-5- Przyjaciele
Steve jadł obiad u siebie w mieszkaniu. Samotnie i spokojnie. Ostatnio Wilson upierał się, by ciągle gdzieś razem wychodzili i choć Rogers to doceniał, lubił też czasem pobyć sam ze sobą. Lubił dumać i wspominać. Na przykład Bucky'ego. Aktualnie intensywnie o nim myślał, ponieważ Fury powiedział, że chce z nim porozmawiać na jego temat. Jakkolwiek to dziwnie nie wyglądało, Kapitan zwyczajnie stresował się tą rozmową. Czasem Nick miewał dość radykalne pomysły. Co, jeśli postanowił zlikwidować Zimowego Żołnierza i po prostu z grzeczności chciał poinformować o tym szatyna? I czy naiwnie sądził, że Ameryka zgodziłby się?
Nie, przecież Fury to nie idiota, poza tym Steve'a ponosiło. Niemniej po ostatnich wydarzeniach trudno mu było zachować spokój. Mogło się zdarzyć wszystko. Barnes chodził gdzieś po świecie, kontrolowany przez Hydrę, zagubiony, omotany złem, jakie mu oferowano. Sam z siebie nie chciał jego osobie ani jego przyjaciołom zrobić krzywdy. Rogers stawiał swoje życie, że właśnie tak było. Tyle że nikt nie powiedział, że jedna wygrana bitwa to wygrana wojna, a Bucky nagle uświadomiłby sobie, że był przyjacielem Steve'a.
Tak nie działało ani życie, ani psychiczne znęcanie się. Bo inaczej tego Rogers nazwać nie potrafił. Wykorzystywali Jamesa jako maszynę do zabijania, co powodowało gniew Kapitana. Musiał coś zrobić. W zasadzie robił niemal cały czas, lecz też cały czas odnosił nieprzyjemne wrażenie, że to za mało. Nadzieję pokładał w Furym. Liczył, że szef T.A.R.C.Z.Y mu pomoże, że właśnie o tym będą rozmawiać.
Szatyn kończył właśnie kurczaka z ryżem, gdy odezwała się jego przedpotopowa komórka. Ujrzał wiadomość od Nicka, że dotarł już do organizacji i na niego czekał. Z dopiskiem, że ma uważać na Ironmana, bo mu odbiło. Rogers nawet nie domyślał się, jak bardzo.
Schował telefon do kieszeni, a naczynia odstawił do zlewu. Nie miał zmywarki. Nie potrzebował jej, zresztą nawet do końca nie wiedział, jak to działa. W jego czasach takie urządzenia nie istniały. Westchnął, uświadamiając sobie, że to są właśnie jego czasy. Bez Peggy i Bucky'ego.
Zamknął drzwi i upewnił się kilkakrotnie, że na pewno to uczynił. Wiedział, że przed galaktycznymi najeźdźcami to nie uchroniłoby jego mieszkania, lecz przed ziemskimi włamywaczami i złodziejami owszem. W szaleństwie z innych planet nie zapominał, że zło na ziemi istniało również samo z siebie.
Wiatr przyjemnie rozwiewał mu włosy, gdy jechał swoim motocyklem. Mieszkał na brooklyńskim Dumbo, więc nie miał tak daleko. Lubił te przejażdżki, pozwalały mu odetchnąć i zapomnieć – mimo nowocześniejszych widoków – że to nie były lata czterdzieste. Gdy jechał, czuł, że żył w przeszłości, którą znał i która póki co była mu bliższa. To się nieustannie zmieniało, ale powoli i w bólach.
Gdy dotarł na miejsce, nawet nie przyszłoby mu do głowy, że powita go Tony Stark. Uśmiechnięty, zadowolony z życia... miły. Miły Ironman brzmiał co najmniej śmiesznie, lecz właśnie tego uświadczył Kapitan. Gdy Anthony go przytulił, Rogers w pierwszym odruchu zamierzał go zaatakować, lecz wtedy pojawił się Fury.
- To Stark – uspokoił go dyrektor, który po kilku dniach w końcu oswoił się z myślą, że w Nowym Jorku pojawi się mały/mała Stark. – Tylko sytuacja rodzinna mu się zmienia, więc się raduje.
- Zmienia? – powtórzył Steve, a gdy spojrzał na twarz Tony'ego, od razu zrozumiał. – W sensie będziesz ojcem? Naprawdę? Boże, gratuluję! – ucieszył się szczerze, tuląc po przyjacielsku mężczyznę.
- Zapraszam na pępkowe – niemal zaszczebiotał Anthony. – Nieważne, że to nie powinno być teraz, ale musi być, bo ja tak chcę.
- W sensie teraz, że zaraz? – zaśmiał się Kapitan Ameryka, trochę oszołomiony wiadomością, ale i szczęśliwy.
- W sensie w ciągu kilku dni. Tylko tak, żeby Pepper nie widziała, bo nas zabije. Na szczęście mam duży dom. Chociaż jak Thor zacznie się śmiać, to wielkość nie ma znaczenia. On jak grzmotnie, to klękajcie narody, włącznie z tym dziwacznym Asgardem – zaczął paplać bez sensu, niemniej szybko wrócił do siebie i spojrzał na Fury'ego. – Ciebie też zapraszam, jednooki.
- Nie nazywaj mnie tak, bo skopię ci tyłek – zagroził mu Nick, ale Stark tylko pomachał do niego jak nastolatka, uśmiechnął się do Steve'a i ruszył w kierunku drzwi.
- Tak w zasadzie czemu mi nikt wcześniej nie powiedział? – zapytał niespodziewanie Rogers, który właśnie to sobie uświadomił. Spojrzał pytająco na Fury'ego.
- A skąd mam wiedzieć? – wzruszył ramionami. – Odbiło mu, więc jego działania są teraz jeszcze mniej przewidywalne niż wcześniej. Przynajmniej nie nosi czosnku...
- Czosnku?
- Tak, Pepper powiedziała Natashy, że zrobił sobie naszyjnik przed Katellem, bo to wampir.
Steve nawet nie odpowiedział, po prostu zaczął się głośno śmiać, wyobrażając sobie Starka w otoczeniu czosnku, krzyżów i z kropidłem. Miłą chwilę przerwał Fury, który gestem zaprosił go do biura. No tak, Kapitan Ameryka nie przybył, by plotkować i śmiać się z Ironmana, tylko decydować o losie swojego przyjaciela. Chociaż Steve, niezależnie od tego, jak potoczyłaby się rozmowa, doskonale wiedział, co zrobi.
- Czy Bucky się ostatnio z tobą kontaktował? – zapytał szef T.A.R.C.Z.Y, gdy tylko zamknął za sobą drzwi swojego biura.
- Po tym, jak wyciągnął mnie z wody? – odparł pytaniem na pytanie Steve, siadając na skórzanym krześle przed biurkiem. – Oczywiście, że nie.
- Rozumiem. Sądzę, że Hydra nadal ma nad nim kontrolę – oznajmił Nicholas, usiadłszy naprzeciw Kapitana.
- Sądzisz dobrze. Pokonaliśmy główne siedlisko, ale są rozsiani. I nadal wiedzą, jak kontrolować Bucky'ego. Łamie się, ale nie wydaje mi się, że tego nie zauważą. Gdziekolwiek jest, cierpi. A ja mu pomogę za wszelką cenę.
- Zdaję sobie z tego sprawę – rzucił Nick, wpatrując się bardzo intensywnie w Steve'a, aż nagle lekko się uśmiechnął. – Odnoszę dziwne wrażenie, że uważasz, iż chcę mu zrobić krzywdę.
- A tak nie jest? – podjął od razu szatyn, patrząc mężczyźnie prosto w oczy.
- Nie. Wręcz przeciwnie. Chcę mu pomóc.
- Ale nie za nic.
- Oczywiście. On w podzięce pomagałby nam.
Rogers sam do końca nie wiedział, czy spodziewał się takiej propozycji, czy nie. Nie czuł się wybitnie zaskoczony, raczej ulżyło mu, że Nick Fury nie miał niecnych planów. Ale czy na pewno? Szef T.A.R.C.Z.Y potrafił iść po trupach do celu, więc trup Jamesa po drodze na pewno nie przeszkadzałby mu spać spokojnie. Szatyn wziął głęboki oddech, nie spuszczając oczu z rozmówcy.
- Chyba masz jakiś plan.
- Zależy o co pytasz. Jak mu pomóc? Nie mam pojęcia, bo nic o nim nie wiem. Tylko tyle że jesteś jego celem mimo waszej przyjaźni. Wiem, że Hydra go kontroluje, ale zakładam, że da się coś z tym zrobić, musiałby tylko trafić w nasze ręce. A nie wiem, czy to się stanie. Jeśli tak, wtedy zyskam pojęcie, jak wyciągnąć go z tego bagna. Mamy Bannera, Starka, kilku innych inteligentnych ludzi wiedzących, jak działa mózg. To, co Hydra mu robi, to choroba, z którą walczy, co udowodnił, ratując cię. Pozbycie się go byłoby ogromnym błędem, chyba że okazałby się tak wielkim zagrożeniem dla ciebie i reszty, że musielibyśmy to zrobić. Choć nie bardzo w to wierzę. Zepsuli go ludzie, więc ludzie mogą go naprawić, mam na myśli nas. Poza tym doskonale wiem, którą stronę wybrałeś, a bez ciebie Avengers nie byliby tym samym. Jesteś liderem, nie oszukujmy się. I to cholernie dobrym. Bo Bucky poszedł za tobą podczas wojny, a teraz idzie reszta. Problemem jest to, że aktualnie najprawdopodobniej twój przyjaciel chciałby cię ukatrupić, a raczej sterująca nim organizacja, więc przychodzi mi do głowy najprostszy sposób na wybawienie go z kryjówki. Ty.
Nick Fury miał gadane, to Steve musiał przyznać. Potrafił i zbesztać, i zmotywować. Tylko chyba czasem zapominał, że Steve jest starszy i też był w wojsku, choć w innym okresie. Zdawał sobie sprawę, czym cechuje się przemowa motywacyjna i właśnie ją usłyszał. I choć Rogers nie przyznałby się do tego sam przed sobą, spodobała mu się. Wierzył Fury'emu, a raczej chciał mu wierzyć. W swoim planie potrzebował mocnych sojuszników. Takich jak Nick.
- W porządku – odezwał się po dłuższej chwili Steve. – Rozumiem. Bucky nie jest na twoim celowniku, świetnie. W takim razie odezwę się, gdy go znajdę. Bo zapewne masz rację, poluje na mnie. Muszę być po prostu na to gotowy. To jest jedyny sposób.
Fury nie odpowiedział. Otworzył szufladę biurka i wyjął z niej niewielkie pudełko. Podsunął je w stronę szatyna, który przyjrzał mu się i wziął do rąk. Po otwarciu jego oczom ukazał się zegarek, dość zwyczajny.
- Noś go. Nie wygląda podejrzanie. Wystarczy, że naciśniesz boczny guzik, a dostanę informację, że Barnes cię zaatakował. Wybacz, ale nie wydaje mi się, byś sam dał radę go obezwładnić. Jeśli się mylę, nie będziesz musiał tego używać. Ale przezorny zawsze ubezpieczony.
- Teraz to brzmisz jak Wilson – skomentował Rogers.
- I dobrze, bo o nim też chciałbym pogadać – zakomunikował Nick.
- A to ciekawe. – Szatyn spojrzał uważnie na mężczyznę.
- Widzę go w Avengers.
- No to się chłopina ucieszy.
Porozmawiali kilka minut o Falconie. Steve doskonale wiedział, jak bardzo ucieszyłby się Sam. Jego kumpel gadał o tym od dłuższego czasu - jak wspaniale byłoby walczyć u boku Kapitana, Ironmana, Czarnej Wdowy, Thora czy Hawkeye. Rogers nie mógł się doczekać oznajmienia tej nowiny, wiedział, że reakcja przyjaciela będzie niezapomniana.
Mimo wszystko wyszedł z budynku w dziwnym nastroju. Czuł się ukontentowany. I nie. Sam nie wiedział. Ulżyło mu, że Fury nie planuje zabić jego przyjaciela, lecz czy na pewno? W tym świecie niczego nie można było być pewnym. Kiedyś obietnica zdawała się święta, ale obecnie?
Po prostu Steve zawierzył Nickowi. Zaufał mu. Czy słusznie – to miało się okazać. Choć szatyn odczuwał napięcie powodowane tą niepewnością. I zdawał sobie sprawę, że ustąpi ono dopiero, gdy dojdzie do konfrontacji.
*
Brunet doskonale wiedział od pierwszej sekundy rozmowy z osobliwą istotą, że działo się coś złego. Dla niego. Wcześniej nie interesowało go nic ponad własne ego. Lecz teraz już sam nie wiedział. Czuł się fatalnie. Czuł się źle traktowany. Był torturowany. Nie miał siły. Czuł, że przegrał. I czuł się osamotniony.
Loki siedział na zimnym piachu, otoczony jaśniejącymi prętami więzienia, w który wsadziła go Vilis. Obiecywała zemstę, dawała rozczarowanie. Jak każdy, pomyślał bóg kłamstw. Tyle że dosadniej i boleśniej. Nie wiedział, gdzie się znajdują. Była to niewielka, szaro-niebieska planeta spowita mrokiem. Na niebie panowała ciemność, na pustkowiu również. Kilka skał i dziwnie powyginane drzewa bez liści. Wody brak. Tylko paskudnie urządzony pałacyk po środku niczego i jego złota klatka. Jaki to miało sens?
Chyba żaden. Przynajmniej dla Lokiego. Z rozpaczy zaczął tęsknić za bratem i jego głupotą. Nawet za ojcem, który zawsze uważał go za tego gorszego. W tym momencie nie przeszkadzało mu to. Odyn mógł tak uważać, byleby przybył z Thorem i go uwolnił. Miał dość. Karmiono go wizjami, które dla niego i tak nie nadejdą. Był bogiem kłamstw, wiedział to doskonale. Tylko dlaczego nie rozpoznał oszustwa na samym początku?
Vilis nie znęcała się nad nim fizycznie, tylko psychicznie. Aktualnie Loki uważał, że wolałaby odcinanie kończyn i wyrywanie paznokci niż to, czym raczyła go ta kreatura. A były to wizje. Te najgorsze. Podchodziła do niego i wskazującym palcem sięgała jego czoła, rozpoczynając spektakl.
Laufeyson widział najgorsze obrazy, które mu się nawet nie śniły. Przy nich to, co dokonał w Nowym Jorku, okazywało się zabawą dla dzieci. W jego głowie ciało Odyna wisiało rozczłonkowane w powietrzu, a Thora powoli coś zjadało, czemu towarzyszyły wrzaski. I te wrzaski wydały mu się najgorsze, ponieważ Thor nigdy takich nie wydawał. Przenigdy. A te wizje pokazywały, że mógł cierpieć katusze nad katuszami. Gdzieś w tle widział krew reszty Asgardczyków, ciała, wnętrzności, słyszał krzyki. Obserwował upadek znajomych Thora – rudowłosą kobietę z odciętą głową, zielonego człowieka palącego się na stosie, czerwono-złotą zbroję rozrywaną na strzępy. Czuł ich ból fizyczny i psychiczny. Gdy na to patrzył, sam krzyczał wniebogłosy. To bolało. A najbardziej świadomość, że to nie sen. To jej wizja. To jej plan. To jej przyszłość.
Loki nigdy wcześniej nie czuł takiego zmęczenia. Powoli pragnął umrzeć. Chciał zginąć, by nie być świadkiem tego, co mogło nadejść. Ponadto rozczarował się sobą. Rozczarował się, że go to obchodziło. Powinien znosić to dzielnie, skoro sam wcześniej pragnął ukatrupić Thora, ojca, zniszczyć kilka światów i stać się panem. Dzisiaj marzył jedynie o śmierci, odnosząc okropne wrażenie, że ona nie nadejdzie, a on ujrzy rzeczywistość z koszmarów.
Rozczarował się, bo nie chciał takiej śmierci dla swojego brata i ojca. W zasadzie chyba w ogóle nie chciał ich śmierci. Chyba chciał czegoś innego, lecz przyćmiony nienawiścią nic nie widział. A teraz klarowało mu się złudzenie, inaczej nie potrafił tego nazwać: by ramię w ramię z Thorem rządzić i dzielić. Czy to na celu miała Vilis, godzinami torturując go wizjami cierpień i końca świata? Raczej nie.
Loki postanowił zadbać, by się o tym nie dowiedziała. Nie wiedział, jak się chronić, więc chronił się jak umiał. Miała dostęp do jego głowy, ale nie do jego najgłębszych przemyśleń. Na razie. Zdawał sobie sprawę, że mogło to ulec zmianie. Byt rozwijał się. Gdy wracała, jej moc zdawała się większa. Nie podobało mu się to, ale w magicznej klatce niewiele mógł na to poradzić. Chronił się ostatkiem sił. To on miał rządzić światem i zemścić się na najbliższych, ona nie musiała mu pomagać. Tego się trzymał i budował umysłową barierę, na wszelki wypadek. Spocony, głodny, wychudzony, wymęczony, nieszczęśliwy i przegrany zamierzał nie ulegać. Gdyby tylko Odyn mógł to ujrzeć...
- Czyż nadal nie przekonałam cię do swojej prawdy? – rzekła Vilis, gdy zmaterializowała się przed Lokim na małej planecie. Wydawała mu się brzydsza niż wcześniej.
- Ja mam swoją prawdę. I nie jesteś nią ty – wydusił z siebie więzień, szykując się na kolejną dawkę tortur.
- Och, jesteś silniejszy niż przypuszczałam. Ojciec i brat byliby z ciebie dumni – zaśmiała się złośliwie, zahaczając pazurami o złote kraty, co wywoływało obrzydliwy dźwięk, męczący go jeszcze bardziej. – Moja prawda się ziści. Mam coś, czego nie ma nikt i nikt więcej nie posiądzie.
- Brak uroku osobistego? Chyba nie widziałaś się dawno w lustrze. Żaden superbohater się z tobą nie umówi, uwierz mi – odciął się brunet, nawet nie próbując opanować swojego sarkazmu. Wręcz przeciwnie, to była jego zbroja.
- Nie waż się tak do mnie odzywać – wysyczała rozeźlona kreatura, szybko podchodząc do niego i dotykając jego czoła. Zaczęło się.
Skręcał się i krzyczał, widząc to, czego nie chciał widzieć. Niestety w żaden sposób nie mógł jej od siebie odsunąć. Niemniej od makabry odciągała go myśl, że ją zranił swoimi słowami, co dawało mu dziwną satysfakcję. Czyżby trafił w czuły punkt? Postanowił to skrupulatnie sprawdzać. O ile przeżyje.
Wycieńczony padł na zimny piasek, który dostał mu się do nozdrzy. Oddychał ciężko, czując, że niedługo postrada zmysły.
- Jeszcze nie wiesz, do czego ja i mój brat możemy być zdolni. Pokazałam ci jedynie preludium.
- Brat? – wydyszał Loki. – Też jest taki brzydki? – dodał mimo woli, tym razem jednak Vilis zaśmiała się.
- Ja i Thanos jesteśmy piękni wewnętrznie, zrozumiesz to w końcu.
Na dźwięk imienia Thanos... Loki zemdlał.
*
Dzień zapowiadał się świetnie. Mimo wczesnej godziny temperatura świadczyła o tym, że lato tuż tuż. Na szczęście Steve Rogers nie miał z tym problemu. Naciągnął na siebie dresy, napił się wody, a potem wyskoczył na ulice Nowego Jorku, czekając, aż dołączy do niego Sam Wilson.
W głowie cały czas tkwiła mu rozmowa z Furym. A raczej jej efekt. Rozglądał się, szukał Bucky'ego wzrokiem, nocą nie spał, czekając na cud w postaci kumpla, z którym wszystko w porządku. Nic się jednak nie działo, ani dobrego, ani złego, co w pewien sposób uznał za rozczarowujące. Oczekiwał spotkania, konfrontacji, może walki, a następnie pojednania. Tymczasem nie dostawał nic. Pustka. To wydawało mu się najgorsze.
Na szczęście nie zdążył wpaść w melancholię, bo dorwał go Sam. Sam, mimo swoich przejść, potrafił mu świetnie poprawić humor.
Tylko że tym razem Steve był czujny. Po wizycie w T.A.R.C.Z.Y, rozmowie o robalach i o tym, co powodują, postanowił przyjrzeć się Wilsonowi. Pamiętał, jak rozdrapał szyję i Rogers nie widział w tym przypadku. Nie poinformował jednak o tym Avengers, gdyż stuprocentowej pewności nie posiadał.
- Myślałem, że się ciebie nie doczekam – powitał kumpla szatyn, lekko zwalniając, by Falcon miał jakiekolwiek szanse.
- Wybacz, po prostu mój ekspres zrobił tak boską kawę, że nie mogłem przestać się delektować – odparł Sam, a Kapitan się zaśmiał. – Ja dziś wyznaczam trasę.
- Nie ma sprawy. W ogóle jak tam szyja? – zapytał nagle Steve, nawet nie zerkając na przyjaciela.
- Szyja? Wszystko gra. A skąd to pytanie? – odparł pytaniem na pytanie Sam, patrząc podejrzliwie na towarzysza. – Chodzi o tamtego komara? Nie, raczej nie jestem śmiertelnie chory na malarię. Może zamiast gadać, weź się do roboty, stary pierniku.
Kapitan ponownie się zaśmiał. Nic nie wskazywało na to, że z Wilsonem działo się coś złego, by jakiś kosmiczny byt przejął nad nim kontrolę. Uspokoił się i uznał, że może trochę przesadzał. Niemniej nie zamierzał tracić całkowitej czujności, bo z doświadczenia wiedział, że pozory myliły. Obserwował, jak Sam go wyprzedza i skręca w lewo, kierując się do parku, który o tak wczesnej porze odwiedzali jedynie bardzo wytrwali biegacze.
Steve się nie spieszył, podziwiając po drodze wiosenną zieleń. Chciał czy nie, musiał nauczyć się tu żyć jak normalny człowiek, inaczej cała jego egzystencja byłaby zwyczajnie przybijająca. Niemniej od czasu do czasu planował pozwolić przyjacielowi wygrać poranny jogging, tak dla zasady. Szatyn mógł biegać i biegać bez przerwy, cały dzień, ale nie o to w tym wszystkim chodziło.
Dopiero po kilku minutach zorientował się, że nie widzi Wilsona. Czyżby tak się zamyślił, że ostatecznie zostawił go w tyle? Rogers zatrzymał się i rozejrzał. Chciał już go zawołać, lecz wcale nie musiał. Ten pojawił się przed nim w rynsztunku Falcona. Steve tylko westchnął, uznawszy, że małe insekty są sprytniejsze niż sądził.
- Ty i twoja banda zapłacicie za to, co nam zrobiliście!
Kapitan kompletnie nie zrozumiał słów Sama, choć ewidentnie przemawiał przez niego mały intruz. Falcon zaatakował, a on się uchylił. Wilson natarł na niego z powietrza, strzelając, lecz trafił w grube drzewo, co skończyło się dziurą w pniu. Spróbował jeszcze kilka razy zranić Kapitana Amerykę, unosząc się, bezskutecznie. W końcu zwinął skrzydła i rozgorzała walka na pięści.
Strój Falcona dodawał byłemu żołnierzowi siły, więc mimo zdolności Rogersa wcale nie było łatwo. Tym bardziej że Sama wyszkolono po mistrzowsku, w końcu służył w armii. Poza tym Kapitan nie wziął ze sobą swej słynnej tarczy i odpieranie mocnej szarży, która zdecydowanie miała na celu załatwienie go, nie należało do prostych czynności. Tym bardziej ze świadomością, że zabić chce cię przyjaciel. Rogers miał strasznego pecha. Najpierw Bucky, teraz Sam. Doskonale.
Ponadto szatyn nie chciał mocno zranić Wilsona. Nie potrafił. Po prostu starał się skutecznie bronić, co z sekundy na sekundę stawało się trudniejsze, bo każdy kolejny nieudany cios Sama wprawiał go w jeszcze większą wściekłość. W rezultacie Rogers poczuł na swojej szczęce solidnego kopniaka, który sprowadził go na ziemię. Zdążył się przeturlać, gdy Sam do niego strzelił. Musiał walczyć, bo żarty się skończyły.
Z tym że chyba nie musiał. A raczej musiał się po prostu bronić i obezwładnić Wilsona, jak wcześniej planował. Spojrzał na dwóch mężczyzn, wymieniających się ciosami. Ktoś był tak samo świetnie wyszkolony jak Falcon, a wręcz lepiej. Gdy rozpoznał twarz, nie zdziwił się, w końcu w ciągu tysiąca lat na planecie można świetnie wyćwiczyć umiejętności bojowe.
Z tym że Katell nie znał Falcona i nie bronił się - atakował i wymierzał solidne uderzenia. Oszołomiony Wilson zaczął bardziej odpierać atak niż rzeczywiście walczyć. Steve długo nie analizował sytuacji, wkroczył i złapał mocno za ramiona zaskoczonego Sama. Bastien uderzał w twarz, aż ich oponenta zamroczyło i przestał rwać się do walki.
- Wystarczy! – krzyknął Rogers, a Katell zastygł, patrząc uważnie na Steve'a. – To mój przyjaciel.
- Świetny przyjaciel – skomentował brunet, lecz rozluźnił się.
- Owszem – odparł buńczucznie Rogers. – Nie jest sobą. Jest kontrolowany.
- Przez co?
- Pamiętasz te stwory, przed którymi uchroniłeś Bannera?
- Owszem.
- One są tylko nosicielami. Przynoszą na ziemię małe insekty, takie jakby, cóż, kleszcze, które się wczepiają i zaczynają kontrolować system nerwowy. Zresztą przecież to wiesz. Ja i Wilson też z nimi walczyliśmy, coś go ugryzło, ale nie zwróciłem wcześniej na to uwagi. I dziś mamy tego efekt.
Bastien jakby chwilę rozmyślał, po czym po prostu pokiwał głową. Pomógł przytrzymać Steve'owi Falcona, a następnie usadzili go na ławce. Zdjęli z niego specjalny strój, a Rogers złożył go do kupy. Gdy Sam zaczął się budzić, od razu lecąc do nich z pięściami, szatyn solidnie przyłożył Wilsonowi w twarz, zanim Katell zareagował. Bastien spojrzał na niego zdziwiony.
- No co? Przed chwilą chciał mnie zabić - mruknął Ameryka.
- Zabieramy go do T.A.R.C.Z.Y.? – dopytał po dłuższej ciszy brunet.
- Nie mamy wyjścia – odparł Rogers, pakując sprzęt Falcona. – Tylko przydałaby się nam podwózka.
Po tych słowach Katell wyjął komórkę i zadzwonił do Fury'ego. Kapitan sam nie wiedział, czy jest zdziwiony czy nie. W sumie znali się. Bardziej zastanowił go supernowoczesny telefon. Nagle poczuł się nieco zazdrosny, że ktoś, kto pamiętał znacznie starsze czasy niż on, lepiej odnajduje się w dniu dzisiejszym. A potem przyszło mu do głowy oczywiste pytanie.
- Co tu robisz?
- Biegałem – odparł Katell. – Mieszkam niedaleko.
- Gdzie dokładnie?
- Na Dumbo.
- Ja też. Na Bridge.
- Ja też. 37.
- Ja też.
Zaległa niezręczna cisza.
- Czwarte piętro – rzucił Steve, niemal podejrzliwie.
- Ja siódme.
- Nigdy cię tam nie widziałem.
- Bo mieszkam tam od niecałego miesiąca. I raczej długo nie pomieszkam.
- Dlaczego?
- W sumie nie jest potrzebny mi dom. Zresztą moja robota to wybijanie pseudowampirów, za to nikt mi nie płaci, więc niewiele mam dolarów.
- No, ale skoro robisz teraz dla Fury'ego, to powinien ci płacić.
- Tylko na co mi pieniądze?
- No nie wiem – niemal zaśmiał się Rogers, który chyba jednak lepiej rozumiał ogólne zasady życia w społeczeństwie. – Żeby jednak mieć dach nad głową. Może jesteś wampirem, może nie potrzebujesz tego, co przeciętny człowiek, ale warto pożyć jak śmiertelnik. Wiesz, miło mieć mieszkanie, zimne piwo w lodówce, kumpli czy chociażby ciuchy na zmianę. Czekaj, kąpiesz się?
- Oczywiście, że tak – niemal parsknął śmiechem Bastien. – To, że niepotrzebne mi stałe miejsce, nie znaczy, że nie muszę pewnych rzeczy robić.
- Z ciekawości, jedzenie ci potrzebne?
- Nie, jem dla smaku.
- Zgaduję, że się upić nie możesz.
- Ano nie mogę. Zakładam, że ty też nie.
- Owszem. Więc możemy razem pić piwo.
Obaj zaśmiali się. Steve uznał, że wampir był w porządku. Trochę przypominali siebie nawzajem – zagubieni w dzisiejszym Nowym Jorku. Cel też mieli podobny – ratowanie skóry zwykłym śmiertelnikom. Poza tym Rogers był mu wdzięczny za pomoc z Wilsonem, mimo wszystko wcale nie musiał ratować go z opresji.
Gdy rozmawiali o swoich ulubionych rodzajach alkoholi, zobaczyli na drodze znajome auto. Nikt z niego nie wysiadł, sami ruszyli w jego stronę. Mieli szczęście i w trakcie czekania minęło ich tylko dwoje biegaczy, co prawda dziwnie na nich patrzących, lecz nic poza tym. Wpakowali Sama do samochodu, gdzie dostał jeszcze raz, ponownie od Steve'a, gdy zaczął się budzić. Bastien chciał odejść, ale Rogers mu na to nie pozwolił.
- Pomogłeś mi, jesteś częścią Avengers z tego, co wiem. A Wilson jest przypadkiem ataku kosmitów, więc powinieneś jechać z nami.
- W zasadzie ma rację – przytaknął Nick. – Korzystaj, póki nie ma tam Ironmana, bo jak będzie, to ciebie też obcałuje.
- Że co? – przeraził się Katell.
- Opowiemy po drodze. Lepiej wsiadaj, bo Wilson lada chwila się obudzi, a obawiam się, że kolejny cios sprawi, że będzie szczerbaty jak dziadek.
Bastien nie sprzeciwiał się. Usiadł po drugiej stronie Sama. Nie wiedzieli, czy mężczyzna odzyska przytomność za kilka minut, czy może za kilka godzin. Brunet ubezpieczał Kapitana Amerykę oraz szefa T.A.R.C.Z.Y. Nie, nie czuł się powiązany z tą organizacją. Jeszcze. Nie bardzo wierzył, by to się zmieniło, lecz na przestrzeni dziejów niemożliwe nie istniało. Ponadto osoba Rogersa go zaintrygowała – mężczyzna wydawał się myśleć bardzo pragmatycznie, nie dając porwać się tym normalnym ludzkim emocjom. Poza tym nawet nie sądził, że są sąsiadami.
Katell dość szybko przekonał się, że jego obecność na coś się przydała. Falcon nie tyle co obudził się w drodze, co kompletnie odzyskał świadomość. A raczej to, co nim kierowało. Zaczął wierzgać, kopać i atakować z dużą mocą. Przez chwilę Fury miał problem z zapanowaniem nad dużym samochodem, lecz Steve oraz Bastien mocno ujęli Wilsona pod łokcie. Następnie Kapitan – chciał czy nie – dał mu w twarz. Na niewiele się to zdało. Najwyraźniej mały galaktyczny byt uświadomił sobie, że jest w niebezpieczeństwie i zaczął się bronić. Na szczęście Sam bez swej zbroi był słabszy, więc dwójka na tylnym siedzeniu finalnie go opanowała.
Gdy tylko dojechali na miejsce, przed budynkiem czekał już jak zwykle wyglądający na zdezorientowanego Banner. Wyglądał, bo kiedy tylko ujrzał wściekłego Sama, wbił mu igłę w ramię. Kilka minut później Wilson odpłynął, a oni mogli spokojnie dotaszczyć go do laboratorium, zapiąć w pasy bezpieczeństwa i zacząć badać.
*
Thor spacerował nowojorskimi ulicami. Uważał Midgard za całkiem ładny. Co prawda nie otaczały go złote pałace, intensywna barwa różnorodnych kwiatów, pięknie ubrani ludzie, śpiewy i śmiechy, lecz ten świat posiadał swój urok. Na przykład cudowne kobiety. Uśmiechnął się na myśl o Jane. Cóż, już jej nie kochał, ale wcześniej? Bardzo. Dokładnie tak samo jak ona jego.
Czy żałował rozstania? Na początku owszem. Co prawda nie rozeszli się w nienawiści, ale czy to tak wiele zmieniało? Ona musiała pozostać tutaj, tutaj istniało jej życie, praca, pasja, wszystko. On był następcą króla Asgardu, gdzie musiał co i raz wracać. Więcej nie widzieli się niż widzieli. Ich wspólne momenty uważał za cudowne, lecz sądził również, że nie ma prawa odbierać jej ludzkiego życia w zamian za kilka ulotnych chwil. Gdzieś kiedyś usłyszał, może tu, w Midgardzie, że życie tworzą piękne chwile. Czy tak było? Thor się z tym nie zgadzał. Na życie składały się wszystkie chwile – dobre, złe, miłe, rozpaczliwe, zaskakujące. Nie tylko te wspaniałe. Kto w ogóle uważał inaczej?
Rozstali się w pokoju. Z tego, co się orientował, Jane miała już kogoś, bodajże jakiegoś innego naukowca. I dobrze, mogli wspólnie spełniać pasje. Nie miał do nikogo żalu. Najwyraźniej kobieta nie okazała się miłością jego życia. Może inna miłość na niego czekała, a może wcale nie – nawet on, syn Odyna, nie wiedział, co przyniesie mu los w tej kwestii.
Generalnie nie bardzo wiedział, co niesie przyszłość. I chyba nie chciał wiedzieć. Tym bardziej że nadal martwił się o Lokiego. Tak, Thor martwił się o brata. Im dłużej o tym myślał, tym mniej podejrzewał go o zwykłą ucieczkę i chęć zemsty. Zresztą znając boga kłamstw, ten nie czekałby tak długo, zaatakowałby już. I efekty tego ataku byłyby widoczne. Ale Loki nie robił nic, jakby zapadł się pod ziemię, jakby znikł. Thor rozmawiał z ojcem i Heimdallem na ten temat.
Odyn się zmartwił, myśląc podobnie jak bóg piorunów. Z kolei strażnik Asgardu jasno i wyraźnie dał im obu do zrozumienia, że nie powinni się martwić, czym zaskoczy ich Loki, tylko tym, czy ten jeszcze żyje. Blondyn ani tego po sobie nie pokazał, ani tym bardziej nie powiedział, lecz ta informacja zmroziła jego krew. Lokiemu groziło wielkie niebezpieczeństwo? Ale dlaczego, po co i przede wszystkim – kto?
Od momentu ucieczki Laufeysona nie istniał dzień, by Odinson o nim nie rozmyślał. Martwił się, stresował, denerwował, wszystko na raz. Im więcej czasu mijało, tym bardziej przekonywał się, że ktoś, kto porwał jego brata – Thor już był niemal tego pewny – nie groził tylko jemu. Tu chodziło o coś więcej. Niestety blondyn był dość prostym bogiem i nie potrafił tak świetnie analizować, by ze swoich wniosków wyciągnąć, kto to taki. Także nie dość, że Odinson czuł się rozczarowany sam sobą, to jeszcze zamartwiał się o brata-dupka. Przynajmniej tak nazwał go kiedyś Stark i Thor uznał, że ten pseudonim pasuje do Lokiego.
Bóg piorunów raz bywał na Midgardzie, raz w Asgardzie, na zmianę. Musiał czerpać wiadomości z obu miejsc na bieżąco. Heimdall starał się przekazywać wszystko, co widział w przestworzach, ale widział coraz mniej. To niepokoiło zarówno jego, jak i Odyna. Coraz bardziej zdawali sobie sprawę, że zagrożenie może okazać się ogromne... Może to Thanos wziął się do roboty? Thor musiał to sprawdzić.
Tymczasem na Midgardzie wydawało się spokojniej. Wydawało się. Odinson pomieszkiwał w siedzibie T.A.R.C.Z.Y, więc wiedział o podstępnych insektach. Tego dnia nawet Banner powiedział mu, że Sam Wilson, ich sprzymierzeniec, został zarażony kosmicznym paskudztwem. Thor rozmawiał również ze Starkiem, próbując dowiedzieć się czegoś więcej. I owszem, dowiedział się – że córkę nazwą Morgan, syna Samuel, a najlepiej, jakby Pepper urodziła bliźniaki; że Tony zatrudnił już projektantów do stworzenia najbardziej fantastycznych pokoi, jakie mogły zaistnieć; że radykalnie zmieniają dietę i nawet Ironman przestaje pić (Thor się na tę wzmiankę zaśmiał się, bo w to akurat nie potrafił za nic uwierzyć); że Tony nie może nosić czosnku w ochronie przed Katellem (Thor zamierzał zakupić sobie to warzywo, tak na wszelki wypadek); że Rodney rozpłakał się, gdy się o dowiedział o ciąży Potts; że Stark nie będzie miał już tyle czasu dla nich, ile posiadał; i że... że... i jeszcze więcej że.
Ostatecznie Odinson wypił ziemską kawę w towarzystwie Bruce'a oraz Natashy, którzy wszystko mu opowiedzieli, a on w podzięce opowiedział asgardzkie wersje zdarzeń w kosmosie.
Blondyn usiadł na ławce w McCarren Park. Widoki wydawały się piękne, a i nikt tutaj nie przebywał z powodu późnej godziny. Kilka dni temu Stark wręczył mu najzwyczajniejszy w świecie zegarek z tarczą i szybko nauczył go obsługi. Zegarek ziemski wskazywał dwanaście po dwunastej. Tak, na ziemi panowała noc. Tylko on siedział w parku. Księżyc przepięknie ozdabiał niebo, a miasto spało spokojnie jak nigdy. Blondyna uspokajała ta cisza, ta zieleń przebijająca się przez ciemność, udekorowana jedynie w blask satelity ponad nim. Nadal odczuwał strach, zmartwienie, złość, ale na chwilę mógł to wyciszyć. Zamknął oczy.
I otworzył je jeszcze szybciej niż zamknął. Odezwał się cichy głos. Bardzo cichy i bardzo słaby. Niebieskie tęczówki skierował przed siebie, wyprostował się. Nie znajdował się w parku sam. Wyciągnął swoją dłoń, a po kilkunastu sekundach znalazł się w nich Mjølnir. Podniósł się z ławki, lecz nikt go nie zaatakował. Nagle uświadomił sobie dlaczego. I nagle pękło mu serce.
Upuścił młot. Upadł na ławkę. Przestał napinać mięśnie. Nie musiał nikogo atakować. Nie otoczyli go wrogowie. Nikt go nie otoczył. Przed nim stał Loki. Stał? Raczej słaniał się. Zawsze dumny, piękny i sarkastyczny Loki wyglądał, jakby umierał. Mimo tego co Thor przeżył, dopiero drugi raz w życiu poczuł, jak jego serce rozpada się na kawałki. Tak, zdawał sobie sprawę, że to wizja, że to obraz boga kłamstw z jakiegoś odległego miejsca, lecz to się nie liczyło. Loki póki co żył. Póki co...
- Bracie – zaczął swoim głębokim głosem Odinson, wstając i robiąc krok w jego stronę. Loki dał znak ręką, by tego nie robił. – Bracie...
- Najpierw od razu się przyznam, że chciałem się mścić. Pragnąłem zobaczyć ciebie i Odyna martwego – powiedział Loki, słabo, choć zdecydowanie, patrząc uważnie na blondyna. – Nie wiesz, jak bardzo o tym marzyłem. To tak gwoli ścisłości. Dlatego ta wiedźma mnie zabrała z asgardzkiego więzienia...
- Loki, źle wyglądasz. Co ona ci robi? Gdzie jesteś. Odbiję cię! – obiecał natychmiast ożywiony Thor, ale spostrzegł jedynie smutny uśmiech na twarzy bruneta.
- Nie wiem, gdzie jestem, zresztą od kiedy chcesz mi pomagać? – rzucił Laufeyson, lecz skrzywił się i jęknął. – Thorze, to nieistotne. I tak umrę. Płacę za swoje przewinienia. Ale na pewno nie dopuszczę do tego, by taki głupiec jak ty zginął z jej rąk.
- Loki! Gdzie je...
- Zamknij się i mnie posłuchaj! Skup się – warknął bóg kłamstw, trzymając się jedną ręką za klatkę piersiową. – Nie powiem jej imienia, bo się zorientuje. Nie wiem na czym to polega, ale gdy je wypowiadam, ona przybywa. Póki co jestem sam. Ona chce zagłady wszystkich galaktyk. Nie pytaj dlaczego, bo jeszcze nie wiem. Thanos, jest jej potrzebny Thanos. To jej brat. Domyślam się, że chodzi o kamienie. Jeśli zbrata się z nim, przegrasz, wszyscy przegramy, wszyscy zostaniemy unicestwieni. Pokazuje mi swoją przyszłość. Thorze... w tej przyszłości nie istnieję. Ani ty, ani twoi przyjaciele, ani Asgard, ani Midgard, ani nic... Ona chce zniszczyć wszystko. I ona może to zrobić. Może... może... ona ma chyba jakiś kamień... Thorze, wiem, jaki byłem, ale uwierz... jeżeli miałbym się mścić, nie uczyniłbym tego swoim cierpieniem. Ty... ty i twoi midgardcy przyjaciele... musicie... możecie... ratujcie to. Ratuj się, ratuj Asgard...
Blondyn ani na sekundę mu nie przerwał. Po ostatnim słowie Loki zniknął z miną wyrażającą wielkie cierpienie i rozczarowanie, a jednocześnie obojętność. Odinson z powrotem opadł na ławkę. Ciężko oddychał, jakby tracił powietrze. Młot spoczywał obok, a on wpatrywał się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał tak smutny Loki. Co się działo? O co chodziło? Dlaczego Thora tak bardzo zranił ten widok? Zacisnął zęby. Poczuł się przytłoczony, tak naprawdę pierwszy raz od dawna.
Przyjaciele. Tak, postanowił zawierzyć tej wizji. To rozczarowanie i rozpacz, jaką spostrzegł w spojrzeniu Lokiego była prawdziwa. Tak więc musiał iść do midgardzkich przyjaciół. Nie interesowała go godzina. Po prostu udał się do T.A.R.C.Z.Y.
*
Steve postanowił odwiedzić Wilsona. Przez ostatnie trzy dni nie miał za wiele czasu, ponieważ pomagał Romanoff w misji. I śmiał się z tego, ponieważ widząc zazdrość na twarzy Bruce'a, nie potrafił inaczej. Banner w swoim uczuciu do Natashy wydawał mu się przeuroczy.
Oczywiście, że Steve widział ich wspólne spojrzenia. Świetnie znał Natalię, w końcu była jego najlepszą przyjaciółką tych czasów. Zresztą raz po kilku piwach wyznała mu nawet, że czuje, iż Banner był dla niej stworzony: żałował tego, co robił wcześniej; nie potrafił przyzwyczaić się do przeciętnego, amerykańskiego życia; średnio wyrażał swoje uczucia; nie mógł mieć dzieci; doskonale się rozumieli bez słów. Boże, ile Rogers by dał, by właśnie oni stworzyli szczęśliwą rodzinę. Naukowca lubił i szanował, Natasha stała się dla niego siostrą, życzył im jak najlepiej. I dla nich się poświęcał. Ameryka Ameryką, ale przyjaciele i rodzina? To najważniejsze.
Dlatego musiał w końcu dostać się do Wilsona. Od Bannera słyszał, że Wilson miewał się nieźle, choć nadal czuł się skołowany. Okazało się, że robal co prawda ugryzł go w szyję, ale że Falcon pod względem insektów okazał się wyczulony jak mało kto, to coś zeszło niżej i wbiło mu się pod lewą łopatkę. Zarówno Bruce, jak i kompletnie nieprzypominający siebie Stark, uspokoili go, że da się to wyciągnąć bez skutków ubocznych. Ani Banner, ani Tony nie potrafili przekazać Steve'owi, co stało się z paprotką, i na szczęście Steve nie mógł o tym dowiedzieć się inaczej...
Kapitan Ameryka, który zastanawiał się nad zmianą przedpotopowego telefonu na taki, jaki posiadał Katell, wsiadł na swój motocykl. Wiatr we włosach znów przyniósł mu ukojenie. A na moście między Nowym Jorkiem a Governors Island stało się coś, czego akurat tego dnia Rogers się nie spodziewał.
Spotkał Jamesa. Swojego najwierniejszego kumpla.
Kapitan Ameryka doskonale zdawał sobie sprawę, że Bucky nie przybył w pokojowych zamiarach. Hydra nadal nad nim ciążyła, lecz szatyn postanowił to zmienić. Nie mógł spać przez to, o czym myślał. A myślał o tym, jak bardzo cierpiał Bucky. I mimo że teraz przyjaciel wydawał się lodowaty, niczym najprawdziwszy Zimowy Żołnierz, to Steve wiedział, że prawdziwy Barnes czuł się samotny i zdezorientowany. Zamierzał do niego dotrzeć.
Tylko zanim coś począł, uzbrojony brunet rzucił się ku niemu. Kapitan musiał przyznać, że James miał moc. Był bardzo silny. A stalowe ramię okazało się odzwierciedleniem jego tarczy, którą na szczęście wziął ze sobą. Inaczej by sobie nie poradził, chyba że znów jakimś zbiegiem okoliczności pojawiłby się Bastien Katell. Cóż, nie tym razem.
Przez ułamek sekundy Rogers obserwował, jak jego ukochany motocykl ślizga się po powierzchni mostu, a potem zatrzymuje się na jego mocowaniach - i tylko dlatego nie wpada do Upper Bay. Niemal prychnął ze złości, lecz nie zdążył. Musiał walczyć, ponieważ marionetka Hydry napierała na niego z całą mocą. I ku zaskoczeniu Kapitana, jego stary, dobry James wydawał się perfekcyjnie wyszkolony. I Steve, zamiast myśleć o swoim przeżyciu, zaczął się denerwować na to, ile taki trening musiał kosztować niesfornego, zagubionego Barnesa? Gdzie jego przyjazny, oddany Bucky?
Nie, cud się nie zdarzył. Katell się nie pojawił. Ani Natasha, ani Stark, nawet Thor czy Hulk z Furym. Nikt. Na moście znajdowali się sami, bo i tak nikt nie chciał się znaleźć na zdezelowanej wcześniej wyspie. Steve Rogers dzięki eksperymentowi był bardzo silny. Lecz niewystarczająco, by pokonać maszynę do zabijania – Zimowego Żołnierza.
Gdy Kapitan się bronił swoją tarczą, do której miał już sentyment, Bucky napierał z pełną mocą. Jego ciosy oraz kopniaki wydawały się nieludzko silne. Szatyn poczuł, jak z nosa oraz skroni cieknie mu krew. Wydało mu się to abstrakcyjne. Uśmiechnął się do wychudzonego Barnesa ze stalowym ramieniem, lecz ten nie zareagował. Doskoczył do próbującego uniknąć go Rogersa, celując prosto w twarz. Tarcza uciekła Steve'owi gdzieś za niego. Z rozczarowaniem obserwował, jak osłona go opuszczała. Jego nadzieja.
Chciał czy nie... James Barnes okazywał się silniejszy. Rogers był przygotowany na taką okoliczność, nie wiedział dlaczego, bo nie brał jej pod uwagę, ale nie zaskoczyło go to. Podczas próby oddania ciosów i obrony, uświadomił sobie, że właśnie takiego końca się spodziewał. Że wolał zginąć z rąk Bucky'ego niż podczas wielkiej bitwy nie z tego świata.
To było słodko-gorzkie odczucie. W końcu umierał razem z najlepszym przyjacielem... a że tak naprawdę przez niego? To się nie liczyło.
- Wiesz, Bucky... mogę tak cały dzień – ostatkiem sił wydusił z siebie Kapitan.
I ciosy ustały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Rogers przymknął oczy, ale nic się nie działo. Umarł? Nie. Uchylił powieki i ujrzał nad sobą Jamesa, ubranego w czarny pancerz, ze swoim stalowym ramieniem, i z tą miną wyrażającą szok, dezorientację, ból, rozczarowanie. Steve, mimo braku sił, zaśmiał się. W twarzy bruneta ujrzał tego starego Bucky'ego.
Zimowy Żołnierz podniósł się z ciała Rogersa. Natomiast Kapitan zachłysnął się powietrzem, niemal zawiedziony, że jeszcze oddychał. Po minucie mógł się ruszyć i ponownie ujrzał Jamesa w ostrości. Stał kilka metrów przed nim, zrozpaczony. Jeżeli Steve posiadał normalnie bijące serce, to właśnie w tamtym momencie poczuł, jak ono przestaje pracować. Wzrok Barnesa mówił sam za siebie.
- Zniszczyłem wszystko.
James wypowiedział to cicho, niemal bezgłośnie. Ale Rogers to usłyszał. Lekko podniósł się, podpierając na łokciach. Chciał rozmawiać z Buckym mimo braku sił. Chciał mu przemówić do rozsądku. Chciał tak wiele, lecz nie mógł nic. Spostrzegł tylko, jak gdzieś za Barnesem powstawał nie taki znowu wielki portal. Z czarnej dziury wyszła dumna, wysoka, chuda postać, z niesamowicie długimi jasnymi włosami.
- Och, Bucky... - powiedziała miękko, choć Steve nie dał się zwieść.
James spojrzał na nią i przestał być tym starym, dobrym Buckym sprzed niemal stu lat. Patrzyli na siebie, a szara poczwara chyba się uśmiechnęła. Barnes zrobił krok w jej stronę, a Steve skrzywił się i wstał mimo bólu.
- Nie! – warknął Rogers, czując, że nie mógł teraz stracić Jamesa.
- Bucky... Ta podła organizacja zabrała ci życie – zaczęła miękko istota nie z tego wymiaru, wpatrując się w bruneta. – Byłeś wspaniałym żołnierzem... Miałeś wspaniałego przyjaciela. Widzisz? To on. Chciałeś go zabić, lecz nie martw się, to nie twoja wina, to wina tych ludzi...
- Steve... - niemal wyszlochał James, patrząc wielkimi, przerażonymi niczym sarna oczami, na Rogersa.
- Tak, Steve Rogers. Jemu też odebrano życie. Jamesie, czy nie widzisz, jak bardzo ten świat jest okrutny? Zakpił z was. Zażartował. Stworzył cię eksperyment, Steve'a również... zostawisz to tak?
- Nie - odparł mocnym głosem James. - Nie zostawię.
- Wspaniale. Nie można wybaczać wrogom. Zemsta jest słodka i bywa sensem istnienia. Nie zawsze. Ale wy straciliście swoje prawdziwe egzystencje, więc zemsta należy do was. Jamesie Barnesie, chodź... dzięki mnie zapłacą za to, co ci zrobili.
Brunet zaczął iść w jej stronę, w stronę portalu.
- Nie, Bucky, nie!
Mimo braku sił Kapitan ruszył do przodu. Nie mógł dopuścić, by jego pierwszy najlepszy przyjaciel poszedł za jakimś potworem. Słowa pozaziemskiej kreatury wydawały się piękne. Wydawały się. I tylko tyle. Rogers to wiedział, lecz nikt nim nie manipulował, więc potrafił dobrze ocenić sytuację. Barnes nie potrafił, dlatego chciał go uchronić przed tym szarym potworem.
- Ona kłamie. Zostań ze mną! Nie idź, Bucky, tu jest twoje miejsce. Wiesz, Bucky... mogę tak cały dzień – dodał rozpaczliwie Kapitan, licząc na kolejny cud.
I odpowiedzią był jedynie ten zraniony wzrok. Wzrok Jamesa, którego wykorzystano. Wzrok Jamesa, który nie pasował do tych realiów, dokładnie tak samo jak Steve. Obaj powinni żyć w latach wojennych. Tymczasem jednego zamrozili, a drugiego wykorzystali. Nie, to nie było fair. Ten świat nie był dla nich sprawiedliwy. Tylko czy to wina świata, czy może zepsutych jednostek? Rogers wiedział, że chodziło o tych złych, lecz Jamesowi wydawało się, że zły był cały świat. I szatyn ujrzał jego odpowiedź w spojrzeniu.
Tak, James Barnes, który nie pamiętał już, kim tak naprawdę był, wszedł w portal i rozpłynął się. Szara postać czekała jeszcze chwilę, kusząco wystawiając dłoń ku szatynowi. Oczywiście, Rogers pragnął zemsty. Tak bardzo pragnął, by ci, którzy zgotowali im ten los, cierpieli jeszcze bardziej niż oni. Pragnął zgładzenia tych, których uważał za złych. Pragnął rewanżu.
Ale wiedział również, że uleganie samym pragnieniom prowadzi do porażki. Tym bardziej że to pragnienia świata, który odszedł. Ta rzeczywistość oferowała im co innego, lecz przecież nie znaczyło, że gorszego. I Kapitan się tego nauczył – miał od kogo. W tych czasach posiadał przyjaciół. Bucky? Nie. Bucky nie posiadał nic. Oprócz zamglonych wspomnień. Ale nawet one nie uchroniły go przed tą fatalną decyzją.
Natomiast Steve odrzucił niesamowicie brzmiącą propozycję szarej kobiety. Ta opuściła dłoń, wycofała się i rozpłynęła tuż za portalem. Razem z jego najlepszym przyjacielem, Buckym.
Och, pomyślał Kapitan, więc to tak.
Więc tak rozpocząłem wojnę? Dobrze.
Nie oddam ci brata, ty suko.
*
Rozdział dedykuję Hann Frazovsky, bo mnie motywuje, i na fb, i tutaj, za co bardzo dziękuję. <3 Także dużo Steve'a jest, haha. :D (czekam na part od Ciebie)
Tak, wiem, że długie, ale wydaje mi się, że całkiem w porządku. Mam wenę i czuję, co piszę. Mam cichą nadzieję, że oprócz Hann, jeszcze ktoś to chętnie poczyta. :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top