Już ja sobie z nimi pogadam. Dobrze wiem po co, a raczej po kogo, przylecieli.

W momencie, w którym miałam wyjść na lądowisko, poczułam na ręce uścisk. Odwróciłam się i zobaczyłam Steve'a, a za nim Sama i Bucky'ego.

- Nie unoś się - poprosił, a raczej rozkazał. Puścił moje ramię i wszyscy wyszliśmy na lądowisko.

Stanęłam na przeciwko quinjeta, jakieś sześć metrów od klapy. Za mną byli Rogers i Wilson, a Bucky znajdował się za nimi. Stał jednak trochę z boku, dzięki temu wszystko dokładnie widział i mógł zachować dystans.

Klapa była już opuszczona. Z wnętrza wyszedł Fury wraz z agentką Hill.
Kiwnęłam w stronę Marii głową na przywitanie, a kobieta odpowiedziała mi tym samym. W końcu to nie na nią byłam zła.

- Po co przyleciałeś? - zwróciłam się do Fury'ego mierząc go spojrzeniem.

- Chyba oboje doskonale znamy powód moich odwiedzin - odpowiedział i spojrzał na Bucky'ego.

Dopiero teraz zobaczyłam, że nie przylecieli sami. W środku quinjeta stało kilku agentów. Uzbrojonych agentów. Zaczęli po kolei wychodzić.

Odruchowo przesunęłam się w stronę Bucky'ego, aby trochę go zasłonić.

- Jeśli twoi chłoptasie chociaż przeładują broń, zlecą na zbity pysk z siedemdziesiątego piętra - powiedziałam przez zaciśnięte zęby.
Za sobą usłyszałam westchnienie Rogersa i ciche parsknięcie Sama.

- Porozmawiajmy na spokojnie - powiedział Fury.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top