Wciąż krzyczę -Bucky
Odgłosy. Ból. Brak własnej woli.
Ludzie mówią, że śmierć jest najgorszym, co może się zdarzyć. Nie przeżyli tego co ja.
*
Widziałem wszystko. Wszystkich. Każdą moją ofiarę. Spoglądałem na nich, gdy błagali mnie o litość. Jak płakali. Jak wymawiali ostatnie słowa. Czasami były to imiona swoich ukochanych, dzieci. A innymi razami modlitwy do Boga.
Ale czy on jest? Czy byłby aż tak okrutny?
*
16 Grudnia 1991
Misja jak misja. Znajdź. Zabij. Wróć. Zapomnij poprzez ból. Najgorsze jest to, że się do tego przyzwyczaiłem. Mój umysł jak i ciało już znało ten ból. Poddało się mu. Nie miałem innego wyjścia. Chyba.
Dali mi motor. Ten sam co zwykle. Wierzyli, że wykonam to zadanie. Mieli rację.
"Robisz to dla dobra ogółu."
"Powinieneś być z siebie dumny."
Ale nie byłem. Jak mogłem, skoro nie wiedziałem kim... czym jestem.
Strzeliłem w opony samochodu jadącego przede mną. Uderzył w drzewo. Nie czułem żadnych wyrzutów. Nigdy nie czułem. A przynajmniej nie pamiętam, abym czuł.
Stanąłem obok. Wiedziałem, że mnie obserwują. Po prostu to czułem. Instynkty wyostrzyły mi się znacznie. To chyba jest na plus. Chyba.
Było zimno. Chłodny wiatr przyprawiał mnie o gęsią skórkę. Ale zignorowałem to. Jak zwykle zresztą. Zsiadłem z motoru. Mój oddech był spokojny. W umyśle pustka. Oprócz słów, które każą mi ich zabić.
Stawiłem krok. Potem następny. I następny. Każdy z nich był ciężki. Jakbym miał się zapaść zaraz pod ziemię. Zawsze się tak czuję. Zawsze, gdy robię co oni mi każą.
Obszedłem samochód. Metalowe ramię lekko połyskiwało. Byłbym przez nie nie skupiony, gdyby nie myśl, że gdy nie wykonam misji, oni zabiją mnie.
Wyrwałem drzwi. Dwie ofiary. Czy ich znałem? Nie. Chyba. Zawsze mam takie uczucie, jakbym ich znał. Więc czemu tamtych miałbym? Coś jednak było w nim... w tym mężczyźnie znajomego.
Wyciągnąłem go z pojazdu. Mówił coś, abym pomógł drugiej osobie. Pamiętam jego głos. Pamiętam jej głos.
Był zakrwawiony jeszcze przed moimi uderzeniami. A po nich wyglądał jeszcze gorzej. Miałem to gdzieś. Misja to misja. Bez względu na ofiary.
Wciągnąłem go z powrotem do auta. Posadziłem na fotelu. Miało to wyglądać jak zwykły wypadek.
Kątem oka dostrzegłem kamerę. Wiedziałem, co będę musiał z nią zrobić. Najpierw jednak znowu obszedłem pojazd. Otworzyłem drzwi. Kobieta mówiła imię tamtego mężczyzny. A przynajmniej tak mi się wydaję. Lewą ręką złapałem ją za gardło.
Musiałem to zrobić. Jak wszystko co mi kazali.
Zostawiłem ich martwych w aucie. Wyciągnąłem, a następnie odblokowałem broń, którą oni mi dali. Wycelowałem i oddałem celny strzał w zbędne urządzenie.
Po kłopocie.
Dla nich.
Odebrałem komuś rodziców.
Jadąc z powrotem mój umysł był czysty. Nie skupiłem się na niczym. A zwykle to były ich słowa. Wtedy można powiedzieć, że czułem się w pewien sposób wolny. Nie obciążony żadnym zadaniem.
Ale po przyjechaniu na miejsce zdałem sobie sprawę, iż czuję brzemię na barkach. Coś, co mnie gniecie w ziemię. Dlatego moje kroki zawsze są takie ciężkie.
Jak moja dusza.
Jednak coś znałem.
Znałem ich śmierć.
*
Nie.
Nie mam duszy.
Oni mi ją zniszczyli.
Mogły zostać strzępki, które i tak nie nadają się do użytku.
Oni jednak twierdzą, że się nadaję. Do większej sprawy. Po prostu- do zabijania.
Do odbierania życia.
Do odbierania mężów, żon, dzieci, ukochanych, przyjaciół...
To nie oni ich każą śmiercią.
Każą mnie.
Każą patrząc na ich śmierć.
Na ich umierające duszę.
To mnie zabiło.
Wciąż zabija.
Ale nie mogę przestać.
*
Uczyli mnie wiele. Języków. Lepszej sztuki walki. Jak przetrwać. Wszystkiego, co jest potrzebne idealnej maszynie do zabijania.
Chcieli stworzyć kolejne.
Widziałem ich.
Walczyłem z nimi.
To nie byli ludzie.
Już nie.
Czasami zdawałem sobie sprawę z tego co robię. Zawsze zdawałem sobie z tego sprawę, ale nie mogłem zmienić nic. Oni jednak byli okrutniejsi niż ja.
Ale nie byli gorsi.
Im nie trzeba było usuwać regularnie pamięci. Były jak dobrze zaprogramowane maszyny od początku do końca. To oni nie mieli innego wyboru. Ich mózg nie działał.
Mój tak.
W przerwach.
Mogłem się zbuntować. Mogłem ich zabić po wykonanych misjach, gdy miałem nad sobą chociaż małą kontrolę.
Ale tego nie zrobiłem.
Dlaczego?
Nie znam innego życia. Nie wiem, co miałbym zrobić. W końcu i tak by mnie znaleźli... więc nie ryzykowałem. Poddałem się.
Wciąż się poddaję.
*
Chciałbym nie myśleć. Chciałbym być jak oni. Ale nie jestem. To moje przekleństwo.
Nigdy nie wiem kim są moje ofiary. Jednak myślę o nich zawsze. Oni jednak nie zdają sobie z tego sprawy.
Czasami może nie pamiętam twarzy. Ale zawsze wiem, że ktoś był.
Czy nienawidzę tych co mi robią to wszystko?
Nie.
Bo nie czuję nienawiści.
Nie czuję nic.
Pustka przepełnia mnie całego.
A umysł ponownie zostaje opanowany.
*
Ich twarze. Znów mnie prześladują. Zaraz jednak o tym zapomnę.
Siadam na fotelu. Na przerobionym fotelu.
Nic nie mówię. Nie mam co.
Zagryzam to, co wkładają mi do ust.
Włączają.
Czuję ból. Niemiłosierny ból przechodzący przeze mnie całego. To nie tylko ten fizyczny. Ale i ten w środku. Niszczący ostatnie kawałki duszy. Twarze się rozmywają. Przemijają. A ja...
Wciąż krzyczę.
***
Wiem, że miałam zakończyć to. Mam nadzieję, iż nie macie mi za złe że to opublikowałam?
Naszła mnie wena. To się dzieję w nocy, gdy uczy się fizyki.
W sumie nie wiem co napisać... wiedziałam, że znowu coś napiszę. Myślę, że do zobaczenia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top