Święta- Pietro Maximoff
Wiec tak to jest... strata rodziców... siostry... domu... życia. A wszystko przez te przeklęte roboty. Minęło już tyle miesięcy, a ja ciągle się szlajam po ulicach. Staram się znaleźć jaką kolwiek pracę, ale za każdym razem nie otrzymuje się w niej długo.
Sokovia. Mój dawny dom. Teraz wielki krater czy co tam z niego zostało. Kilka miesięcy temu niejaki Quicksilver uratował mi życie. Jestem mu wdzięczna, ale jednocześnie... żałuję, że mnie uratował. Avengers nie uratowali mojej rodziny, wiec równie dobrze mogli mnie też zostawić. Mogli, ale tego nie zrobili. Znienawidziłam ich za to.
Teraz chodzę owinięta cienką kurtką, po ulicach, z psem u nogi. Luna- mały kundelek, prawie tak samo wychodzony jak ja. Przygarnęłam ją jakiś czas temu. Teraz oboje nie mamy domu, ale przynajmniej jesteśmy razem.
Spoglądam w niebo. Zaczyna padać śnieg. To dzisiaj- wigilia. Pierwsze święta bez rodziny. Bez domu. Gdzie mam pójść?
Spuszczam głowę i spoglądam na Lune. Merda ogonem i szczeka. Glaszcze ją po głowie. Jest mięciutka. Dobrze, że przynajmniej sierść ma grubą. Wzdycham, a z moich ust wydobywa się para. Idę na przód, skrecajac w alejke, w której zwykle śpię. Jeden materac, kilka puszek z jedzeniem i dwa koce. Jeden dla mnie, drugi dla psa. Ale zwykle i tak śpi ze mną pod jednym.
Gdy podażam jednak w tamtą stronę, słyszę jakieś głosy. Wyglądam zza rogu. No świetnie. Jacyś bezdomni dorwali się tam. Jedzą jedzenie.
-Ej! Zostawcie to!- wychodzę zza rogu. Wszystkie oczy są zwrócone w moją stronę.
-A jak nie, to co?- jeden obdarty i zarośnięty mężczyzna odchodzi do mnie. Ogarnia mnie strach. Luna u moich nóg zaczyna warczeć. Facet gdy jest na tyle blisko, łapie mnie za rękę i szarpie za nią.
-Puść mnie!- on tylko reaguje śmiechem. Do niego podchodzi reszta jego znajomych. Próbuje się wyrwać, a Luna skacze na niego, szczeka i gryzie go. On tylko kopie ją w brzuch, posyłając kawałek dalej. Słyszę, jak piszczy, a w moich oczach pojawiają się łzy.
-Taka młoda...- inny facet łapie mnie za podbródek i mi się przygląda- Jak myślisz, John, co możemy z nią zrobić?
-A czego nie możemy?- śmieję się owy facet. Zaczynam się szarpać i krzyczeć. Mam jednak niewielkie szanse z kilkoma facetami.
John nagle robi minę, z której mogę odczytać wielki ból. W tej samej sekundzie upada. Wszyscy zamierają i patrzą na leżącego kolega. Łącznie ze mną.
-You didn't see that coming?- (od aut. Musiałam po angielsku xD) nad nim stoi chłopak, mniej więcej w moim wieku. Ubrany na niebiesko z białymi włosami posyła mi uśmiech. I po chwili znika. Wszyscy bezdomni, nagle upadają w tył, a przed oczami widzę tylko biało- niebieską smuge. Nagle przed oczami staje ten chłopak. W ręce trzyma Lune. Patrzę się oniemiała na niego.
-Nic ci się nie stało?- pyta wyraźnie zmartwiony.
-Em... nie... ja... ja dziękuję- wyduszam z siebie. Biało- włosy podaje mi Lune. Zaczyna mnie lizać po twarzy. Na moich ramionach za to pojawia się kurtka.
-Ma ranę na brzuchu. Powinniśmy się przenieść w inne miejsce. Gdzie mieszkasz?- czerwienie się i spuszczam wzrok.
-Tutaj- mówię prawie nie słyszalnie. Na dłoniach zaczynam czuć krew. Jestem przerażona. Nie może się jej nic stać.
-Kiepsko. Chodź ze mną- podaje mi rękę- no dalej. Nic ci się nie stanie. Dzisiaj wigilia, wiec tym bardziej nie powinnaś być sama- mówi, gdy przez chwilę ze zdziwieniem przyglądam się jego wyciągniętej ręcę. Po chwili namysłu stwierdzam, że nie mam nic do stracenia. Łapie go za dłoń. I nagle znajduje się w jego ramionach.
-Trzymaj się- jak mówi tak robię. Ściskam także mocno Lune. Zamykam oczy- Jesteśmy na miejscu- mówi po bardzo krótkiej chwili. Otwieram oczy i widzę, że stoimy przed domkiem na wsi. Gwiazdy świecą na niebie.
Chłopak odstawia mnie na ziemię.
-A tak poza tym, jestem Pietro- prowadzi mnie do drzwi.
-Nancy- odpowiadam. Pietro otwiera przede mna drzwi do ciepłego i jasnego salonu. W powietrzu czuję zapach przypraw.
-Pietro?! To ty?!- podchodzi do nas dziewczyna. Brązowo- czerwone włosy i zaskoczenie na jej twarzy łatwo zauważyć.
-Wanda, to Nancy. Przynieś szybko apteczke. Pies jest ranny, a nie chcemy, aby się wykrwawiła- mówi pośpiesznie Pietro. Dziewczyna kiwa głową i znika. Chłopak prowadzi do małego stołu. Na chwilę znika i pojawia się z kocem. Kładę na nim Lune, a Wanda przynosi apteczke.
-Wanda zna się na tym. Możesz jej zaufać- kiwam głową i daje przejść dziewczynie. Ze skupieniem wstrzykuje jej coś i zaczyna zaszywac ranę. Po kilku minutach jest już po wszystkim. Tylko trochę krwi.
-Dziękuję- mówię, a dziewczyna się do mnie życzliwie uśmiecha.
-Drobiazg. Pietro, posprzataj tu i przyjdź razem z naszym gościem do jadalni- nim się oglądam po brudzie nie ma śladu, a Luna jest zawinieta w koc i leży na kanapie.
-Szybki jesteś- wyduszam tylko.
-Dzięki- posyła mi lekki uśmiech- nic jej nie będzie. Powinna odpocząć- w moich oczach pojawiają się łzy szczęścia.
-Dziękuję- mówię i ścieram łzy rękawem.
-Pietro, co tu się do li...- jakiś mężczyzna wchodzi do salonu, ale przystaje, gdy mnie widzi. To Hawkeye. A Pietro to Quicksilver. Dopiero teraz to sobie uświadomiłam.
-Clint, to Nancy. Może zostać u nas na kilka dni, prawda? W końcu są święta- chłopak patrzy na mnie z uśmiechem na ustach, a ja spuszczam wzrok.
-N-nie chciałabym robić kłopotu...- zacinam się.
-Kłopot? Nie, skądże!- Clint podchodzi do mnie. Kladzie mi dłoń na ramieniu- zostań tu ile potrzebujesz- uśmiecha się do mnie życzliwie- Jestem Clint Barton. Hawkeye. A teraz chodźcie, pora na wigilijną kolację!- obydwaj prowadzą mnie do stołu. Wcześniej wszyscy myjemy ręce, a ja mam okazję poznać żonę Clinta i trójkę jego dzieci. Siadam między Wandą a Pietrem. Modlimy się za wszystko co mamy i zabieramy się do jedzenia. Znaczy ja nic nie mam. Prawie.
-Nancy, może opowiedz nam trochę o sobie?- proponuję Clint, a jego żona wali go w ramię.
-Nic się nie stało. Mam 19 lat. Mieszkałam w Sokovii...
-Tak mi przykro...- mówi Wanda i kładzie rękę na moim ramieniu.
-To było... Nie zamierzone- Clint spuszcza głowę.
-Wiem. Moi rodzice, a także siostra zginęli. Uratował mnie Quicksilver- patrzę na chłopaka, a ten się smutno uśmiecha i spuszcza wzrok- dziękuję. Nigdy nie miałam okazji, aby Ci podziękować, ale... czasami wolałabym zostać z moimi rodzicami- przerywam na chwile- no ale nic. Zmieńmy temat. Pietro ocalił mnie dzisiaj. Znowu.
-Dobry chłopak- mówi kobieta przy Clincie. Jemu i opowiadamy różne historie. Nie mówimy już o przykrych tematach. Jestem bardzo wdzięczna, że mnie przyjęli. Są bardzo ciepłą rodziną.
Po chwili słyszę piszczenie. Obok mnie pojawia sie Luna i traca mnie łapa. Daje jej resztki, których nie zjadłam, a po chwili zostaje zaciagnieta do zabawy z dziećmi Clinta. Śmiejemy się, gdy Luna liże jego syna, a następnie córkę.
-Dobrze, że nic jej nie jest- mówi Wanda. Uśmiecham się na te słowa.
Kontynuujemy rozmowy. Mija tak kilka godzin. Gdy spogladam na zegarek, jest już po 23:00. Ziewam.
-Pietro, pokaż naszemu gościowi pokój. Powinna odpocząć- mówi Clint.
-Pomogę wam sprzątać- odzywam się i wstaje od stołu.
-Nie trzeba. Zajmę się tym- przekonuje mnie Wanda. Z jej dłoni wylatuje czerwona mgła i naczynia lewituja do kuchni.
-Chodź- Pietro podaję mi rękę. Łapie za nią.
-Dziękuję za wszystko- odwracam się jeszcze przed schodami.
-Nie ma za co- mówi Clint. Pietro prowadzi mnie na piętro, a obok nas idzie powoli Luna. Otwiera jedne z drzwi.
-Tymczasowy pokój. Mam nadzieję, że Ci się podoba. Na łóżku położyłem ci jedną pizame Wandy, wiec powinna byc dobra. Obok jest łazienka, jakby coś się stało, to jestem w pokoju na przeciwko- czuję, jak wilgoć wkrada mi się do oczu. Przytulam go z całej siły.
-Dziękuję. Bardzo dziękuję- chłopak odwzajemnia uścisk.
-Nie ma za co. Na prawdę- odsuwam się od niego i uśmiecham przez łzy. Szybko zbliżam się do niego i całuję go w policzek. Usmiecha się, a ja znikam za drzwiami.
*
Z nowu ten sen. Śmierć rodziców. Uciekam. Nie mogę wybudzić się ze snu, choćbym tak bardzo chciała.
Krzyczę i uciekam przed robotami, aż nagle pochłania mnie ciemność.
-Nie!- wybudzam się nagle ze snu. Obok mnie siedzi Pietro z przerażoną miną. Przeczesuje ręką włosy. Nie nawidzę spać.
-Wszystko dobrze?- jest ciemno, przez co ledwo widzę chłopaka. Jedynie jego zarys.
-Tak, tylko... z nowu koszmary... nie musisz tu być...
-Na pewno? Chyba poważne są. Jak chcesz to mogę z tobą zostać.
-Naprawdę?- spoglądam w jego ledwo widoczne oczy.
-Tak- kiwam głową. Pietro każe mi się przesunąć i tak też robię. Leżymy razem pod kołdrą.
-Dziękuję. Ponownie.
-Nie musisz mi cały czas dziękować.
-Nic innego nie mogę zrobić.
-Możesz- patrzę się na niego z lekkim zdziwieniem. Przybliża twarz do mojej i lekko muska moje usta swoimi.
-Dobranoc, Nancy.
-Dobranoc, Pietro- po ciemku kładzie rękę na mojej talii i przyciąga do siebie. Przytulam się do niego. To będzie sen, jakiego mi od dawna brakowało.
***
WESOŁYCH ŚWIĄT!
Okej, miałam dodawać od 17.00. Ale... bo tak. Nie wnikajcie.
Jak się spodobało? ^^
A teraz zdradzę wam coś...
Święty Mikołaj nie istnieje!
Tak, wiem, też płakałam, gdy się miesiąc temu dowiedziałam ;-;
Płakałam razem z Kapitanem, a Stark się z nas śmiał.
A skoro mowa o Starku, to następny One Shit świąteczny o nim 😈
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top