-7- Wola walki
„Teach me how to fight
I'll show you how to win
You're my mortal flaw
And I'm your fatal sin"
*
Co tutaj robił? Gdzie się znajdował? Dlaczego otaczała go ciemność? Był sam?
Nie, nie był. Obok pomieszkiwał sobie niejaki Loki. Dziwne imię, pomyślał James, lecz nie wypowiedział tego na głos. Czuł się przerażony możliwością utraty jedynego rozmówcy, który mimo iż wydawał mu się specyficzny, to jednak przyjaźnie nastawiony. I wyłuszczył mu, co najprawdopodobniej ich tu sprowadziło. Chęć zemsty.
Owszem, gdy niekiedy Barnesowi udawało się wrócić do swego prawdziwego ja, właśnie tego pragnął. W tamtych momentach mgliście uświadamiał sobie, że ktoś przejął nad nim kontrolę, zaprogramował jak maszynkę, którą notabene się stał. Jeszcze to stalowe, okropne ramię, którego nienawidził już niemal tak samo jak „stwórców". To nim powodował największą krzywdę, a przecież był żołnierzem i powinien pomagać. A czynił coś zupełnie odwrotnego, co powodowało u niego rosnącą potrzebę wendetty. Potrzebę, która coraz częściej dawała o sobie znać i przez którą coraz brutalniej go traktowano.
Im dłużej odpoczywał od kontroli Hydry, im dłużej miał spokój i nie czuł bólu, tym wszystko wydawało mu się coraz bardziej klarowne. Niejasne wizje tego, co działo się z nim przez te wszystkie lata, stawały się wyrazistymi obrazami, które go przerażały, szokowały, doprowadzały do rozpaczy. Nie chodziło o to, że okrutnie go szkolili, tylko o to, jak on sam okrutnie traktował innych. Zabijał, znęcał się. Bo mu kazali. Bo tak go zaprogramowali. Zaciskał pięści, gdy o tym myślał.
Chciał służyć krajowi, chciał być dobrym żołnierzem, przyłożyć się do zwycięstwa na wojnie. Poszedł za swoim najlepszym przyjacielem, gdyż przyświecał im ten sam cel, a walcząc ramię w ramię z Rogersem, Bucky czuł jeszcze większą motywację. Ale on miał wypadek, teoretycznie umarł, a potem trafił w ręce wrogów, którzy traktowali go jak zabawkę. Zniszczyli mu psychikę, zamiast po prostu dobić. Stał się Zimowym Żołnierzem wbrew własnej woli, idealnym mordercą na zlecenie. Zagryzał wargę do krwi, gdy tylko sobie to przypominał.
Wyrządził tyle szkód, że nie sądził, by mógł to kiedykolwiek odpokutować. Powinien umrzeć, to byłoby najlepsze dla świata. Może i nie uzmysławiał sobie zła, jakie czynił, ale mógł bardziej walczyć, postarać się mimo bólu. Dał z siebie za mało, a na to nie istniało usprawiedliwienie. Dodatkowo, to co najbardziej go przerażało i raniło, to fakt, że chciał wykończyć Steve'a. I prawie mu się udało.
Nadal nie przypomniał sobie wielu momentów ich przyjaźni, lecz pamiętał najważniejsze – Rogers to jego najlepszy kumpel. Znali się długo. Pomagali sobie. Ufali. Razem walczyli. Potem słaby fizycznie, lecz niezwykle waleczny Steve przeistoczył się niesamowitego Kapitana Amerykę. A Bucky był z niego strasznie dumny. Następnie starli się z wrogiem, i wydawało się, że James zginął... niestety nie. Żałował. Bo teraz nie musiałby dźwigać ciężaru próby zabicia przyjaciela. To dla niego za wiele. Akurat ich przedostatni pojedynek pamiętał doskonale i to zabierało mu wszelką nadzieję, że będzie lepiej. W ogóle czy dla czegoś takiego jak on, okrutnego eksperymentu, istniała ludzka nadzieja? Nie powinna.
Jednak gdy próbował się poddać, przypomniały mu się słowa Steve'a na moście. Boże, jak on za nim tęsknił. Jak tęsknił za normalnym, ludzkim życiem, które prowadził kilkadziesiąt lat temu. Za tym wszystkim, czego nie doświadczył. Za tym, co mu odebrano. Za tym czego nie miał i najprawdopodobniej mieć już nie będzie. Nie widział nadziei, choć Loki starał mu się przemówić do rozsądku. Doceniał to. Tylko że mężczyzna obok nie przeżył tego co on.
Owszem, każdy zyskiwał doświadczenia, które daną osobę definiowały. Każdy po drodze się potykał, jedni boleśniej, drudzy mniej. I każdy czegoś żałował. Brunet żałował, że pamiętał tak niewiele dobrych, swoich chwil. Że z bohatera stał się złoczyńcą. Że nie ujrzał wygranej wojny, nie był na pogrzebie matki, nie poszedł na piwo z Rogersem, nie przygarnął psa, którego pragnął. Że żył tu i teraz, w dziwacznym miejscu, po tylu krzywdach, jaki wyrządził. A najbardziej ze wszystkiego żałował, że nawet nie mógł znienawidzić się za to, co złego zrobił, bo tego nie pamiętał.
James opierał się o złote kraty, obserwując przestrzeń przed nim. Ciemną, chłodną i ponurą, dokładnie jak jego wnętrze. Spojrzał na swojego kompana, który drzemał. Zazdrościł mu, że spał, bo wybrakowany Barnes nawet tego nie potrafił. I nie będzie potrafić. Zapragnął umrzeć, nie wiedział, dlaczego się tu znalazł, ponieważ wcale nie chciał się mścić. Chciał przepaść. Liczył, że sabotażystka, która ich porwała, pokaże mu w końcu te wizje, przed którymi ostrzegał go Loki, a one go wykończą. Umrze i będzie po sprawie.
James Bucky Barnes nie posiadał ani odrobiny woli walki.
A bóg kłamstw to zauważył i postanowił coś z tym zrobić, choć Bucky nie musiał o tym wiedzieć. Laufeyson nie mógł tkwić w tej pułapce sam. O nie.
*
Ostatnimi czasy Banner czuł, że głowa nie przestawała go boleć od nadmiaru informacji. Zaczęło się niewinnie, od wampira. Nie poczuł się tym niusem wybitnie zaskoczony, na przykład jak Stark, widział dziwniejsze rzeczy. Zresztą sam pod wpływem stresu zamieniał się w wielkiego zielonego stwora, którego cel ograniczał się do niszczenia. Nie mógł wypominać innym inności. Co jak co, ale Bruce starał się nie być hipokrytą.
Znacznie bardziej zaskoczyła go ciąża Potts. Sam na początku był przerażony niczym Fury, bo nie sądził, żeby Ironman dojrzał do roli ojca, ale za długo o tym nie myślał, gdyż przysłano do nich Wilsona, zarażonego kosmicznym pasożytem. Wtedy też zaczął się rollercoaster. Musieli przerwać poszukiwania berła Lokiego i skupić się na ratowaniu mężczyzny. Zdążyli w porę. Potem atak Zimowego Żołnierza na Rogersa, jakaś tajemnicza postać, wszechobecna chęć zemsty, porwanie – ogólnie robiło się gorąco i Banner nie bardzo wiedział, na czym powinien się skoncentrować. Zresztą utrudniała mu to Natasha, która siedziała mu w głowie i nie zamierzała wyjść.
Nieustannie zerkał na pulsometr. Od kilku miesięcy. Męczyło go to. Non stop się pilnował, uważał, wprowadził do codzienności rytuały, pomagające mu zachować spokój. Nadal nie umiał przyzwyczaić się do cywilizowanego życia po wcześniejszych tułaczkach, choć zdawał sobie sprawę, że to najwyższa pora. Pomagała mu w tym Romanoff, za co był jej ogromnie wdzięczny, niestety ze skutkiem ubocznym – zakochał się.
I to też spędzało mu sen z powiek. Przecież to absolutnie nie miało sensu. Tak naprawdę był potworem i nad tym nie panował. Zamieniał się w zielonego wielkoluda, który niszczył, wtedy nikogo nie traktował ulgowo. Nawet Natashy. Nie zasługiwał na inne uczucia oprócz żalu. Można go żałować i tyle, że był na tyle głupi, by przeprowadzać eksperymenty na samym sobie. Teraz za to płacił. Dobrze mu tak.
Problem polegał też na tym, że najwyraźniej rudowłosa, zamiast się go bać, pragnęła go ujarzmić. Wyczuwał to, zresztą inaczej nie zgodziłaby się na wcześniejsze spotkanie, które zepsuli kosmici. A potem wyszli jeszcze na pizzę, innego dnia do kina. Powinien jej odmawiać, a sobie zabraniać proszenia ją o randki. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeżeli jakimś cudem ta relacja pogłębiłaby się, to ostatecznie cierpieliby oboje.
Dlatego musiał coś z tym zrobić, w jedną bądź drugą stronę. Albo zakończyć coś, zanim w ogóle się zaczęło, albo zaryzykować, lecz walczyć o siebie. Czyli próbować znaleźć metodę na pozbycie się Hulka. Musiało coś takiego istnieć, musiał wpaść na jakieś rozwiązanie. Jako naukowiec nie mógł się poddawać. Jego obowiązek to wykorzystanie stu procent swojego własnego potencjału. Po prostu musiał, choćby świat się walił. Choć wiele aspektów wskazywało na to, że tak się właśnie aktualnie działo. Ale czy koniec świata potrafiłby powstrzymać Bruce'a Bannera?
Zegar wskazywał dziewiątą wieczorem, gdy zmęczony i głodny mężczyzna siedział przy laptopie, który zabrał Starkowi. W zasadzie planował zabrać, lecz gdy Tony usłyszał, że go potrzebuje, po prostu podarował mu inny, lepszy, nowocześniejszy, starkowo ulepszony, a naukowiec nie zamierzał protestować. Plusem ciąży Potts był fakt, że Tony z pokazowego filantropa stawał się prawdziwym.
Szukał. Błądził. Oczywiście do prawdziwych badań potrzebował T.A.R.C.Z.Y, ale i tak ostatnio Fury zapytał, co się dzieje, że siedział tam niemal non stop. Dlatego postanowił pobyć trochę w małym mieszkaniu. Na komputerze analizował dane i wyniki, jakie uzyskał bądź mógł uzyskać. Wolną ręką chciał napić się kawy, lecz w kubku jej zabrakło. Gdy tylko podniósł się z krzesła, usłyszał dzwonek do drzwi. Aż się przestraszył. Kto mógł do niego wpadać o tej porze? Steve, Tony, Fury?
- Natasha? – zdziwił się niemal tak bardzo, jakby widział ją pierwszy raz od dziesięciu lat. – Co tutaj robisz? – dodał, lecz skręciło mu się głośno w żołądku, gdy poczuł zapach pizzy, jaką trzymała w rękach.
- Ratuję cię przed śmiercią głodową – odpowiedziała z lekkim uśmiechem, wchodząc do środka. – Schudłeś, Banner.
- Może. Ostatnio mało jem, nie mam czasu, badania i te sprawy – powiedział szybko.
- Niedobrze. Ale w takim razie możesz odpocząć bez wyrzutów sumienia.
I tyle powiedziała Natalia. Podeszła do stołu, uchyliła pudełko pizzy, a po pomieszczeniu rozniósł się jeszcze ładniejszy zapach. Dopiero teraz zauważył, że dzierżyła jeszcze torebkę, z której wyłowiła dwie butelki piwa. Z jednej z szafek wyciągnęła otwieracz i otworzyła alkohole. Usiadła na krześle, napiła się i wzięła kawałek pizzy.
A Banner po prostu stał jak skamieniały, urzeczony tą kobietą. W tamtym momencie wydała mu się tak idealna, że niemal bolało, ponieważ wiedział, że nigdy nie będą dla siebie tak, jakby tego pragnęli. On był potworem, a ona walczyła z demonami przeszłości. On chciałby dać jej szczęście, a mógł podarować tylko rozczarowanie i cierpienie.
Mężczyzna próbował otrząsnąć się ze swoistego transu i w końcu usiadł naprzeciwko Romanoff. Była doskonała. Nie tylko mądra i piękna, ale wiedziała również, kiedy nie trzeba nic mówić. Wystarczyła sama jej obecność, by Hulk, mimo że bardzo głęboko schowany, uspokoił się.
- Czy coś cię gryzie? – zapytała w końcu rudowłosa, gdy zjedli połowę pizzy w absolutnej ciszy.
- Wiele rzeczy. Aktualnie te małe kosmiczne robaki i berło, które niemal rozwaliło to miasto – skłamał, bo nigdy by się nie przyznał, że myśli o niej. – Nadal nie wiemy, gdzie ono jest, a raczej gdzie podziała się z nim Hydra. Choć przynajmniej wiemy, że nie mają Barnesa...
- Bo ma go ktoś inny – westchnęła Natalia. – Steve i Thor są przybici.
- Tylko oni? – zapytał niespodziewanie Banner i choć jak zwykle speszył się swoimi nieprzemyślanymi słowami, to tym razem nie planował się z nich wycofywać. – A ty?
- Ja? – mruknęła nieco zaskoczona rudowłosa, po czym znów zyskała rezon i uśmiechnęła się. – Oczywiście. To moi przyjaciele.
- Nie, ja nie mówię o nich. Czy nie przybija cię przeszłość, teraźniejszość, przyszłość i fakt, że nigdy nie będziemy normalni?
Tym razem Natasha nie odzyskała uśmiechu. Bardzo powoli przeżuwała kęs pizzy, spuszczając wzrok z Bannera. Chyba trafił w czuły punkt. Czy żałował? Nie. Bruce powoli przestawał żałować wszystkiego, co zrobił, oprócz jednej jedynej rzeczy – Hulka w sobie. Tak bardzo go to wyniszczało, że jednocześnie zatruwało i zaczynał obsesyjnie zastanawiać się, jak być człowiekiem. Bo wcale się za niego nie uważał.
I to na własne życzenie. Nie mógł nawet obarczyć kogoś winą.
Natasha siedziała przed nim, pierwszy raz od dawna nie wiedząc, jak się zachować, ale Banner ją wyręczył. Raptownie wstał z krzesełka, które prawie się wywaliło i do niej podszedł. Złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie. Romanoff znieruchomiała poprzez szok. A potem wszystko działo się jeszcze szybciej.
Banner ujął ją w wąskiej talii i pocałował czule. Drugą rękę wplótł w jej włosy i pocałował ponownie. Przez kilka sekund Natalia nie potrafiła wyjść ze zdumienia i odwzajemnić gestu. Chwilę zastanawiała się, czy w ogóle tego chce... tylko że jej serce odpowiedziało szybciej niż rozum i splotła się z Brucem w namiętnym uścisku. Objęła jego szyję i poczuła się jak nastolatka, która pierwszy raz się całuje.
Cudowne uczucie mężczyzna przerwał tak szybko jak je zapoczątkował. Odsunął od siebie Romanoff, nie brutalnie, lecz zdecydowanie i odszedł od niej na kilka kroków. Oszołomiona kobieta stała w miejscu, zdezorientowana, płytko oddychając. Patrzyła na bruneta, który opadł na kolana i krzyczał. Widziała zieleń, która chciała z niego się wydostać. Jak Bruce walczył, nie odrywając od niej wzroku. Jak wygrywał.
Rudowłosa przełknęła głośno ślinę. Nigdy nie płakała. I nie zamierzała tego zmieniać. Dlatego jeszcze kilkakrotnie powtórzyła czynność, przy okazji połykając łzy, które nie mogły wydostać się z jej oczu. I tego nie zrobiły. Ścisnęła szczękę i widząc wymęczonego Bannera, podeszła do niego, wzięła go pod ramię i zaprowadziła do łóżka.
Nie umierał, ale osłabł. Najwyraźniej walka z zielonym kompanem nie należała do łatwych i przyjemnych. Położył się i zaczął głęboko oddychać, jakby tak naprawdę dopiero teraz wracał do siebie. Oczy miał zamknięte, a usta drżały.
- Przepraszam – powiedział niemal szeptem i w jego głosie słychać było starego, skruszonego Bannera, bardzo zawstydzonego swoim czynem.
- Nic się nie stało – odparła nadal poruszona Natasha, choć starała się panować nad głosem.
- Ale mogło. O to chodzi, że mogło... - zaczął cicho Bruce i na nią spojrzał. – Nie jestem przeciętnym mężczyzną. Nie dałbym ci szczęścia, tylko ciągłe obawy, czy Hulk się pojawi, a może jednak nie. A nad nim nie panuję. Rozumiesz? On mógłby coś ci zrobić. A ja nie potrafiłbym temu zapobiec. To nie ma sensu, Nat, po prostu...
- Pozwól, że sama zdecyduję o tym, czego pragnę w życiu i na co jestem gotowa – przerwała mu dość chłodno. Nie mogła tego dłużej słuchać, bo mogła w to uwierzyć. – Jestem ci wdzięczna za troskę, niemniej jestem dorosłą kobietą i mogę podejmować decyzje. Czy ryzykować. Jesteś zmęczony. Śpij. Ja tu trochę ogarnę, bo chyba zapomniałeś, że trzeba czasem prać.
Nawet jeśli brunet chciałby zaprotestować, to Romanoff swym tonem dała jasno do zrozumienia, że ją tym naprawdę rozwścieczy. Obserwował ją, czując, że przegrywa samego siebie. Ją. Że nie będzie dobrze, dopóki nie pozbędzie się Hulka. Tego dnia postanowił pokonać go za wszelką cenę.
Tymczasem Natalia faktycznie zamieniła się na chwilę w panią domu i zajęła się małym mieszkaniem Bannera. Nie znosiła bałaganu, a Bruce zawsze był porządnicki. Nie tym razem... Zajęła się przede wszystkim zapuszczoną kuchnią, która po pół godzinie wyglądała całkiem nieźle. Romanoff dopiero w łazience, gdzie wrzucała jego pranie do pralki, zorientowała się, że całą swoją złość przeniosła na sprzątanie. Kobietę rozsadzała furia. Była niemal zrozpaczona. Bo Banner dość brutalnie pokazał jej, że nikt z Avengers nie był normalny i najprawdopodobniej żadne z nich nie doświadczy normalnego życia.
Tylko Clint. Clint miał rodzinę z dala od Nowego Jorku i dobrze mu się wiodło. To uspokoiło Natashę i lekko się uśmiechnęła. Gdy szła na zakupy, znów zmarkotniała, uświadamiając sobie z całą mocą, jak musiał czuć się Bruce, który walczył ze złością w każdej sekundzie swojego życia, nie mając tego komfortu, by móc czasem przegrać i odreagować. Nie mógł. Nie miał do tego prawa.
I to ponownie ją przybiło.
*
Sam właśnie wyszedł z T.A.R.C.Z.Y postawiony na równe nogi. Żartował, mógł się śmiać, znów gadał jak najęty, a przede wszystkim plecy dawały mu żyć, mógł chodzić i z inwazji kosmicznej pozostała tylko długa blizna. Stark i Banner wspięli się na wyżyny, sprawiając, że Wilson nie musiał borykać się z kłopotami zdrowotnymi ani psychicznymi po niefortunnym ataku. Rogers był im za to niezmiernie wdzięczny.
Przynajmniej jedno zmartwienie mu odpadło. Zostawało to największe, które zakorzeniało się coraz głębiej i głębiej. Stracił już Peggy, myśl o tym, że mógł stracić Bucky'ego, doprowadzała go do szału. Zdawał sobie sprawę, że nie był z tym wszystkim sam, tylko niby skąd reszta Avengers miała wiedzieć, gdzie on jest i po co go porwano? Dodatkowo odnosił niesamowicie nieprzyjemne wrażenie, że tracą Thora, który również przeżył utratę brata. Dla Steve'a Loki malował się jako zła istota, niemniej dla Odinsona nadal był bratem. Poza tym nie zamierzał wychodzić na hipokrytę – zarówno Loki, jak i Barnes, mieli na koncie bardzo dużo grzechów.
Może o to w tym wszystkim chodziło? Może ktoś zbierał armię przegranych, którzy stracili siebie, tracąc jednocześnie wszystko inne z pola widzenia. Ludzi, kosmitów, którzy generują wokół siebie ponurą aurę, niekoniecznie wynikającą z ich podłego jestestwa, ale też z doświadczeń, które uniemożliwiły im cieszenie się życiem albo przynajmniej trzeźwy osąd sytuacji. Steve nadal pamiętał wzrok Jamesa na moście, jego minę, ewidentne przegranego ducha, który nie widział żadnej nadziei. Który nie widział swojej przyszłości w lepszych barwach i pozostawała mu śmierć lub zemsta. Jakby nie istniało nic pomiędzy.
W tym momencie Kapitan pożałował, że nie może się upić. Chociaż ten jeden raz, by zresetować swoje myśli. Wiedział, że to nie najmądrzejsze rozwiązanie, ale zapomnienie choć na chwilę przyniosłoby mu ulgę. Tymczasem siedział w barze, póki co dość pustym i pił piwo, które owszem, smakowało, lecz nie przynosiło ulgi. Westchnął i spuścił głowę, czując, że mogłaby go rozboleć, ale nawet to było niemożliwe.
- Chyba nie jesteś w najlepszym nastroju.
Charakterystyczny głos wyrwał go z zadumy i Steve spojrzał na bruneta przed sobą. Uśmiechnął się. Sam proponował Katellowi piwo, a to on go znalazł w ciemnym lokalu przed wieczorem. Rogers kiwnął głową i wskazał ręką na krzesło. Chłopak usiadł naprzeciwko, ale nie odzywał się. Po chwili stanął przed nim kufel z zimnym piwem i dopiero wtedy przemówił.
- Myślisz o swoim przyjacielu? – zapytał, patrząc na białą pianę w szkle.
- Czytasz mi w myślach? Słyszałem, że potrafisz – skomentował Rogers, ale bez cienia złośliwości.
- Nie, nie czytam. Nie chcę, poza tym do ciebie trudniej byłoby się włamać. Poza tym uwierz mi, mam trochę doświadczenia i czasem widzę więcej, niż sam bym chciał – odpowiedział gorzko Bastien i napił się alkoholu.
- No tak. Ile tu żyjesz? Dziesięć tysięcy lat?
- Około piętnastu, ale straciłem rachubę czasu po pięciu – rzekł i obaj zaśmiali się. – Niemniej nadal pamiętam, jak to jest stracić najlepszego przyjaciela. Tylko ty masz jeszcze szansę go odzyskać.
Rogers nic nie powiedział, również się napił. Przecież nie tylko on kogoś tracił. Nie tylko on prowadził życie, które powinno wyglądać inaczej. Każdy posiadał swoje demony, z którymi trzeba walczyć. Poddanie się nie wchodziło w grę. Na razie.
- Bywałeś w wielu miejscach na ziemi? – zapytał po krótkim milczeniu szatyn.
- Owszem.
- Gdzie ci się najbardziej podobało?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem – odparł wampir i westchnął. – Po prostu staram się znajdować miejsca, gdzie przebywa najwięcej pseudowampirów.
- I co, dużo ich w Ameryce?
- W sumie w Nowym Jorku więcej, niż się spodziewałem. Ale nie są tak dzikie jak w innych miejscach.
- A jak je w ogóle znajdujesz? Masz jakiegoś gpsa, swoim umysłem czy jeszcze innym, wampirycznym sposobem? – pytał Steve, bo było to miłe oderwanie od ciągłego myślenia.
- Mam pewne urządzenie.
Steve mógłby przysiąc, że Bastien się wahał. Ostatecznie sięgnął swojej szyi i pociągnął za złoty łańcuch, który nie rzucał się w oczy, gdyż został dobrze zakamuflowany pod koszulką. Kapitan ujrzał przed sobą coś okrągłego, na pierwszy rzut oka przypominającego zegarek na łańcuszku. Bogato zdobiony, piękny, niemal mistyczny. Zdziwił się, gdy spostrzegł, jak wieczko się otwiera. Nie znajdowały się tam wcale wskazówi, tylko igła.
- Kompas?
To pytanie Steve bardziej rzucił w eter niż w stronę bruneta. Tak czy siak zobaczył, jak igła wskazuje lekko na północny wschód. I jak na lśniącej tarczy zaczynają wić się jakieś znaki, litery; mężczyzna nie miał pojęcia, czym to było, ale wyglądało zjawiskowo.
- Robi wrażenie – podsumował zafascynowany Steve.
- Za nami siedzi dwóch – powiedział cicho Katell, co dziwnie zaskoczyło jego towarzysza.
- Serio? – mruknął Rogers, jakby nadal nie dowierzał, że na tej planecie istnieją wampiry. – Zostawimy to tak?
- Oczywiście, że nie.
Co jak co, ale Kapitan Ameryka nigdy nawet nie pomyślałby, że stanie się pogromcą krwiopijców, a właśnie do tego cała sytuacja zmierzała. Bastien napił się piwa, wstał i to samo zrobił szatyn, bardziej z rozmachu, bo wcale tego nie planował. Obserwował, jak Katell odwrócił się do stolika za nim i do niego podchodził. Siedziało tam dwóch facetów, na oko trzydziestoletnich. Chyba szybko zorientowali się, co jest grane, bo rzucili się na nowego Avengersa.
Steve poczuł się przyjemnie oderwany od swojego największego problemu. Wir walki na rzecz dobra to jednak coś, co przynosiło mu ulgę. Szybkim krokiem podszedł do Bastiena, który położył jednego mocnym kopniakiem. Gdy drugi się na niego zamierzył, Steve wymierzył prawy sierpowy i pseudowampir wylądował na ścianie. Reszta gości lokalu wybiegła, bo ani ich dużo nie było, ani nikt nie planował mieszać się w czyjeś zatargi.
Wampir tylko w podzięce kiwnął głową i bez trudu podniósł z podłogi jednego z krwiopijców. Ledwo przytomnego zaczął taszczyć na zaplecze, więc to samo poczynił Rogers, z tą różnicą, że jego ofiara była nieprzytomna i ciągnął go za nogę. Po chwili cała czwórka przebywała już za budynkiem baru, gdzie stały kontenery na śmieci. Katell przygwoździł jednego do ściany i z tylnej kieszeni spodni wyciągnął pięknie błyszczący, srebrny nóż motylkowy. Bez zastanowienia wbił ostrze w serce pseudowampira.
Ten jęknął przeciągle i wybałuszył oczy. Steve z zaciekawieniem obserwował, jak jeszcze bardziej blednie, po czym niemal wymiotuje krwią. Tyle że ta krew czerniała szybciej niż zwyczajna, a po jakiejś minucie zamieniła się w bezzapachową galaretę. Natomiast martwy wampir z bladego stawał się szary, aż zaczął przypominać popękaną rzeźbę. Brunet dmuchnął i trup zamienił się w popiół.
- Wow. Jak to działa? – zapytał wstrząśnięty i zaciekawiony Kapitan, nie odrywając spojrzenia od szarej kupki.
- Nie wiem – wzruszył ramionami Bastien.
- Jak to nie wiesz?
- No nie wiem. Nigdy mnie nikt nie likwidował na zawsze.
- A to już umierałeś?
- Powiedzmy. Ale jak ktoś nie wie, jak mnie zabić, to tego na dobre nie zrobi. Widzisz ten nóż? – zapytał w sumie retorycznie brunet i sam spojrzał na lśniące ostrze. – Nim mógłbyś mnie zabić na zawsze.
W zasadzie Rogers nie wiedział, co ma powiedzieć. Ani czy w ogóle powinien coś mówić. Patrzył to na nóż, to na chłopaka, czując się lekko wstrząśniętym. Wiele widział, wiele doświadczył, lecz nigdy nie spotkał nikogo, kto przypominałby Feniksa. Na usta cisnęło mu się tylko jedno pytanie, lecz ostatecznie uznał, że to ani miejsce, ani pora. To jeszcze nie etap, na którym którykolwiek z nich mógłby się zwierzyć drugiemu. I Kapitan Ameryka raczej nie uważał, by to się zmieniło, ale wszystko było możliwe.
Bastien uśmiechnął się półgębkiem i podał nóż Rogersowi. No tak, nadal trzymał w ręku nogawkę drugiego wampira. Mężczyzna spojrzał na budzącego się krwiopijcę, natychmiast uznając, że zło, zagrażające ludzkości, należy tępić. Dlatego wziął nóż i wbił w serce nieprzyjaciela. Po kilku chwilach stało się z nim to samo, co z poprzednim. Szatyn westchnął i oddał ostrze. Czuł, że spełnił kolejny, nieplanowany obowiązek wobec cywili.
- Trzeba celować w serce?
- Koniecznie, inaczej się wykaraska. Z problemem, ale się wykaraska.
Zostawili dwie sterty popiołu i wyszli z zaułka. Na ulicach Nowego Jorku panował przeciętny ruch. Nie było tak późno, by ilość ludzi się zmniejszyła, zresztą to miasto nigdy nie spało. Nie zaszli już do baru, tylko ruszyli dalej.
- Może po prostu napijemy się piwa u mnie. Albo u ciebie. Przynajmniej nie spotkamy żadnego pseudowampira – zaproponował niespodziewanie Rogers.
- Czemu nie. Możemy u mnie. Jednak wynająłem to mieszkanie na dłużej – odparł jakby nieco speszony Katell.
- Czyżbyś dogadał się w kwestii finansowej z Furym?
- Tak jakby. Poza tym wziąłem sobie twoją radę do serca, żeby zachowywać się, no wiesz, bardziej po ludzku.
Steve tylko uśmiechnął się i ruszyli do mieszkania. Jednego czy drugiego, bez różnicy, w końcu mieszkali w tym samym budynku. Szatyn uznał też, przerwanie myślenia o Jamesie to mimo wszystko miła odmiana. Tak, chciał mu pomóc, ale dumanie nad tym dwadzieścia cztery godziny na dobę nikomu nie wyszłoby na zdrowie.
Poczuł ulgę, swoiste odświeżenie umysłu. I nowy przypływ energii, by odbić przyjaciela z rąk wroga.
*
Wszyscy spali, oprócz przywódcy, który w zasadzie ochrzcił się tak dość samozwańczo. Kierował statkiem, tylko nie bardzo mu się gdziekolwiek spieszyło. Po ostatniej bitwie pragnął trochę odpocząć, zresztą nie wierzył, że tylko on. Peter spojrzał na chrapiącego Draxa; Rocketa, który spał tak, jakby wyzionął ducha; podejrzanie cichą sadzonkę i z gracją śpiącą Gamorę. Uśmiechnął się.
Och, tak, nawet nie wątpił, że pokonanie Ronana przyniesie mu zasłużoną chwałę i może reszta galaktyki w końcu nauczy się, jak wymawiać Star-Lord. Aktualnie to było największe marzenie Quilla, nie licząc tego o pocałunku Gamory.
Gdy mężczyzna rozmyślał o mało ambitnych sprawach, mały Groot się przebudził i zaczął ruszać w rytm ulubionej muzyki Quilla, która rozbrzmiewała na statku niemal bez przerwy. Raz nawet przyłapał Rocketa, jak nuci jedną z nich, czego oczywiście szop się wyparł, a szatyn udał, że mu uwierzył. Spojrzał na drzewko i mimowolnie uśmiechnął się. Nigdy by nie przypuszczał, że spotka kompanów w tak szalonych okolicznościach jak ucieczka z więzienia, co więcej – że staną się Strażnikami Galaktyki. Bardzo podobała mu się ta nazwa.
Notabene ostatnimi czasu większość rzeczy bardzo mu się podobała. To, że żyją; to, że wygrali z tym świrem Ronanem; to, że oszukał Yondu, który musiał się teraz na niego pieklić; to, że miał Glob, a w nim Kamień Mocy. To było niesamowite. Aż zaczął pogwizdywać do melodii, co jeszcze bardziej rozochociło Groota do podrygiwania. Myśli Star-Lorda ponownie poleciały w odległe rejony kosmosu. Dokładnie tak samo, jak ich statek.
Po pewnym czasie obudził się Rocket, który zdawał się mieć znacznie lepszy humor niż przed snem. Szop bywał upierdliwy i złośliwy, lecz Peter nie mógł odmówić mu inteligencji. Poza tym nie potrafił dziwić się jego krnąbrności, gdyby na nim przeprowadzano eksperymenty, też nie byłby najszczęśliwszy na świecie.
- Panie, gdzieś ty nas wziął? – ziewnął głośno Rocket, podchodząc do Petera. – W galaktyczne zaświaty?
- Już nie panikuj. Po prostu poobserwuj piękny deszcz meteorytów – odparł spokojnie Quill.
- Tia, zaraz to zaobserwuję, jak się wypieprzamy do czarnej dziury czy coś. A chciałem jeszcze zebrać kilka części ciała, to takie zabawne – wymamrotała bestyjka i udała się na swój fotel. – Daj mi te stery, chyba powinieneś się przespać.
Star-Lord nie skomentował propozycji, tylko od razu z niej skorzystał. Faktycznie był nieco znużony po kilku godzinach. Droga na Ziemię-616 wydawała mu się straszliwie długa. A może odczuwał zmęczenie z nudów. Quill lubił przygody, lubił działać i być w ruchu, a nie siedzieć i się nie gubić.
- Myślisz, że Atramentowy Rubin istnieje? – zapytał ni z gruszki, ni z pietruszki Peter, relaksując się w fotelu.
- Serio? – mruknął Rocket. – W każdą bajkę wierzysz? – dodał sceptycznie, choć po chwili zastanowienia jakby ten sceptycyzm ustąpił: - Cholera go wie. Nigdy nie wierzyłem, że da się jakiegoś typka z mocami pokonać tańcem, a udało się. Może gdzieś tam jest. Tylko musi być dobrze schowany, inaczej usłyszelibyśmy o niezłej rozróbie na planetach.
- W sumie – zgodził się po namyśle Quill. – Fajnie by go było mieć.
- Taa, tak samo jak Kamienie Nieskończoności.
I na tym rozmowa się zakończyła, ponieważ Peter naprawdę czuł się zmęczony, a szop skupił się na prowadzeniu. Zaległa absolutna cisza, ponieważ muzyka również przestała rozbrzmiewać. I gdy wszystko wskazywało na to, że uda im się bez problemu dotrzeć do Kolekcjonera, okazało się, że nawet Rocket nie potrafił przewidzieć przyszłości.
Coś uderzyło ich w lewy bok statku, choć Rocket był pewny, że zręcznie omijał każdą przeszkodę. Coś mu nie pasowało, lecz już nic nie mógł z tym począć. Drax i Gamora obudzili się, a Quill w ostatniej chwili złapał doniczkę z Grootem. Wszyscy spojrzeli przed siebie, natomiast szop próbował nie kląć na całe gardło.
- Co ty zrobiłeś?! – krzyknął Peter.
- Nic! Wszystko ominąłem! Coś mi tu, kurna, nie gra – warknął prowadzący statek, a Drax, ni stąd, ni zowąd zaczął się śmiać.
- Co cię tak bawi? – zapytała jedyna kobieta na pokładzie, choć ułamek sekundy później pożałowała pytania, bo doskonale zdawała sobie sprawę, jaką odpowiedź usłyszy.
- Szop za kierownicą! To ci ambaras! – śmiał się Niszczyciel, a pozostała czwórka jak na zawołanie wywróciła oczami z zażenowania.
- Wiecie co? Trzymajcie się! – ryknął w ostatniej chwili Rocket, gdy zaczęli spadać.
I tak spadali kilka minut, wszyscy się trzymali tego, co pod ręką. Najgłośniej krzyczał Drax... w zasadzie krzyczał tylko on. Każdy łapał się czegoś stabilnego, dodatkowo Quill mocno tulił do siebie małego Groota. Nie wiadomo po jakim czasie statkiem mocno gruchnęło, a wszyscy unieśli się nad siedzenia z rozpędu, jaki całemu temu zderzeniu towarzyszył.
Kilka minut później otrząsnęli się z upadku. Cała czwórka uniosła głowy, każdy raczej miał się całkiem nieźle, nie licząc kilku mało istotnych zadrapań. Peter postawił zdezorientowaną sadzonkę na kokpicie i rozejrzał się. Trochę bolała go głowa, ale szybko zerknął na Gamorę, której na szczęście nic się nie stało. Potem rzucił okiem na Rocketa i Draxa. Mieli się całkiem nieźle.
- Gdzie my jesteśmy? – zapytała kobieta.
- To jest... Berhert.
Te słowa zmutowanego szopa sprawiły resztę w mały szok. Nikt mu nie odpowiedział, po prostu patrzyli w szeroką szybę statku. Przed nimi rozpościerało się ciemne, granatowe niebo, a wokół mnóstwo wysokich drzew, nic poza tym. Szczęście w nieszczęściu, że wylądowali gdzieś, gdzie raczej nie uraczą wrogów. Towarzyszyły im jedynie drzewa i zieleń.
Pierwszy ruszył się Rocket. Nie interesowała go planeta, tylko to, co się stało z ich pojazdem. Liczył, że nic wielkiego. Czasem zderzenie z czymś powodowało chwilowe wahania, bez konieczności skomplikowanych napraw. Tyle że szop był spostrzegawczy. I naprawdę nie widział, by jakikolwiek meteoryt czy inne ciało niebieskie w nich uderzyło. Wydało mu się to podejrzane.
Jeszcze bardziej, gdy doszedł do miejsca, w którym teoretycznie się z czymś zderzyli. Bo po tym zderzeniu nie było ani śladu.
- Eee... wiecie co, nie mamy wgniecenia – rzucił ponuro Rocket, opierając ręce o swoje boki, gdy reszta wyszła na zewnątrz.
- To dobrze! Możemy lecieć dalej – zakomunikował Drax.
- Raczej nie – odpowiedziała cierpliwie Gamora. – Powinien być jakiś ślad. To oznacza, że mamy jakiś problem wewnętrzny, albo...
- Albo ktoś to sobie zaplanował – dokończył za nią cicho Quill, patrząc przed siebie.
Cała czwórka stanęła w równym rzędzie, a Groot obserwował sytuację z wnętrza statku, gdy portal przed nimi powiększał się i powiększał. Wszyscy natychmiast przygotowali się do walki, wyciągając swoje bronie. Uważnie obserwowali, jak przed nimi powoli ukazuje się wysoka, chuda, biało-szara postać. Sądzili, że ich zaatakuje, a ta tylko stawiała małe kroki w ich kierunku, wyglądając dostojnie i dla nich nic poza tym. No, nie licząc Rocketa, który pomyślał, że jest paskudna.
- Witam Strażników Galaktyki – zaczęła tubalnym, kobiecym głosem. – Gratuluję zdobycia Globu.
- Dziękujemy – rzucił jak zwykle nie w odpowiednim momencie Drax.
- Nie mamy Globu, oddaliśmy go Kolekcjonerowi – spróbował uratować sytuację Quill, celując bronią w postać.
- On go nie ma – odrzekła kreatura.
- Skąd to możesz wiedzieć, co? – zapytał głośno szop.
- Bo tam byłam i go nie znalazłam. Ale nie bójcie się, nie przyszłam walczyć...
- Jasne. Zawsze po takich słowach przeciwnik wyciąga broń i zaczyna strzelankę. Serio, laska, sądzisz, że ci uwierzymy? – mówił Rocket. – Zresztą serio, kto cię zrobił? Wyglądasz jak połączenie suszonej ryby i wygłodzonej jaszczury.
- Oj, niestety, jesteś brzydka – dodał inteligentnie Drax.
I najwyraźniej to rozsierdziło istotę, bo wycelowała w szopa. Ten na szczęście jakby się tego spodziewał i zrobił unik. Niemniej walka rozgorzała. Cała czwórka rzuciła się na nieprzyjaciela. Atakowali ją z każdej strony i choć na początku zdawała się mieć problemy, szczególnie przy starciach z Gamorą, tak ostatecznie Peter, Rocket i kobieta zostali złapani w jakąś dziwaczną złotą klatkę, wytworzoną przez istotę. Drax walczył nadal.
- Straciłeś rodzinę, prawda? – zaczęła Vilis. – Chcesz się zemścić.
- Dorwę cię, kosmiczny robaku! – odparł tylko Niszczyciel.
- Robaku? A której strony przypomina robaka? Rybę tak, ale robaka – podsumował ponuro Rocket.
- Dam ci tę zemstę. Wiem, kto ich zabił, pomogę ci – powiedziała łagodnie kreatura, a Drax spojrzał na nią uważnie.
- Wiesz, gdzie jest Thanos? – zapytał szczerze poruszony Drax.
- Nie, Drax, nie ufaj jej! – krzyknęła Gamora, mimo wszystko nadal wstrząśnięta jego naiwnością.
- Ale ona wie, gdzie jest Thanos! – powtórzył tylko.
- Jesteś Strażnikiem Galaktyki, nie możesz nas zostawić! Nie poradzimy sobie bez ciebie! – krzyknął Star-Lord, licząc, że to pomoże przyjacielowi.
- Wrócisz do nich, gdy pokonamy Thanosa.
- Serio sądzisz, że ta brzydula wie, gdzie jest drugi taki sam brzydal? Jakby wiedziała, to by sobie zrobiła zawody, kto jest brzydszy – krzyknął Rocket, który jak zwykle wiele ryzykował.
- Zamknij się, bestio!
- Jestem zmutowanym szopem, a nie żadną bestią! Bestią jesteś ty, niewymiarową i taką trochę umartą, bo wyglądasz, jakbyś się miała zaraz rozpaść! Niestety nie dam ci taśmy klejącej, bo mam tylko jedną, a do statku bardziej się przydaje – gadał jak najęty Rocket, co Gamora i Quill skomentowali tylko przegranymi minami.
- Ucisz się!
Po tych słowach rzuciła w nim wiązką światła, energii - ani on nie wiedział co to jest, ani jego przyjaciele. Odrzuciło szopa, do którego dopadli natychmiast kobieta i Star-Lord. Niestety ich bronie leżały poza kratami i nie mogli odeprzeć ewentualnego większego ataku, lecz istota przestała się nimi interesować. Poza tym Drax natarł na Vilis z mocą, rzucając w nią swoimi ostrzami, ale bezskutecznie. Te wylądowały gdzieś obok i nawet nie tknęły wroga.
- Skrzywdziłaś mojego przyjaciela! – ryknął Niszczyciel.
- Nie, bronię twojej zemsty – skomentowała tylko, znów mówiąc łagodnie. – Mi też zabito bliskich. Też chcę się mścić. Oni ci to uniemożliwiają. Dają zadania, które do ciebie nie należą. Ale zemsta? Chodź ze mną, z moją mocą i twoimi umiejętnościami pokonamy Thanosa. Pomścisz ukochaną rodzinę, a potem wrócisz do przyjaciół.
Drax przestał się rzucać i stanął spokojnie, uważnie patrząc na postać. Propozycja wydawała się niezmiernie kusząca, i zawsze mógł wrócić do Strażników Galaktyki. Nie widział minusów sytuacji, a pragnienie wendetty wypełniało całą jego duszę od długiego czasu. Nie mógł tego nikomu darować. Zrobił więc krok do przodu.
- Pójdę z tobą, zemścimy się i wrócę do przyjaciół, musimy ratować galaktykę – zakomunikował.
- Drax, nie ufaj jej! Ona kłamie! – krzyczał Quill, gdy Gamora próbowała cucić Rocketa.
- Peterze, Star-Lordzie, wrócę – obiecał solennie Drax i spojrzał na szarą kreaturę. – Wypuść ich.
Nie odpowiedziała. Machnęła dłonią, a złote pręty ustąpiły. Quill natychmiast rzucił się ku swojej broni i zaczął mierzyć w jej stronę, ale zdążył tylko zauważyć, jak Niszczyciel znikał w portalu, za to ona nie. Strzelał do niej jak szalony, lecz bez efektu. Szła za to w jego stronę. Peter uznał, że dojdzie do walki wręcz, ale zdecydowanie nie docenił przeciwnika. Postać po prostu dotarła do niego i złapała za gardło, unosząc kilkanaście centymetrów nad ziemię. Szatyn zaczął się dusić.
- Jeszcze coś – mruknęła żółtooka i sięgnęła do kieszeni mężczyzny.
Gamora, widząc to, z wrzaskiem rzuciła się ku nieprzyjacielowi. W drodze złapała z ziemi swój miecz, celując w głowę potwora. Z tym że ta po prostu wygrzebała Glob, co przeraziło całą trójkę, nawet wpółprzytomnego szopa, po czym stworzyła portal i wpadła do niego, a Quill upadł na piasek. Ten zaczął kaszleć i łapać powietrze, a wysoka postać zniknęła w ciemnym otworze i tyle ją widzieli.
- Wszystko w porządku? – zapytała brunetka, klękając przy Star-Lordzie.
- Tak, co z Rocketem? – zapytał i zakaszlał, kątem oka spostrzegając przerażonego Groota na masce kokpitu i próbując puścić mu oczko, by się nie martwił. Raczej nie wyszło.
- Żyje. Trochę uszkodzony tak jak ty, ale żyje – odpowiedziała z ulgą Gamora.
- Stary, mnie jakieś kosmiczne straszydło nie załatwi, to musi być armia – wymamrotał swoim sarkastycznym tonem Rocket. – Albo ktoś ładny. A nie to coś. W ogóle co to było?
- Chyba żadne z nas nie wie – odpowiedział przybity Quill. – Ale się dowiemy. I odbijemy Draxa.
- O ile się da odbić – zauważyła kobieta i pomogła mu wstać.
- Też mu powiemy, że się zemścimy, i już – rzekł Rocket na koniec, po czym dodał, podnosząc się z trawy: - Ale jej włosy to bym przygruchał. Wiecie, ile taka peruka mogłaby kosztować? Cholera, muszę mieć jej włosy.
Peter oraz Gamora tylko spojrzeli po sobie znacząco, gdy usłyszeli wzmiankę o kolejnej części ciała, które Rocket tak bardzo chciał zbierać. Wiedzieli również, że to tarcza obronna. Martwił się o Draxa tak samo jak oni. I tak samo jak oni nie zamierzał tego pokazywać.
Musieli ustalić plan działania.
*
Fury siedział w swoim świetnie wyposażonym aucie, wracając do domu z zakupów. Tak, Nick też jadł i potrzebował środków higienicznych. Był ciepły wieczór, lato powoli wkraczało do Nowego Jorku na dobre. Z jednej strony cieszyło to mężczyznę, z drugiej niekoniecznie, bo mimo wszystko wolał wiosnę, podczas której nie atakowały wysokie temperatury.
Nie to co kosmici, ich pora roku nie interesowała. Zresztą ostatnio jakby zrobiło się spokojniej i to wcale nie radowało dyrektora T.A.R.C.Z.Y. Wręcz przeciwnie. Wydawało mu się to ciszą przed burzą. Już czegoś takiego doświadczył i choć pragnął, by to się nie powtarzało, to niestety nie miał na to wpływu. Nie potrafił przewidzieć przyszłości. Ogólnie nie znał nikogo, kto potrafił... choć może znał. Ale już wywołał jednego wilka z lasu w postaci Katella, drugiego nie potrzebował.
Zamyślony Nick jechał właśnie Columbia Street, gdy nagle przed jego maskę wyskoczyła jakaś kobieta. Jego samochód reagował na takie sytuacje, zresztą Fury był również dobrym kierowcą, więc auto zatrzymało się tuż przed nią. Zdezorientowany rozejrzał się, ale nie, nie namalowano tam żadnych pasów, nie postawiono świateł ani nic takiego, za to spostrzegł, że ludzie na chodnikach dziwnie patrzyli na osobę, która stała przed nim. Fury spojrzał na nią i od razu uznał, że coś jest nie tak.
Długowłosa, młoda blondynka wskoczyła mu na maskę i najwyraźniej chciała pięścią zbić szybę, tylko nie przewidziała, że nie miała do czynienia ze zwykłym pojazdem. Za to mężczyzna wiedział, że to nie jest zwyczajna kobieta. Intuicja podpowiadała mu, że ma do czynienia z galaktycznymi, małymi pasożytami, które przejmowały kontrolę nad swoją ofiarą. Westchnął, po czym po prostu ruszył z piskiem opon z dziewczyną na karoserii. Nie wydawało mu się, że sama stanowi ogromne zagrożenie, lecz wolał nie załatwiać tego na środku ulicy.
Fury skręcił w President Street i zamierzał zatoczyć koło. Chciał dotrzeć na most prowadzący na Governors Island, bo tam nie było świadków. Poza tym od ataku Zimowego Żołnierza oraz tajemniczej kosmicznej istoty, on wraz ze Starkiem wprowadzili dodatkowe zabezpieczenia na moście. Co prawda Nick nadal sobie wyrzucał, że dopiero teraz, ale jak to pocieszyła go Hill, lepiej późno niż wcale.
Fury dociskał pedał gazu, nie szczędząc oponentki, która twardo trzymała się wycieraczek i czego tylko miała pod ręką. Musiało to wyglądać idiotycznie i jednocześnie strasznie dla mijanych ludzi, lecz szef T.A.R.C.Z.Y nie zamierzał się tym przejmować. W końcu, gdy dojechali na most, a blondynka swoimi ciosami sprawiła, że na przedniej szybie pojawiła się rysa, Fury zatrzymał się i sięgnął do schowka po broń.
Walka nie trwała długo. Insekt dał jej moc i zręczność, lecz nie na tyle wielką, by mogła pokonać wiązki energii. Fury trochę się pobawił, lecz ostatecznie ta upadła, osłabiona jego atakami, a potem związana specjalną siecią, która skutecznie ją unieruchomiła. Gdy zarażona kobieta miotała się w tę i we w tę, Fury powoli do niej podchodził, cały czas mając ją na celowniku.
Pierwsze, co spostrzegł, to jej nienaturalny zielony odcień skóry, która wydawała się cienka jak papier. Oczy kobiety zaszły szarą mgłą, a zęby stały się pożółkłe. Nick uświadomił sobie, że właśnie tak działały dziwaczne insekty, a Wilson miał chyba więcej szczęścia niż rozumu, że to coś nie zagnieździło się na jego karku, tylko pod łopatką. Mężczyzna mógł przewidzieć, co za kilka chwil stanie się z blondynką, ponieważ oczy robiły się coraz bardziej mgliste, a skóra zielona, dodatkowo powychodziły na niej żyły.
- Skąd jesteś? – zapytał głośno i wyraźnie Fury, jakby obawiając się, że ta może go nie słyszeć. – I kto cię przysłał?!
- Zapłacicie za naszą zagładę! – jęknęła ochryple kobieta, niemal plując śliną. – Zapłacicie! Nie jestem jedyny! To początek kolejnej wojny, ale tym razem ją wygramy! – dodała, powoli się dusząc.
- Kolejnej wojny?! – krzyknął Nick i wciągnął głośno powietrze. – Jesteś wysłannikiem Chitauri?
- Nie waż się wypowiadać naszego imienia, jesteś niegodzien, ludzka łajzo!
- Czy znów przewodzi wam Thanos?! – pytał Nick, chcąc wyciągnąć jak najwięcej informacji od konającej dziewczyny.
- Thanos pożałuje! Pożałuje tego, tak jak wy! Loki Laufeyson pożałuje! Wszyscy pożałujecie! Zginiecie w!...
Lecz już nie dokończyła. Dusiła się, a Nick obserwował, jak w zastraszającym tempie na całym jej ciele występowały czarne żyły i wszystkie stykały się pod linią włosów. Insekt dotarł do mózgu i postanowił zgładzić nosicielkę. Kilka sekund później blondynka jęknęła i przestała się ruszać. A potem zaczęła się rozpływać, dokładnie jak cielska dużych robaków, przenoszących te mniejsze.
Nickowi nic a nic się to nie podobało. Wszystko się komplikowało, choć przynajmniej teraz posiadał już jakąkolwiek wiedzę. Na moście po śladach walki została tylko zużyta siatka, którą ten z nerwów kopnął, choć niewiele mu to dało. Nick wsiadł do auta, uznając, że lepiej wrócić do T.A.R.C.Z.Y. Musiał działać.
Chitauri planowało odwet, tyle że bez Thanosa i Lokiego. Fury wiedział, że Loki został porwany przez kogoś, kto porwał również Jamesa Barnesa, przez co z kolei wnioskował, że ta istota nie miała za wiele wspólnego z Chitauri. I nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Trochę ulżyło mu, że Thanos nie był w to zamieszany. Pewnie nadal szukał Kamieni. To akurat martwiło Fury'ego. Czekała go następna nieprzespana noc. Musiał coś wymyślić. Nie był szefem od parady, miał głowę na karku i postanowił zrobić z tego stuprocentowy użytek.
Tyle że gdy ledwo dojechał do siedziby organizacji, jego telefon rozdzwonił się. To była Maria, która raczej nie wiedziała, że jej pracodawca stał przed budynkiem.
- Co jest? – zapytał mężczyzna.
- Znaleźliśmy berło Lokiego – zakomunikowała Hill. – Zmobilizować wszystkich?
- I to już!
Fury'emu serce zaczęło szybciej bić. Czy w miejscu, gdzie spoczywało berło, miał się spodziewać Chitauri? Nie miał pojęcia, lecz wiedział, że muszą wyruszać natychmiast. Romanoff, Banner, Stark i Rogers byli mu niezbędni, choć w przypadku Tony'ego wahał się. Miał zostać ojcem. Fury bywał sukinsynem, ale nie zawsze. Ostatecznie sam zadzwonił do Starka.
- Jezu, Fury, nie możesz spać? – zaczął od razu z pretensją w głosie mężczyzna.
- Znaleźliśmy berło – oznajmił Fury. – Zbieram wszystkich. Też dostaniesz powiadomienie, ale chcę, żebyś wiedział, że nie musisz nam pomagać.
- Wow, Fury dobry samarytanin, czy co? – prychnął Anthony, ewidentnie siląc się na sarkazm, co średnio mu wyszło. Zapanowała cisza. – Słuchaj, jak mi się urodzi dziecko, na tej planecie ma być bezpieczniej, więc oczywiście, że pomogę, bo jak ten patyk trafi w niepowołane ręce, to będzie tragedia. I błagam, chcecie sobie radzić beze mnie?
Stark, samozwańczy bohater, rozłączył się, a Nick tylko westchnął. Powstrzymał uśmiech, bo to nie był moment na rozczulanie się. Ponadto musiał wykonać jeszcze jeden telefon, do kogoś, kto nie dostałby wiadomości od Marii, bo nie znalazł się jeszcze na liście Avengers.
- Czego, Fury? – Katell przywitał go tak samo sympatycznie, jak Stark.
- Jest misja. Znaleźliśmy berło, które ostatnio ściągnęło na nas armię żądnych krwi bestii. Musimy wyruszać. Piszesz się czy nie?
Zaległa cisza, ale Nicka to nie zdziwiło. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Bastien jeszcze nie do końca czuł klimaty Mścicieli. Tylko że jeśli cały czas wycofywałby przez swoją naturalną rezerwę i nieufność, to nigdy by się to nie zmieniło. A Fury wiedział, że wtedy wezwanie go okazałoby się błędem. Niemniej nie mógł mieć do nikogo pretensji, nie zawsze wszystko szło zgodnie z planem.
- Rogers już wie? – zapytał niespodziewanie brunet.
- Wie.
- To pewnie dotrę razem z nim.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top