-9- W imię zemsty

Banner siedział na obrotowym krześle i wspominał ostatnią wyprawę po berło. Nie wiedział dlaczego, lecz nadal najlepiej pamiętał minę Anthony'ego Starka, gdy w ramionach trzymał ciało Katella. Nie miał pojęcia, dlaczego tak wryło mu się to w pamięć, gdyż wspomnienie nie należało do miłych. Wywoływało w nim nieprzyjemne, niewygodne emocje.

Tak, doskonale zdawał sobie sprawę, że wampir należał do gatunku nieśmiertelnych, co automatycznie powodowało, iż nie spotkają się na jego pogrzebie. Jednak człowiek nie cofnie tego, co już zobaczył, nawet jeśli mocno pragnął. A Bruce życzyłby sobie pozbyć się upartej wizji trupa Katella, który mimo prawdziwego wieku, zdawał się młodym, obiecującym Avengerem, który nigdy nie zawiódłby drużyny. Niemniej racjonalne rozmyślania traciły na mocy, gdy Banner boleśnie uświadamiał sobie, że to mógł być każdy z nich. Trochę utożsamiał się ze Starkiem, trochę go rozumiał.

Musiał przyznać, że Bastien do nich pasował, bo zdawał się tak samo zwichrowany jak oni. Każdy nosił jakieś brzemię, z którym radził sobie lepiej lub gorzej, każdy coś utracił i próbował to odzyskać, a jeśli taka możliwość nie istniała, to chociaż poczuć spokój ducha poprzez swoje działania. On tak samo. Zresztą, Bruce nie zamierzał nawet dumać, co i jak wampir przeżył w ciągu swych kilkunastu tysięcy lat egzystencji - musiało w pewnych momentach boleć.

Banner westchnął, spojrzawszy na swój zegarek, który ewidentnie krzyczał, że o trzeciej w nocy powinien już spać. Tymczasem siedział w swoim ciasnym mieszkaniu, wciąż pamiętające jasne dłonie Natashy, gdy się nim zajęła. A on pamiętał swoje zachowanie i widział jego konsekwencje. Zadziwiające, że dorośli czasem zapominali, iż takie istniały i trzeba było się z nimi pogodzić. Akcja – reakcja, jako naukowiec powinien doskonale zdawać sobie z tego sprawę, a tymczasem zaskoczyło go, gdy atmosfera między nim a rudowłosą stała się napięta.

Z drugiej, bardziej racjonalnej niż uczuciowej strony, cieszył się ze swojego show w cztery oczy z Romanoff. Pokazał jej dobitnie, co oznaczało nosić w sobie prawdziwą bestię, taką, która się przemieniała, która raniła oraz niszczyła, przy okazji nie żałując swoich występków. Która się nie kontrolowała, a on jako zwyczajny Bruce nad nią absolutnie nie panował, co chyba przerażało najmocniej. Podczas tej transformacji mógł zranić najbliższych, a aktualnie właśnie Avengers się do nich zaliczali. Gdy przemknęła w jego głowie myśl, że mógł zrobić krzywdę przyszłemu Iron-tacie, niemal omdlewał. A gdy wyobrażał sobie, iż uderza Natashę, wariował.

Zakochał się – to jego pierwszy błąd. Drugim, że w kobiecie zasługującej na całe złoto tego świata oraz skarby z innych planet, a nie na takie monstrum jak on. Zakochał się i żałował, wyrzucał to sobie codziennie przed snem, licząc na cud w postaci wyzbycia się wszelkich uczuć do Romanoff. Niestety to nie było takie proste, ba, raczej arcytrudne. Nie – zwyczajnie niewykonalne. Ponadto dręczyło go, że rudowłosa również wykazywała się inicjatywą. Też chciała rozwinąć ich relację. Odnosił wrażenie, iż zademonstrowany jej pokaz nie do końca zadziałał tak, jak powinien.

Banner posiadał wiele wad, sądził, że więcej niż zalet. Nigdy nie imponował pewnością siebie jak Stark czy siłą jak Steve. Uważał się za naukowca, nim chciał zostać, wcześniej po prostu nie sądząc, że kiedykolwiek na jego szarej drodze stanie piękna kobieta, która zamąci mu w głowie.

Ten fakt co najmniej odrobinę zmieniał jego postrzeganie posiadanej wiedzy, tego, co sam sobie wyrządził oraz własnych uczuć. Musiał pewne światopoglądy przewartościować, odpowiadając na pytanie, przed którym tak długo uciekał – czego tak naprawdę pragnie, ale nie powierzchownie, tylko z głębi serca?

Pragnął stać się w pełni Brucem Bannerem, tak jak kiedyś. Skoro wykreował w sobie inną istotę, równie dobrze mógł się jej pozbyć, musiał istnieć sposób. To pragnienie z kolei rodziło się z innego – by móc kochać bez wyrzeczeń czy strachu. Marzył o tym, by podarować najlepszej kobiecie, jaką kiedykolwiek poznał, szczęście oraz normalność, na które w ferworze walki z innymi światami rzadko sobie pozwalali.

Banner uczepił się myśli o odwróceniu swojego eksperymentu jak ostatniej deski ratunku. Wmawiał sobie, że sposób na odkręcenie problemu istniał, tyle że jeszcze go nie poznał. A dlaczego? Ponieważ za mało się starał. Przez długi czas czuł się pogodzony z losem, lecz wraz z rozkwitającym uczuciem do Nat zrozumiał, że to nie prawda. Nigdy się z tym nie pogodził, po prostu zepchnął chęć poradzenia sobie z kłopotem gdzieś w głąb umysłu, z czasem coraz rzadziej wracając do idei.

A teraz ten pomysł zaatakował z podwójną siłą, niemal zmuszając Bruce'a do nieustannego działania. Pracował w domu, w T.A.R.C.Z.Y, w kawiarni, gdzie się tylko dało. Najróżniejsze koncepcje badań przychodziły mu do głowy niemal w każdej chwili, nawet podczas omawiania ataku robali i większego zła, najwyraźniej planującego w nich uderzyć. Nie potrafił przestać, wpadł w wir i korzystał.

Stał się pracoholikiem, chyba aż za bardzo, bo gdy Fury ostatnimi czasy na niego wpadał, za każdym razem pytał, czy wszystko w porządku. Bruce jak mantrę odpowiadał, że oczywiście. Po prostu poczuł wenę i wziął się do roboty. Jednak Nick głupi nie był, więc brunet zdał sobie sprawę, że później nadejdzie prędzej, a szef się zorientuje, o co w tym wszystkim chodziło.

Tak czy inaczej zdeterminowany Avenger zdecydował, że skoro w ich ręce wpadło potężne berło Lokiego, powinien je wykorzystać. Leżało spokojnie w siedzibie organizacji, strzeżone, lecz on posiadał dostęp, tak samo jak reszta ekipy. Czerpał z przywileju, by skradać się tam bez świadków, wykonując póki co drobne eksperymenty, przekonując się, czy rzeczywiście artefakt posiadał niezwykłą moc. Skoro laska z kamieniem u grzbietu potrafiła zniszczyć pół metropolii, to chyba mogła też naprawić Bannera? Zawzięcie próbował to sprawdzić.

Przez swoje zapracowanie, niemal obsesyjne myślenie o tym, by zabić w sobie Hulka nie zauważał zmartwionych spojrzeń Natashy, dla której przecież to czynił. Jej lekkie zaniepokojenie takim stanem rzeczy przeistoczyło się w uparte zamartwianie. Myślała o mężczyźnie coraz częściej, z niezadowoleniem uświadamiając sobie, że wpływało to na jej pracę. Niedobrze.

Niemniej wymiany zdań z szefem T.A.R.C.Z.Y niewiele jej pomagały. Wiedział tyle co ona, czyli nic. Banner non-stop pojawiał się w ich kwaterze, ciągle coś robił, ciągle nad czymś dumał. Fury poinformował ją również, że Banner często zachodził do miejsca, gdzie znajdowało się berło. Dyrektor w to nie ingerował, gdyż uważał, że solidne testy to niezbędność. Natasha nie komentowała takiego podejścia, nie miała siły na kłótnie z Nickiem. Wolała skupić się na Bannerze, ewidentnie coś kombinującym. Zamierzała poznać jego tajemnicę.

Zupełnie zignorowała późną godzinę. Darowała sobie również piwo, chwyciła z barku whisky i na dole złapała taksówkę. Musiała wziąć sprawy w swoje ręce, póki nie było za późno, ponieważ intuicja podpowiadała jej, że w pewnym momencie tak mogło się stać. Westchnęła we wnętrzu dusznego auta, które opuściła z ulgą.

Nawet nie zapukała do Bannera. Nacisnęła klamkę, by następnie wcisnąć się do środka. Bruce, wyraźnie od czegoś oderwany, spojrzał na nią jak na ducha. Natasha odwzajemniła spojrzenie, uniosła brwi, uśmiechnęła się. Usiadła przy wąskim stole, postawiwszy alkohol. Bannera tak zaskoczyło działanie rudowłosej, że stał na środku pokoju z otwartymi ustami.

- Zamierzasz się jakkolwiek poruszyć? – Nat przerwała ciszę, jednocześnie otwierając butelkę alkoholu, z której się napiła.

Determinacja oraz wewnętrzna siła Bannera zaczęły odpływać gdzieś hen daleko na widok kobiety.

- Co tutaj robisz? – zapytał, poprawiając na nosie swoje zdezelowane okulary – upadły mu kilkakrotnie podczas pracy.

- Chcę cię odciągnąć od jakiejś obsesyjnej pracy i dowiedzieć się, co się dzieje – odparła cicho, biorąc drugi łyk palącego napoju.

- Nic się nie dzieje – zakomunikował najbardziej przekonująco, jak potrafił, usiadłszy naprzeciw Romanoff. Zabrał jej butelkę i również wychylił trochę whisky, jednak skrzywił się, co rozbawiło jego towarzyszkę.

- Nie wierzę. I nie uwierzę. Powiedz, inaczej nie wyjdę.

- Jak sama zauważyłaś, pracuję, tyle. Berło Lokiego jest ciekawe, chcę go dokładnie zbadać i wykorzystać do tego, do czego trzeba.

- A do czego trzeba?

- No nie wiem, do obrony przed najazdami z kosmosu? Do pokonania ewentualnego ataku Chitauri? Myślę, że się przyda.

- To nie wszystko. Bruce, co ukrywasz?

Natasha niemal przeszywała go swym spojrzeniem, a on starał się pod nim nie ugiąć. Oczywiście miała rację, jakżeby inaczej, lecz nie planował nikomu mówić o swoich ukrytych zamiarach. Powiedział sobie, że wszyscy dowiedzą się, gdy oznajmi sukces, tylko i wyłącznie. W innym wypadku cała zabawa z berłem musiała pozostać w kompletnej tajemnicy. Banner przyjął zasadę, że skoro się nie udało – to się nie wydarzyło.

- Nic – wzruszył ramionami. – Jestem zmęczony. Naprawdę dużo pracuję. Wizja tych robaków, Chitauri i reszty mnie dobija. Zresztą fakt, że teoretycznie ktoś załatwił Katella tak samo. Tyle się dzieje i nad niczym nie panuję, więc udaję, że panuję chociaż nad pracą. Przy tym zapominam o wszystkim.

- O wszystkim? I o wszystkich? – niemal weszła mu w słowo Nat.

- Nie – odparł cierpliwie, zerkając wprost na nią. – Nie o tobie, choć może byłoby prościej. Chyba oboje pamiętamy nasze ostatnie spotkanie w cztery oczy? I wiesz, co się może stać. Niemniej nie potrafię o tobie zapomnieć, choć nie wiem, czy to cię satysfakcjonuje.

Oczywiście Banner wyjawił prawdę, w tym aspekcie nie kłamał. Chciał zapomnieć, a nie mógł. Lecz kwestię berła wolał pozostawić w ukryciu. Tak czy siak patrzył na kobietę, która również wlepiła w niego wzrok. Nie odzywali się, mężczyzna zaobserwował jedynie, jak na jasnej twarzy rudowłosej pojawiał się nieśmiały uśmiech, próbujący przebić się przez wyćwiczoną obojętność.

Romanoff mu nie uwierzyła, lecz postanowiła zagrać według jego zasad, nadal uważnie go obserwując. Nie potrafiła odpuścić. Jednak po tym spotkaniu poczuła się spokojniej, pewniej swych własnych emocji. Podniosła się z krzesła, zrobiła krok w stronę Bannera, a następnie czule pocałowała. Delikatnie, krótko, próbując tym czułym gestem udowodnić mu, że mógł na nią liczyć. Po pocałunku uśmiechnęła się szerzej, a następnie wyszła, zostawiając po sobie whisky i zapach perfum.

Ten romantyczny incydent utwierdził Bruce'a jedynie w tym, że czynił dobrze.

*

Który to raz już umierał?

Któryś na pewno. Nigdy nie należało to do przyjemnych doświadczeń, za każdym razem bolało inaczej. Identyczna śmierć nie powtarzała się dwa razy. Bastien uśmiechnął się na tę idiotyczną myśl, skazując się nią na wieczność. Chyba że ktoś kiedyś pozbędzie się go tak naprawdę.

Dochodził do siebie kilka dni, nie wiedział ile dokładnie, gdyż przebudził się dosłownie pół godziny wcześniej, więc z nikim nie zdążył porozmawiać. Rany zagoiły się, choć jego wieczne ciało nadal odczuwało dyskomfort, całkiem spory. Dosyć precyzyjnie czuł ukłucia chłopaka. Lekko uniósł się z łóżka na łokciach, podciągając koszulkę. Na skórze nie widniał żaden ślad po ataku, wewnętrznie jednak oznaki wciąż się kryły. Z powrotem opadł na przyjemnie miękkie poduszki i rozejrzał się.

Nie przebywał w swoim niedawno wynajętym mieszkaniu na Dumbo. Wyglądało mu to bardziej na salę szpitalną, jednak nie sądził, by jakakolwiek tego typu placówka przyjęła wampira, opiekując się nim. Zapewne znajdował się w punkcie T.A.R.C.Z.Y, którego nie zdążył poznać. Skądinąd nigdy nie zwiedził wielkiego budynku, choć odwiedzał go już kilkakrotnie. I wszystko wskazywało na to, że poodwiedza częściej.

Pierwszą misję w roli Avengersa zaliczał do przeciętnie udanych. Z tego, co pamiętał, zdobyli berło i wyszli z tego żywi. No prawie, gdyż on sam stracił kilka dni egzystencji. W sumie mu to nie przeszkadzało, a jeszcze lepiej byłoby, gdyby nie bolało. Niezależnie od gatunku nikt cierpienia nie lubił.

Żył tak długo, choć nigdy nie sądził, że stanie się częścią jakiejkolwiek instytucji. Zresztą, Nox ostrzegał go przed tego typu organizacjami, a on skrzętnie stosował się do porad. Jednak wszystko trwało do czasu, nawet przekonania. Schedą było czytanie w myślach, dzięki czemu zaprzyjaźnił się z Furym, okazującym dość jasne intencje, przekładając je kolejno na działania. Mimo wieków egzystencji podziwiał niemal zwykłego człowieka za to, że konsekwentnie dążył do wyznaczonego celu. Chyba nawet on tak nie potrafił.

Oczywiście, przez te wszystkie lata Katell zauważył, że Nicholas się zmienił. Na gorsze czy lepsze – nie oceniał. Po prostu się zmienił. Ewoluował. Tak mniemał, gdyż stuprocentowego dostępu do świadomości Fury'ego nie posiadał – jak już, to raczej minimalny. Jedno pozostawało takie samo – cel. A celem było uratowanie jego świata, tej ludzkości, tej planety.

A cel Bastiena? Zastanawiał się. Pragnął chronić ludzi, zarówno przed pseudowampirami, jak i resztą zagrożeń, o których nie mieli pojęcia. Swą misję uważał za wielką i tyko on dobrze o tym wiedział. Istniał. Bytował w tym świecie. Chcąc nie chcąc przywiązał się do niego. Chyba wszystko, co egzystowało w jednym miejscu, zaczynało to miejsce darzyć dozą uczucia. Nawet wampir, mający możliwość podróżowania po wszechświecie, ale nie korzystał. Czuł się za bardzo ludzki. Chyba nawet bardziej niż Nox.

Tak jak teraz. Nie działał na niego alkohol ani leki przeciwbólowe, choć może powinien powiedzieć to Bannerowi - z tego co się orientował, był dobry w biologiczno-medyczne klocki. Niewykluczone, że istniały jakieś chemiczne związki, które uśmierzyłyby ból. Poza tym mógł im pomóc jeszcze Tony Stark.

Tony Stark. Dla Bastiena człowiek zagadka, pełen sprzeczności oraz skrajności. Katell nie musiał wysilać się na sztuczki w postaci czytania mu w myślach – słynny Ironman po prostu był pewnym siebie arogantem, lecz nie bez serca. Brunet odnosił wrażenie, że ten skrywa swoje dobre cechy pod maską półuśmiechów, półsłówek oraz zuchwalstwa. A tak naprawdę wszystkich pragnął uratować, nawet kosztem własnego życia. Bastien pamiętał uczucia przepełniające go, gdy sam wyzionął ducha, po raz n-ty, niczym kot o przysłowiowych dziewięciu życiach. Tylko że wampir posiadał ich znacznie więcej. Niemniej Anthony wtedy odczuwał tylko strach, rozczarowanie sobą i smutek.

Gdy patrzył w sufit, próbując ciężko nie wzdychać, usłyszał otwierane do jego tymczasowego pokoju drzwi. Przekręcił lekko głowę, ujrzawszy swojego starego przyjaciela, zerkającego na niego jak zwykle surowo jednym okiem. Domyślił się, że są tu gdzie poukrywane kamery. Cały Nick Fury.

Tymczasem dyrektor T.A.R.C.Z.Y żwawym krokiem wszedł głębiej, po czym usiadł na jasnym fotelu, gdzieś obok łóżka. Potrafił doskonale kryć emocje, nie to co Stark czy Thor, więc nikt nie miał zielonego pojęcia, że również ogarnął go strach. Strach o kogoś, kto całe swoje istnienie bronił ludzi i mógł się nie obudzić. Ilość straconej posoki na polu bitwy zdawała się ogromna. Pietro Maximoff dźgnął Bastiena co najmniej kilkadziesiąt razy, do czego sam się przyznał, bez żadnych szantaży. Po prostu zarówno on, jak i jego siostra okazali się skrzywdzeni oraz zagubieni. Niemalże jak kiedyś Natasha Romanoff.

Niestety nie zmieniało to faktu, że Nick nie wyżalił się ani jednej osobie, że obawiał się o to, czy taka utrata krwi nie spowoduje czegoś nieodwracalnego. Notabene nigdy nie rozmawiał o tym szczegółowo z Bastienem. Kiedyś mu mimochodem rzucił, że gdy straci większość krwi, może zniknąć.

- Fury, większość znaczy, że musieliby mnie rozczłonkować i każdą część zakopać na innym kontynencie. Albo nie wiem, wymyślić jakąś wymyślną torturę – mruknął z zamkniętymi oczami chłopak, ciężko wzdychając.

- Katell, ja nie wiem, co to znaczy, bo nigdy mi tego nie wyjaśniłeś – odparł niemal z oburzeniem mężczyzna, rozsiadając się wygodniej w fotelu. – Większość to większość. Wiesz, ile z ciebie leciało? Maximoff sobie nie folgował.

- Ten szybki?

- Ten szybki. Może po prostu wyjaśnij, jak można cię zlikwidować, żebym następnym razem się nie stresował, a Stark nie przechodził nerwicy. Nie zapominaj, że będzie ojcem, chcesz mu płacić odszkodowanie za rozrusznik serca?

- Wiem, i nie chcę. I kiedyś ci powiem. Może całej reszcie. Pewnie przyjdzie pora.

Nicholas nie odpowiedział, siedząc cicho obok przyjaciela, który wpatrywał się w sufit. Dyrektor odnosił wrażenie, że to, co kiedyś wyjaśni mu Bastien, nie będzie ani przyjemne, ani zwyczajnie informujące, tylko przestrzegające. Że nadejdzie taka krytyczna chwila, iż zabraknie wyjścia. Obawiał się, że to mogłyby okazać się to ostatnie dni spokojnego życia na planecie Ziemia.

Próbował o tym nie myśleć, przypomniawszy sobie, co może mu pomóc. Wyjął komórkę, coś na niej wystukał.

W pokoju panowała niemal idealna cisza, dało się słyszeć jedynie oddechy obu mężczyzn. Bastien nie chciał rozmawiać, zresztą Fury powiedział to, co leżało mu na sercu.

Nagle do środka ktoś wpadł i Katell trochę za szybko przekręcił szyję, gdyż ta go zabolała. Skrzywił się, lecz nie potrafił ukryć zaskoczenia.

- Banner? – mruknął Bastien, a naukowiec jak zwykle poprawił na nosie okulary, ponieważ nie wiedział, jak ma zareagować.

- No ja. Za szybko wpadłem, co? To zdradza, że się martwiłem – wydukał, ale się uśmiechnął. – Ale Fury napis... - zaczął i spostrzegł srogie oko Nicka. – Nie powinienem tego mówić, za późno, przepraszam. No, ale martwiłem się, wpadłem cię odwiedzić. Zresztą wiesz, Katell, nie tylko ja...

- Potwierdzam. – Do środka kocim krokiem weszła uśmiechnięta Natasha, zerkając to na niego, to na Bruce'a. – Cieszę się, że się obudziłeś. Te kilka dni nas stresowało.

- Przecież nie można mnie...

- ...zabić, ale natura ludzka jest taka, że i tak lubimy się martwić.

Katell, chciał czy nie, uśmiechnął się. To od wieków zapomniane uczucie odnośnie ludzi, którzy życzyli mu dobrze było naprawdę miłe. Jego samego zaskoczyło, jak pozytywnie to odebrał. Nadal sądził, że powinien się ukrywać, żyjąc z dala od homo sapiens, ratując ich skórę przed pseudowampirami, niemniej posiadanie znajomych w obecnych czasach okazywało się nadzwyczaj przyjemne.

Tylko że to nie koniec niespodzianek. Po rozmowie z Nat, Brucem oraz Furym odnośnie możliwości zdobytego berła oraz o pogodzie, do środka wpadł Stark. Nikogo by to nie zaskoczyło, ale w ręku trzymał ogromny kosz, w którym tkwiło kilka butelek drogich alkoholi, jakieś czekolady, bombonierki i różnego rodzaju smaki kaw. Wszyscy spojrzeli na niego jak na niegroźnego kosmitę, który wszedł w nie tę sferę co trzeba, lecz Tony się tym nie przejął. Natomiast Bastien, widząc to, pierwszy raz od spotkania Avengers, parsknął śmiechem, nie umiejąc się powstrzymać.

- Zaśmiałeś się? – zaczął od razu Ironman, stawiając kosz w nogach. – A co jest takiego śmiesznego w moim prezencie? Nie, czekaj, wróć. To od Pepper i ode mnie. Musisz poznać moją Pepper.

- On musi się trzymać z dala od ciebie, żeby nie zgłupieć – rzucił jak zwykle głośno Fury, ale tym razem zgromadzeni się zaśmiali. Oprócz Nicka i Tony'ego, prowadzących walkę na spojrzenia.

- Oko ci przypadkiem nie ucieka? – zapytał niewinnie Stark, lecz Nick wyciągnął broń, mierząc w jego skroń. – Nie zabijesz ojca!

- Potts znajdzie lepszego – odgryzł się Fury, lecz oczywiście schował pistolet. – Ty zawsze musisz gadać głupoty?

- Nie gadam głupot! Po prostu osoby widzące na jedno... nieważne. – Stark przestał patrzeć na dyrektora, spojrzawszy na leżącego bruneta. – Ja wiem, że jesteś wampirem, w ogóle będę musiał cię zapytać jak działacie... Nat, nie patrz tak... No, ale smaki czujesz. Więc razem z Pep wybraliśmy ci takie najbardziej fantastyczne.

- Dziękuję, nie trzeba było.

- No, trzeba. No wiesz, na początek nowego życia. Rozumiecie też ż...

- Jezu, rozumiemy, Stark – zirytował się Banner. – Weź już kontynuuj.

- Ale zielony, nie denerwuj się...

- Odnoszę wrażenie, że masz fascynującą zdolność do irytowania nawet bardzo spokojnych ludzi – rzucił obolały Bastien i tym razem Bruce z Nat się zaśmiali.

- Fury nigdy nie był spokojny – odparł Stark.

- Tu się akurat zgodzę – przyznał Katell. – Ale dz...

- No hej! Ty żyjesz – przerwał wszystkim Wilson, wszedłszy przed Stevem, który z kolei gestykulując próbował uciszyć swojego przyjaciela.

- Wampiry nie umierają – oświecił go Stark, zerkając na Sama jak na idiotę.

- Serio? – podjął Falcon. Rogers go szturchnął, więc ten ugryzł się w język i zerknął na Katella. – Znam prawdziwego wampira, ale zajebiście!

Steve spojrzał na niego krzywo, tak samo jak reszta, a Sam uświadomił sobie, co zrobił.

- Powiedziałem słowo na Z, o cholera – uprzytomnił sobie, po czym złapał się za głowę. – O cholera! Powiedziałem o cholera... Ja pier...

- SAM!

Krzyk Kapitana przerwał wypowiedź Wilsona, choć komizm sytuacji rozbawił nawet jak zawsze poważnego Fury'ego. Steve pokręcił głową, po czym podszedł do Bastiena, uścisnąwszy mu po męsku dłoń, jakby kumplowali się od lat. To samo uczynił Falcon, a potem Bruce z Ironmanem, jakby dopiero sobie o tym przypomnieli. Na końcu Natasha poklepała wampira po jego szerokim ramieniu.

Katell, mimo zmęczenia, rozmawiał z nimi, śmiał się, wymieniał odczucia odnośnie bitwy o berło. Dowiedział się również czegoś o rodzeństwie Maximoff. Nie był zły na Pietra. Po części go rozumiał. Jednak zamierzał odwiedzić ich i zweryfikować swoimi zmysłami prawdę. Lecz dopiero gdy dojdzie do siebie, a zapowiadało się na jeszcze kilka dni w łóżku.

Kilka nadzwyczaj przyjemnych, niewampirycznych dni, podczas których odwiedzą go, porozmawiają, pożartują. Tony zarzekał się również, ze przyprowadzi swoją narzeczoną, lecz bez czosnkowych naszyjników.

Bastien tak długo wypierał wszelką obecność w swoim istnieniu, odkąd stracił Noxa, Lucrece oraz Aizawę, że odbierał to jak swego rodzaju cud. Bo nie sądził, że kiedykolwiek dołączy do jakiejkolwiek grupy, gdyż nigdy wcześniej tego nie uczynił.

Nie liczył specyficznej przyjaźni z Furym. I jeszcze bardziej specyficznej relacji z Carol Danvers. Ciekawe co u niej?

A jednak kilkanaście tysięcy lat egzystencji nadal potrafiło zaskoczyć.

*

Peter ostatnimi dniami nie potrafił żartować. Tak samo Rocket jakoś zapomniał o ironii oraz sarkazmie, którym się otaczał. Obaj zastanawiali się, co działo się z Draxem, martwiąc się. Dokładnie jak Gamora oraz Groot. Kobieta stała się jeszcze bardziej cicha niż zazwyczaj, a sadzonka zaprzestała pląsów do muzyki Quilla.

Star-Lord niemal bez przerwy myślał, kim była na kreatura, która porwała jego wspólnika. Członka Strażników Galaktyki. Przyjaciela. Tak, Drax stał się mu bliski, już nie tylko jako ktoś, kto bronił bezpieczeństwa na planetach. Po takim czasie razem, po takich przygodach, lepszych czy gorszych, jakoś ciężko przyswajał fakt, że Niszczyciel poszedł za jakąś brzydką idiotką. Tutaj musiał się zgodzić z Rocektem – ta kosmitka wyglądała paskudnie, przypominała jakąś uschłą rybę. Z tym że ta ryba posiadała moce, o których nawet nie śnili.

I tak we czworo szukali Draxa we wszechświecie. Przystawali na planetach, ominęli nie jeden deszcz meteorytów, napotkane czarne dziury, odkładając wizytę u Kolekcjonera. Raz niemalże doszło do walki z rasą jakieś malutkiej planety, gdzie wszyscy byli brązowi o wielkich, pomarańczowych oczach. Jednak szybko się stamtąd ewakuowali, poza tym Peter uznał, że ta cywilizacja bardziej przypominała te nierozwinięte plemiona z jego książek, które czytał jeszcze na Ziemi.

Tak czy inaczej, po wszelkich dyskusjach z resztą strażników, Star-Lord wspólnie z nimi doszedł do wniosku, iż chodziło o wszechpotężne Kamienie, o zbieranie jakichś żołnierzy, o coś wielkiego. Tylko o co, po co i dlaczego?

- Wiecie, może ona serio chce się piękna zrobić przy pomocy Kamieni? – wzruszał ramionami Rocket, siedząc w fotelu, tym razem nie za sterem. – Przecież była brzydka jak noc meteorytowa.

- Ale miała to coś – rzuciła z poważną miną Gamora. – Miała moc. Posiadała ją. Trzeba na nią uważać – rzuciła cicho, aż Groot zatrząsnął się, a ona go pogłaskała.

- Słuchaj, Gamora – zaczął Peter, który chciał poruszyć ten temat już kilka dni temu, lecz zbierał odwagę. – Bez urazy czy coś, ale tak trochę mówisz i zachowujesz się, jakbyś coś wiedziała, a nie chciała nam powiedzieć. Jak mały Groot ma nie słyszeć, to daj znać, wyniesiemy go.

- Groot! – dało się słyszeć z doniczki.

- Nie, Groot, jesteś jeszcze za mały – krzyknął ojcowskim tonem inteligentny futrzak, zerkając na ich towarzyszkę. – Zazwyczaj nie zgadzam się z Quillem, ale tym razem muszę. Wybacz, zachowujesz się, jakbyś coś ukrywała. Serio. Skoro ja jako najinteligentniejszy tutaj...

- Rocket – warknął Star-Lord.

- Oprócz ciebie, Gamoro... – Peter z obrażoną minę spojrzał na stery i na najbliższą planetę, na której postanowił kolejny raz spróbować szczęścia. – ...tak uważa, to coś jest na rzeczy. Ja wiem, że istnieją te babskie sprawy, ale to chyba nie o to chodzi, co?

Brunetka westchnęła. Spojrzała wyniosłym wzrokiem przed siebie, a następnie na Petera oraz Rocketa. Uśmiechnęła się do Groota, który odwzajemnił gest, chwyciwszy go w dłonie, co sadzonka skwitowała rozczarowaną miną. Minutę później kobieta wróciła, gdy odstawiła dziecko do pokoju.

- Przypomniałam sobie, jakie opowieści słyszałam od mojego ojca – tutaj przełknęła ślinę, przymykając oczy. – Od Thanosa. Ja i Nebula. Jak byłyśmy małe.

- A co mają bajki do porwania Draxa? – przerwał od razu Quill.

- Mówiłem, że jestem najinteligentniejszy – westchnął Rocket, wywrócił oczami i spojrzał na Gamorę. – Zapewne dotyczyły kogoś, kto wyglądał jak ta długa, chodząca ryba.

- Co ty z tą rybą? – mruknęła kobieta, jednak westchnęła. – Tak. Chyba. Tak sądzę. Tak mi się wydaje. To nic pewnego, ale...

- Gamoro – zarówno szop, jak i Peter, spojrzeli na nią wyczekująco.

- Po prostu czytał nam bajkę. Nie pamiętam szczegółów, ale o jakimś rodzeństwie. Że czworo ich było, jeżeli dobrze zapamiętałam. Ale dwójka tak urosła w siłę, że odebrano im moce, i chyba wygnano. I ta dwójka chciała się mścić...

- Czekaj, czekaj, czekaj... - rzucił z wielkimi oczami Rocekt, na którego z kolei wybałuszył wzrok Quill.

- Tą dwójką, jak mniemam, był Thanos... i jego siostra.

Zapanowała idealna cisza. Gamora patrzyła w kosmos przed nią, a Star-Lord oraz bestyjka wpatrywali się w siebie, z wielkimi oczami i wpółotwartymi ustami. Obaj zrozumieli przekaz kobiety. Wcale a wcale im się to nie spodobało. Niemniej nie mieli czasu na gorącą dyskusję, gdyż z nieznanego powodu ich statek nagle przyśpieszył, a oni poczuli, jak ostatnie posiłki cofają się do gardeł.

Krzyczała cała czwórka, z tym że Groota nie słyszano. Wpadli w jakąś pętlę, przez chwilę jak jeden mąż przerazili się, że to czarna dziura. Gdy mogli już otworzyć oczy, ujrzeli przed sobą feerię barw średniej wielkości planety. Zarówno Quill, jak i Gamora, próbowali z przodu wyhamować, lecz ostatecznie dość brutalnie powitali się z ziemią nieznanego ciała niebieskiego.

Kilka minut później w pomieszczeniu rozległy się jęki przeciętnego bólu, a Rocket rozpiął pasy, wędrując do pomieszczenia, gdzie czekał Groot. Wrócił z przestraszoną i lekko powyginaną sadzonką, lecz wszystko wskazywało na to, że cała czwórka miała się dobrze.

- Grooooot... - jęknęła roślinka.

- Ja też ich nienawidzę, Groot – zawtórował przeuroczy szop, rozglądając się. – Hej, tej planety nie pamiętam z przewodnika po galaktyce. Co to jest?

- Nie wiem, ale zaraz się dowiem.

Po tych słowach Gamora odważnie wyszła na zewnątrz, spotykając się z protestem Petera, lecz go zignorowała. Star-Lord wyszedł za nią, potem Rocket, trzymając w rękach małego Groota. Żadne z nich nie wiedziało, gdzie się znajdowało, lecz musieli przyznać, że planeta wyglądała cudownie, kolorowo, przepięknie. Zauroczyli się. Tak bardzo, że nieostrożnie poszli dalej, chcąc dotknąć i powąchać fantastyczne rośliny, które oglądali.

- Chyba spodobała wam się moja planeta.

Gamora, Peter oraz Rocket wycelowali swoimi broniami w starszego mężczyznę, stojącego za nimi. Nie miał najmniejszych szans. Najbardziej stojący po lewej Rocket zmienił kierunek, celując za dziadka, gdzie stała jakaś dziwna dziewczyna z czółkami. Od razu podniosła ręce i zaczęła płakać.

- Mantis, spokojnie – rzucił miękko starszy człowiek. – Nic ci nie zrobią. Nie są wrogo nastawieni, zresztą, ja też nie. Bardzo mi miło. Witajcie na planecie Ego.

Bardzo nieufnie, ale jako pierwszy schował broń Star-Lord. Po nim zrobił to Rocket, a ostatnia Gamora. Stali bez ruchu dość długo, aż mieszkaniec planety poczynił nieśmiały krok do przodu, również unosząc ręce. Uśmiechnął się.

- Spokojnie. To moja planeta – rozejrzał się z dumą i westchnął. – Rozgośćcie się. Znam was. Strażnicy Galaktyki. Ostatnio jesteście sławni w tych okolicach.

- A gdzie reszta? – zapytała przytomnie Gamora, nie spuszczając z niego oczu.

- Nie ma reszty – wzruszył ramionami. – To moja planeta. Mieszkam na niej ja. I Mantis. Poznajcie ją. To ona – rzucił łagodnie, a kosmitka za nim pomachała im, nadal nieco wystraszona. – Dlatego wszystko jest tu piękne, gdyż żadna cywilizacja niczego nie zniszczyła.

- To brzmi całkiem sensownie – przyznał po namyśle Rocket. – Nie mieliśmy na mapie Ego.

- Ach – mężczyzna machnął ręką. – Bo jej nie umiejscowiłem – oznajmił niemal radośnie, krzyżując ręce za sobą, po czym odwrócił się do nich, rozpoczynając spacer. Ruszyli za nim. – Nie chcę, by ktoś tu się osiedlał. Podoba mi się tu tak, jak jest. Natura. Sama natura. To klucz do spokoju. No i mój pałac.

- I co, tylko ty i twoja dziewczyna tu mieszkacie? – zapytał przytomnie szop, idąc za Quillem.

- Nie jestem jego dziewczyną! – rzuciła słodkim tonem kosmitka. – Jestem Mantis, służąca pana Ego.

- Pana Ego? – zapytał z krzywą miną Peter.

- Służąca? – dopytał Star-Lord.

- Planeta jest tobą? – zakończyła pytania Gamora.

- Spokojnie, moi mili. Tak, Mantis to moja pomocnica, ale myślę, że to szczegółowiej wyjaśnię później. I tak, to moja planeta, planeta jest mną, także czujcie się jak u siebie – uśmiechnął się staruszek, odwracając się do nich. – Resztę obgadamy przy czymś do picia.

- Panie, daj mi whisky, bo mój mózg nie ogarnia – mruknął pod nosem Rocket.

- Fajną macie tę koalę – uśmiechnęła się Mantis.

- Jestem szopem! – oburzył się nie na żarty Rocket.

- Co nie zmienia faktu, że fajny jesteś – uratował sytuację Ego. – Zapraszam.

Godzinę później siedzieli już w pięknym pomieszczeniu, z otwartymi przestrzeniami na każdą stronę świata. Pachniało cudownie, złoto idealnie uzupełniało kolorową florę miejsca. Cała czwórka w duchu przyznała, że to najpiękniejsza planeta, na której się znaleźli. Ego w ciekawy sposób i dość szybko wyłożył im historię tego ciała niebieskiego oraz siebie, co i raz dolewając napojów. Gamorze herbaty, Peterowi kawy, Rocketowi whisky, a zadowolonemu Grootowi wody.

- Wiem, że znaleźliście się tu przypadkiem. Chcieliście dostać się do Kolekcjonera.

- Skąd to wiesz? – zapytała Gamora, automatycznie przybierając bojową pozę.

- Ale spokojnie – zaśmiał się Ego. – Jestem planetą, wiem dużo. I wiem, że dobrze, że tam nie dotarliście – dodał poważniej.

- Dlaczego? – zapytał przytomnie szop.

- Bo Kolekcjoner nie żyje.

- Co? – Star-Lord wybałuszył oczy.

- To – westchnął ciężko Ego, co ukazało na chwilę jego prawdziwą starość. – Kolekcjoner nie żyje. Jego kolekcja została splądrowana. Ktoś bardzo chciał odnaleźć Kamień Mocy. Bardzo. Ktoś bardzo potężny. A właściwie ktoś, kto dopiero zyskuje potęgę i gdy osiągnie ją całą, może stać się wiele złego.

- Ale skąd to wiesz? – zapytał po chwili ciszy skonfundowany Rocket, powoli tracąc grunt pod nogami. Wcale mu się to nie podobało.

- Jestem planetą. Planeta jest mną – rzucił ze śmiechem mężczyzna, pijąc whisky, tak jak jego futrzasty znajomy. – Wyczuwam bardzo dużo. Bardzo wiele dociera do mnie z kosmosu. Zresztą niekiedy inni mnie odwiedzają, ci przyjaźnie nastawieni, informując mnie. Dlatego wiem, że Kolekcjoner wyzionął ducha, a ktoś najwyraźniej zbiera Kamienie, by zawładnąć wszechświatem.

- Ta rybia potworzyca? – mruknął inteligentnie Peter, a Ego się zaśmiał.

- Cudowna nazwa. Ale tak. Pewnie chodzi o nią. Nie wiem, czy słyszeliście taką opowieść...

- O Thanosie i jego siostrze – przerwał mu wstrząśnięty szop.

- Och, słyszeliście!

- Gamora to przybrana córka Thanosa – wymruczał Perter, a ona spojrzała na niego morderczym wzrokiem.

- Och! Ale nie masz nic po tacie. Nie wyczuwam tej chorej chęci zmienienia wszystkiego – odparł łagodnie Ego.

- Naprawdę? – Gamora uniosła jedną brew. – Znasz go?

- Raz go spotkałem. Na szczęście jakimś cudem mnie zignorował. Cóż, wtedy nie był zły, tylko zagubiony – westchnął, spojrzawszy uważnie na kobietę. – Choć zakładam, że skoro nikt go od tamtej pory nie naprowadził, zagubił się do takiego stopnia, że nabroi wiele złego.

- I jego siostra – dodał ponuro Quill.

- Och, nie. Jego siostra podobno jest jeszcze gorsza – uśmiechnął się Ego i spoważniał. – Znacznie gorsza.

- To może nam o niej opowiesz, jak coś wiesz? – rzucił Peter.

- Opowiem. Pewnie. Dlaczego nie? Ale mam radę. Zatrzymajcie się tu na kilka dni. Posłuchajcie mnie. Może razem coś wymyślimy. Chciałbym pomóc. Nawet w odbiciu przyjaciela...

- Skąd... - zaczął Peter.

- Planeta – uśmiechnęła się słodko Mantis znad swojej herbaty.

- Właśnie. Mogę wam pomóc. Naprawdę – zaoferował Ego.

Quill, Gamora oraz Rocket zerknęli po sobie bardzo uważnie, po kolei, by nie uronić żadnego spojrzenia. Milczeli, jakby dogadując się ze sobą w myślach. Analizowali sytuację, pili swoje napoje, po czym Star-Lord westchnął, jeszcze raz zerknął na przyjaciół, bardzo oszczędnie uśmiechając się do Ego oraz Mantis.

- Zostaniemy – zakomunikował z leciutką nutką niepewności, którą mógł usłyszeć jedynie szop i kobieta.

- Och, nie wiecie nawet, jak się cieszę – odparł cicho starzec, ukrywając wzruszenie.

Patrzył na Petera, jakby nie widział go od lat. Jakby miał jakąś tajemnicę, o której Quill musiał dowiedzieć się w ciągu kilku dni. Jakby coś miało się skończyć, a coś zacząć.

*

T'chaka stał dumnie przed swoim tronem, za którym niekoniecznie przepadał. Przepadał natomiast za ulepszaniem Wakandy, za tym, by było tu spokojniej, nowocześniej, bardziej fantastycznie. Mężczyzna cenił sobie przede wszystkim ład w swoim królestwie, starając się go utrzymać przy każdym krytycznym razie.

Jednak najbardziej przepadał za czasem spędzonym z rodziną – żoną, synem oraz córką. Sam nie wiedział, z kogo był bardziej dumny, chyba z całej trójki tak samo, co nie zmieniało jednak faktu, że to właśnie jego pierworodny miał zasiąść na tronie. A król czuł, że to się zbliżało. Niemniej jego Ramonda starała się nie dopuszczać tego do siebie.

- Kochanie, T-challa jest jeszcze młody – mówiła swym doniosłym, pięknym głosem. – Tak samo jak ty – dodała z miękkim uśmiechem.

- Królowo – T-chaka całował jej dłoń, zerkając na kamień wielkości pięści, pięknie błyszczący hipnotyzującym blaskiem, umieszczonym na marmurowym piedestale. – Rue chyba twierdzi inaczej – twierdził radośnie.

- Och – Kobieta pochmurniała. – Rue, Rue... Wiem, wiem, to jest bardzo ważne, ale przecież każdy bywa omylny. Nawet prastare królestwo – prychała niczym rozjuszona kotka.

- Och, skarbie, uwielbiam cię – mówił wtedy, całując ją w czoło, a ona ponownie się uśmiechała.

Czy też podarek od starego świata się mylił, czy też nie, fakt pozostawał taki, że ktoś sprzedawał ich niesamowite vibranium. Musiał coś na to poradzić. T'chaka zwlekał z działaniem tylko dlatego że zastanawiał się, czy z Wakandy posłać siebie, czy też żądnego przygód syna. Dumał i dumał, a sytuacja stawała się coraz poważniejsza. Ulysses jakimś cudem przechytrzył Wakandę, co strasznie nie podobało się T'chace.

Chyba tylko Ramonda wierzyła, że zastanawiał się nad tym tygodniami. Pozwalał na wyprowadzanie z ich królestwa vibranium, byle tylko podjąć odpowiednią decyzją. Owszem, był długowieczny, lecz nawet bez niesamowitego kamienia Rue domyślał się, że porządzi Wakandą jeszcze najwyżej kilka lat.

Ale T'challa... zdawał się idealny w każdym calu. Spokojny, świetnie wyszkolony, bystry, szarmancki, podejmujący szybkie decyzje – oto cechy królewskie. Doświadczenie zdobywało się z czasem. I dlatego obecny władca postanowił nieco mu to ułatwić, podejmując ostateczną decyzję odnośnie walki z Ulyssesem i kradzieżą drogocennego metalu.

T'chaka długo dyskutował o tym z ukochaną żoną, lecz nie doszli do większego porozumienia, gdyż dla królowej każde rozwiązanie wydawało się złe. Tak czy inaczej monarcha jadł właśnie cudowną kolację z całą rodziną i cieszył się, że ich miał. Kochał ich.

- T'challa – zaczęła z krzywą miną ich Shuri, genialna, choć od dziecka nieposkromiona córka. – Jedz mięsko, bo nie urośniesz. Król powinien wyglądać, a nie tylko gadać.

- A ty nie omijaj awokado – odrzekła spokojnie niewzruszony T'challa. – Podobno zwiększają inteligencję, przyda ci się.

- Dupek – sarknęła dziewczyna.

- Shuri! - oburzyła się lekko Ramonda.

- Wybacz, mamo, ale mnie obraża!

- Zaczęłaś, moja droga – odpowiedział młodszy mężczyzna, biorąc do ust wielki kawałek awokado. – Widzisz, ja będę inteligentny.

- Spokojnie, dzieci, spokojnie – zaśmiał się T'chaka, zerkając na syna i córkę, po czym spoważniał. – Cieszę się, że w końcu jemy razem, bo musimy o czymś porozmawiać.

- Ja nie będę mu pokazywać nowych technologii, to jest noga stołowa – oznajmiła obruszona dziewczyna, ledwo przełykając warzywa.

- Nie, nie, kochanie. Ty musisz tylko jedno. Zaprezentować nowy strój Czarnej Pantery.

Zapanowała cisza. Ramonda odłożyła sztućce, spojrzawszy na męża tak, jakby nie dowierzała, choć tak akurat stałoby się przy podjęciu każdej decyzji. Natomiast Shuri zbladła, powoli żując swoje awokado. T'challa za to uważnie spojrzał na swojego ojca, nie wiedząc, czego się spodziewać.

- Ukradli nam vibranium. Wiadomo, że to Ulysses. I trzeba coś z tym począć. Czy zdecydowałeś co, ojcze? – zapytał poważnie młodszy, patrząc na króla.

- Zdecydowałem – westchnął ciężko T'chaka. Bo ta decyzja kosztowała go sporo zdrowia. – Ja tu zostanę. A ty, T'challa, wybierzesz się do królestwa Ulyssesa. Czyli Ameryki. Poczyniłem już pewne kroki. Czekają tam na ciebie.

- Jestem gotowy, ojcze.

- Kochanie!

Może i młody, żądny przygód T'challa wykazywał gotowość, może T'chaka długo się decydował, nie śpiąc po nocach, jednak damskiej części rodziny królewskiej nie przekonywał ten pomysł. Z drugiej strony nie istniał lepszy. Dlatego Ramonda po krótkim „kochanie!" zamilkła. Nie posiadała argumentów, a jej syn rwał się, by udowodnić swą bezsprzeczną wartość.

- Jutro porozmawiamy o reszcie. Dziś cieszmy się kolacją – zakończył wszelkie potencjalne rozważania władca Wakandy, skupiając się na swoim łososiu.

Cała czwórka rozmawiała, śmiała się, jednak już bez tej beztroski, co wcześniej.

*

T'challa starał się przede wszystkim myśleć rozsądnie, ale i krok naprzód. Jego ojciec był mądry, tak samo matka. Siostra okazała się geniuszem w kwestii biotechnologii. Uważał swoją rodzinę za wspaniałą. Sam natomiast prezentował ogromny talent w sztukach walki oraz pertraktacjach. Te walory sprawiały, że nadawał się na króla. Jednak nie śpieszył się do tronu, poza tym sądził, że jego rodziciel wciąż spisywał się idealnie. A on mógł pokazać swoją wartość w inny sposób – w terenie. Nie należało to zadań prostych, ale jak najbardziej wykonalnych oraz satysfakcjonujących.

Tylko nawet taki taktyk jak on czy tata, nie przewidzieli kilku okoliczności.

T'challa, jako przedstawiciel tej drugiej Wakandy, o której praktycznie nikt nic nie wiedział, miał rozmawiać z niejaką organizacją o twórczej nazwie T.A.R.C.Z.A. Mężczyzna, jak na następcę tronu przystało, nie zbaczał z drogi, nigdzie nie wstępował, tylko razem z szoferem oraz Okoye parł do przodu, w stronę niejakiego dyrektora Nicka Fury'ego.

Kto z nich mógł przewidzieć takie wydarzenia?

*

Przeciętny człowiek i zwyczajne społeczeństwo nie wiedziało, jak to było żyć bez ojca, bez matki, tylko z nieustanną chęcią zemsty, do której uparcie się dążyło.

Jednak Erik Stevens wiedział to doskonale. I choć był jaki był – nie życzył takiego doświadczenia, jakie przeżył, nikomu.

Oprócz T'challi. Och, jak on nienawidził tego człowieka, mimo że nigdy go nie poznał. Po prostu go nie znosił, od zawsze życząc mu wszystkiego najgorszego. A właściwie sam swoimi czynami dążył do tego, by przyszłego króla Wakandy spotkały same nieszczęścia. Tak jak dzisiaj.

Niekiedy Stevens, w połach pościeli, o jakiejś czwartej nad ranem, uznawał, że to wszystko nie miało sensu. Po co szukać zemsty po tylu latach, skoro mógł wieść spokojne życie u boku całkiem fajnej kobiety? Odznaczał się inteligencją, pracowitością, niesamowitą charyzmą, zdecydowaniem, odwagą. Tak naprawdę przy odrobinie wytrwałości mógł osiągnąć wiele. A tymczasem pławił się w chorej chęci zemsty na T'chace oraz T'challi. To go nakręcało. To sprawiało, że każdego poranka wstawał i funkcjonował. Nic innego nie wyzwalało w nim chęci do życia.

Może taki mó los, po prostu.

Jednak Killmonger nawet w najśmielszych snach nie przypuszczał, że taka okazja na zemstę napatoczy się sama. Nie przypuszczał, że w Nowym Jorku ujrzy T'challę w zwykłym czarnym rolls royce, z kierowcą oraz jakąś kobietą bez włosów. Erik całe życie borykał się z pechem, jednak tego dnia wszystko podano mu na tacy. Cudownie.

Jego biały van w odpowiednim odstępie jechał za luksusowym autem. W przestronnym środku szykował się do ataku, a jego dziewczyna prowadziła. Cóż, myślała, że to na poważnie, jednak na poważnie w życiu Erik traktował jedynie zemstę, nie ludzi. Każdego dało się zastąpić. Nawet T'chakę i jego syna, którzy żałowali nowoczesnej technologii pobratymcom. To naprawdę żałosne.

Założył kamizelkę, sprawdził broń, drugą broń, doposażył się nawet w noże i strzykawki z natychmiastowym usypiaczem. Mogły mu się przydać - przezorny zawsze ubezpieczony. Tak czy inaczej z małego ekranu, który odnotowywał obraz tego, co za przednią szybą, ujrzał, jak następca tronu skręca w jakąś lichą uliczkę. To jego szansa.

Killmonger żył zemstą, więc jeśli miał ją realizować, to tylko i wyłącznie w stu procentach.

Tak jak teraz. Wsunął maskę na twarz, otworzywszy szyberdach. Uważał swój plan za idealny. Dlatego wysunął się, celując w lewą oponę rolls royce. Uśmiechnął się szeroko, widząc, jak nagle kierowca traci panowanie nad samochodem. Kilka sekund później wymierzył w drugie koło i teraz już należeli do niego. Tylko że Stevens nie przewidział wszystkiego.

Dokładnie jak T'challa.

*

Okoye mocniej chwyciła swoją niesamowitą dzidę, gotowa do odparcia ataku, lecz przyszły król ją powstrzymał. Zaniepokoił się dopiero przy drugim kole. Odwrócił się do tylnej szyby, ujrzawszy za nimi niepozornego vana. Jednak na dachu spostrzegł człowieka przypominającego skrytobójcę. Intensywnie dumał, czy użyć swojej niesamowitej broni, czy jeszcze nie.

Jednak kiedy w ostatniej chwili Okoye uchyliła się przed strzałem, nie miał już na co czekać. Dotknął swego niezwykłego wisiora, wyglądającego na pazury dzikiego kota, by po kilku sekundach z przeciętnego następcy tronu przemienić się w silnego obrońcę Wakandy.

- Wow, to w Wakandzie już czarujemy? Dlaczego ja nie mogę być super kotką? – mruknęła nieco oszołomiona wojowniczka.

- Okoye, zostań, nie wychylaj się, ja to załatwię.

Nie czekał na odpowiedź kobiety, czuł się zobowiązany bronić jej, szofera i wiadomości, którą miał przesłać z królestwa. Wybił szybę po swojej prawej, wysuwając się z niej zgrabnie niczym prawdziwy dziki kocur. Znalazł się na dachu, a mina przeciwnika świadczyła o tym, ze aż takiego obrotu sprawy się nie spodziewał.

Żaden z nich nie zamierzał odpuszczać. W obu płynęła wakandyjska krew, choć o tym nie wiedzieli. Przy dobrych wiatrach staliby się braćmi, lecz w tamtym momencie wszystko napędzało ich do walki przeciw sobie, przede wszystkim nienawiść Erika, mocno pragnącego zabić następcę, króla i jego rodzinę. To jego życiowy cel, który miał się ziścić. Jako eksżołnierz potrafił zabijać, lecz nie wziął pod uwagę, że T'challa również nie marnował czasu. Poza tym oponent założył osobliwy kostium, który gwarantował mu niezniszczalność. Killmonger strzelał, tamtemu nic się nie działo, a aura zbroi sprawiała wrażenie, jakby zyskiwała moc z ataków. Erik wściekał się coraz mocniej.

Wspaniale, pomyślał, całe życie przygotowań, a ten jest pieprzonym wakandyjskim Ironmanem.

Niewiele się pomylił, niemniej ani nie należał do idiotów, ani naiwniaków. Schował się, w głowie szukając potencjalnych najsłabszych punktów T'challi. Ignorował krzyki z przodu, zignorował nawet to, że ktoś skoczył im na dach. Cholerny kocur.

Stevens przeładował broń, chwytając również pistolet z środkami usypiającymi. Gdyby wróg zasnął, mógł go wtedy bezproblemowo gdzieś zabrać. Znał świetne miejsca na trzymanie takich dziwacznych typów. Tak czy inaczej, widząc, jak długie pazury robią dziurę w dachu vana, strzelił w nie. Może właśnie one były najsłabszym punktem. Choć czy vibranium takie posiadało?

Killmonger uznał, że niewykluczone. Gdy strzelił w pazury, te natychmiast wysunęły się z blachy i już ich nie widział. To znaczyło tyle, że T'challa odniósł jakieś obrażenia. Tyle że kilkanaście sekund bez ataku, kilkanaście sekund ciszy wydały się dziwne nawet dla dziewczyny prowadzącej vana. Erik bardzo nieśmiało wyjrzał zza drzwi na dach, nie przeszkadzał mu pęd ani wiatr. Wybałuszył oczy. Pierwszy raz od lat się nieco przestraszył.

T'challa wisiał w powietrzu, jego obrończyni próbowała przebić się przez jakąś jasną powłokę, bezskutecznie, i uświadomił sobie, że zarówno rolls royce, jak i książę, wisieli w powietrzu. Na dachu ujrzał coś długiego... kogoś długiego, bardzo bladego, z długimi, jasnymi włosami. Te, w porównaniu do właścicielki, wyglądały pięknie.

- Erik Stevens.

Tak, Killmonger nie należał ani do idiotów, ani do naiwniaków. Jeśli ktoś bez problemu pokonywał jego wroga, przy okazji znając jego nazwisko, to nie świadczyło o niczym dobrym.

- Wcale nie. Nazywam się Tom Hiddleston! – oznajmił głośno i poważnie. Musiał improwizować.

- Och, doprawdy – zaśmiała się melodyjnie kreatura. Obserwował wijącego się T'challę, niczym prawdziwego kota. I choć życzył mu wszystkiego najgorszego, to sytuacja wydawała mu się zbyt podejrzana.

- Doprawdy – oznajmił i wycelował w nią, strzelając. Kula zatrzymała się, a jemu jeszcze bardziej się to nie spodobało.

- Źle celujesz. Powinieneś wymierzyć w niego – ta pokazała na T'challę nad jej głową. – To on jest synem króla. Króla, który zabił twojego ojca. Króla, który nie powinien królować. Lepiej wiesz to ode mnie. Powinien cię przepraszać, błagać o wybaczenie, powinien ślęczeć przed tobą.

- Owszem – przytaknął Killmonger, ponownie wziąwszy ją na muszkę. Szybko strzelił, trafiając ją poniżej uda. – Ale tylko ja mam to prawo wiedzieć, nie ty!

Spróbował ją zranić ponownie, lecz ta już się nie dała. Wściekła się. Bardzo. Na niego. Nie przejmował się tym, gdyż i tak nie mogła zgotować mu gorszego piekła niż przeszedł. Tak czy inaczej jakimś cudem broń wyleciała z jego dłoni. Obserwował, jak karabin rozpadał się na kawałki. Spostrzegł, jak T'challa w kostiumie Czarnej Pantery z hukiem opada na swoje auto, jak jego wojowniczka obija się o maskę, upadłszy gdzieś za nimi. A najgorsze, gdy poczuł, jak jego ciało unosi się wbrew woli. To coś psuło mu plan, a tego nie zamierzał wybaczać.

- Dam ci zemstę – zakomunikowała z mocą istota, unosząc go wyżej i wyżej.

- Nic mi nie dasz. Sam sobie to wezmę!

Jednak jego słowa zdały się na nic. Zobaczył czarną dziurę, w której wcale nie chciał znikać, kątem oka ostatni raz spoglądając na twarz zszokowanego T'challę bez maski.

Był tak blisko, mógł zabić księcia. I nie powiodło się przez kosmitę.

Oj, teraz Erik Stevens pragnął kolejnej zemsty - na istocie, która uniemożliwiła mu pozbycie się następcy króla Wakandy. Jakaś wewnętrza intuicja podpowiedziała mu również, że powinien tę myśl ukryć głęboko, bardzo głęboko i udawać, że było w porządku. Że nic się nie stało.

*

Wanda oraz Pietro znajdowali się obok siebie, w przeszklonych celach, które uniemożliwiały im używanie specyficznych mocy. Widzieli się, obserwowali, wiedzieli, co u nich, lecz nie mogli się naradzać, rozmawiać. Nie dziwiło to ani jednego, ani drugiego – po tym, co sobą zaprezentowali...

Blondynka nie wiedziała, w co miała wierzyć. Do tej pory żywiła się zemstą na szefie StarkIndustries, to dawało jej nadzieję na kolejne jutro – to jej wyrocznia, cel, po zrealizowaniu którego mogła oddać życie. Tyle że nagle okazywało się, że nic nie było takie proste. Nic a nic.

Nadal bolała ją szczęka, nadal pamiętała słowa jakiegoś ładnego chłopaka, który mówił, że nic im nie zrobią, że im pomogą. Pamiętała, co stało się w warowni, tylko już sama nie wiedziała, jak miała to interpretować. Nienawidziła człowieka, Anthony'ego Starka, który zabił jej rodziców, nienawidziła praktycznie wszystkich. Jednak wychodząc z lochu, widząc dzienne światło pierwszy raz od miesięcy, czując ludzkie odruchy, zaczęła rozmyślać, czy jej postrzeganie świata nie zostało skrzywione. Nie chciała zabijać, a zabiła jakiegoś człowieka. Zasłużyła na ten cios od rudowłosej kobiety.

Wanda wcale nie pragnęła krzywdzić, chodziło jedynie o sprawiedliwość. A jej sprawiedliwość wyglądała tak, by zlikwidować Starka. Miało obyć się bez ofiar ubocznych. Jednak von Strucker zniknął, teraz znajdowała się gdzie indziej, mając na rękach czyjąś krew. Uczucie przykre, straszne, ponieważ nie chciała czegoś takiego czynić. Patrzyła na brata, siedzącego w kącie, w ogóle nie wykorzystującego swojej prędkości. Zmartwiła ją ta obojętna mina.

Pietro wmawiał sobie, że czuł się w porządku. Że nic się nie stało, na wojnie zawsze pojawiały się ofiary, a przecież tam, w zamku, brali udział w prawdziwej bitwie. Walczył o życie bliźniaczki oraz swoje. Nikt nie mógł przypuszczać, że najeźdźcy mieli lepsze intencje niż ich... stworzyciele?

Maximoff zgodził się na eksperyment tylko i wyłącznie dlatego, że obiecali mu zemstę na Starku. Trzymał się tego uparcie, z tym przekonaniem dźgając młodego bruneta, rozmawiającego z jego siostrą. Czemu to zrobił? Powinien zaatakować Starka, też tam przebywał. Jednak adrenalina zrobiła swoje, przez co nie myślał racjonalnie. Był szybszy od światła, niestety nie bystrzejszy niż Einstein.

Czy żałował? Owszem. Wielu rzeczy żałował i być może pragnął odpokutować. Nie chciał nikogo zabijać, jednak emocje wzięły górę. Ponadto uważał, że tamten ciemnowłosy mężczyzna próbował skrzywdzić Wandę. Wtedy jeszcze wciąż pragnął zemsty, lecz po spokoju, jakiego zaznał w swojej celi, widząc siostrę, uznał, że zdecydowanie istniały lepsze sposoby na wykonanie jej.

I gdy uśmiechał się do blondynki, a ona do niego, do korytarza wszedł człowiek, przez którego to wszystko się stało. Anthony Edward Stark we własnej osobie. Oboje wstali z miejsca.

- Spokojnie. Chcieliście mnie zabić, ale ja nic wam nie zrobiłem – zaczął nadzwyczaj spokojnym tonem Ironman, zerkając to na jedno, to na drugie. – Wiem, o co wam chodzi. O to, że moja broń zabiła waszych rodziców. Przykro mi. – Po tych słowach Tony zamilkł, ponieważ i jego przepełniały emocje. – Naprawdę. Wiecie, swego czasu sprzedawałem broń. No wiecie, jestem miliarderem, a takim zawsze mało. Jednak uświadomiłem sobie w ciemnej, wilgotnej jaskini, w której straciłem przyjaciela, że nie chodzi o pieniądze. Chodzi o naukę i ulepszanie świata. Ja w waszych oczach mogę być zły. Tylko że przestałem sprzedawać śmierć. Długo sądziłem, jak mój ojciec, że to w celach pokojowych. Jednak rzeczywistość brutalnie to zweryfikowała. Straciłem kumpla, prawie mnie zabito, w moim sercu tkwił śmiercionośny stop, odkryłem nowy pierwiastek, prawie zabili moją ukochaną, wielu ludzi chce się na mnie mścić. Hej, rozumiem wasz gniew, ale się zmieniłem. Wielu tego nie wie, ale wy owszem. Nie zabiłem waszych rodziców. Wy nie zabiliście mojej mamy i taty, bo zrobił to ktoś inny... Co masz taką zszokowaną minę, Wanda? Tak, moich też ktoś zabił. Nie szukam zemsty, bo to bez sensu. Może inaczej bym gadał, jakbym wiedział kto, ale nie wiem. Chcę ulepszać świat. Jestem Ironmanem. Pomagam w walce z terroryzmem. Choć ostatnio też z kosmitami. Mamy fajna grupę, wszyscy skupiają się na pomocy. Też znam takich dziwaków jak wy. Znam gościa, który zamienia się w zielonego wielkoluda, co wszystko niszczy, a normalnie jest spokojnym, super inteligentnym naukowcem. Znam boga piorunów, och, ten to agent, może was usmażyć. Znam kogoś, kogo zamrozili i go rozmrozili w naszych czasach, a poświęca się Ameryce. Ba, znam nawet wampira, którego zabiłeś. – Stark wymierzył palec w bladego Pietra. – Ale to wampir, więc żyje. Dlatego nadal masz czystą kartę. Nikogo nie zabiłeś. Nie zamordowałeś. Nie masz krwi na rękach. Jesteś niewinny. Oboje jesteście. Oboje macie w sobie coś niezwykłego. I sami zdecydujcie, czy chcecie mnie ukatrupić, czy może pomagać. Wasza decyzja. Wasze sumienie i rozmyślania. Ja wam tylko przekazuję, że nikogo nie zamordowaliście, wszyscy żyją i wy zdecydujecie, czy chcecie ten stan zmieniać. Ja, jako Tony Stark, syn Howarda, nic do was nie mam. Sam byłem strasznym dupkiem, więc wierzę, że każdy się może zmienić. Pomyślcie. Zdecydujcie dobrze. Jeśli wybierzecie ciemną stronę, będziecie mieli na ogonie Avengers, razem ze mną, a z nami nie ma żartów. – Dodał, patrząc na rodzeństwo. Po wywodzie chwilę pomilczał. Zerknął na zegarek. - A teraz spadam, bo moja narzeczona ma ciążowe humorki. Pewnie jeszcze Fury was odwiedzi. Wiecie, ten taki groźny z przepaską, bo oka nie ma.

Po tych słowach wyszedł, nie czekając na jakąkolwiek reakcję. Zresztą rodzeństwo nie wiedziało, co miałoby odpowiedzieć.

Wanda ostatecznie pozwoliła sobie na płacz, a Pietro żałował tylko, że nie mógł jej przytulić.

*

Peter czuł się jakby spełniło się jego największe marzenie.

Siedział w swoim pokoju z Nedem, ciesząc się zakończeniem roku, z którego wrócili trzy godziny wcześniej. Ciocia nadal znajdowała się w pracy, ale to nie przeszkadzało im ani trochę w misji. A misją Leedsa oraz Parkera było budowanie Sokoła Millenium, gdyż Gwiazdę Śmierci złożyli w ferie.

Nastolatek podczas budowy, skupianiu się i omawianiu całej konstrukcji z przyjacielem, kompletnie zapomniał, że był Spidermanem, pająkiem z sąsiedztwa, niemalże podopiecznym pana Starka. Po prostu cieszył się pierwszym dniem oficjalnych wakacji, robiąc to, co kochał.

- Ej, skończymy to dziś? – podjął Ned, próbując dopasować klocek z tysiąca elementów. - Dobra, Pete, nie było w ogóle pytania. O której jutro wpaść?

- No musimy się wyspać – postanowił rezolutnie Parker. – Nie wiem, o trzynastej?

- No okej, to będę. Wezmę popcorn – uśmiechnął się porozumiewawczo chłopak.

- Och, ten domowy od twojej mamy? Słony karmel?! – podekscytował się natychmiast szatyn, patrząc na rysunek budowy. – Ale bosko! Ja poproszę ciocię, żeby zrobiła nam szarlotkę.

- Peter, ja mogę umrzeć dla szarlotki twojej ciotki – zakomunikował z rozanieloną miną Ned. – O! Po drodze kupię nam frappe.

- Ale jutro będzie odlot – podsumował Parker, szczerząc się razem z Leedsem.

Dochodziła druga, dość wczesna godzina. Obaj oszczędzali, by właśnie w dniu zakończenia roku kupić sobie pizzę. Sprawdzając dostawców w Internecie uznali, że starczy im na dużą hawajską, co jeszcze bardziej poprawiło ich doskonałe humory. Nie dość, że nie musieli się uczyć przez kolejne dwa miesiące, to jeszcze obaj przeszli do kolejnej klasy z wyróżnieniem, za co zarówno May, jak i rodzice Leedsa, obiecali im coś ekstra.

Póki co jednak skupiali się na swoim niesamowitym lego, które dostali jakiś rok temu, kompletnie nie zastanawiając się nad losami Ziemi.

Znajdowali się gdzieś w połowie budowy, gdy przyszło do nich pyszne jedzenie. Peter naprawdę zapomniał o wszystkich troskach oraz smutkach, jakie go spotkały, zapomniał o najazdach kosmitów, Ironmanie - absolutnie każdym aspekcie wykraczającym poza małe mieszkanie. A gdy skosztował pizzy, odpłynął, znalazłszy się raju, dokładnie jak Ned. Zrobili sobie przerwę, siedząc przy stole w kuchni i obgadując wszystkich, których widzieli na zakończeniu.

- A widziałeś Flasha? – prychnął Leeds znad swojego gorącego kawałka hawajskiej.

- Weź. Różowa koszula w żółte kwiatki, boże. Wyglądał jak jakiś tani detektyw z kiepskich komiksów – podsumował Parker.

- O, świetnie to ująłeś. W ogóle jak można wyglądać jak przygłup, mając kasę? Ja bym wyglądał jak Johnny Depp – uśmiechnął się Ned, a potem dodał, lekko się krzywiąc: - No okej, wyglądałbym jak Johnny Depp plus dwadzieścia kilo, ale nadal.

Peter niemal wypluł jedzenie z buzi. Gdy przełknął, śmiał się głośno, bo uwielbiał dystans do siebie Neda. Zresztą, obaj musieli go posiadać, by przeżyć na najniższej drabince społecznej w szkole. I udawało im się, bez uszczerbku na zdrowiu. Gdy Pete myślał o tym, śmiejąc się i będąc z nich dumnym, nie zauważył, jak Leeds bardzo szybko blednie, patrząc w okno za nim.

- Pete...

- To było dobre, Leeds! – parsknął Parker, próbując ugryźć kęs.

- Peter...

- Normalnie uwielbiam nas...

- PARKER!!!

Chłopak powstrzymał śmiech, spoglądając na kumpla. Dzięki temu dobry humor od razu go opuścił. Leeds patrzył nieobecnym wzrokiem za niego, wyglądając jakby za sekundę miał dostać zapaści. Albo co najmniej mini-zawału. Próbował wskazać drżącym palcem na coś, ale Peter szybko odkręcił głowę w kierunku okna.

Pizza wypadła mu z rąk, usta otworzył szerzej niż jego przyjaciel.

Szybę obsiadły małe robaki, które zarówno Parker, jak i Ned zdążyli poznać. Te jednak zniknęły, gdy Ironman przeleciał tuż za szybą. A po chwili zmaterializował się dokładnie naprzeciwko nich.

- Parker!

- T-tak, panie Stark?! – przeraził się nastolatek, podniósłszy się z krzesła, przy okazji je przewracając. Leeds z wrażenia również wstał.

- Powiedz koledze, że ma zejść na dół i schować się gdzieś, gdzie będzie bezpieczny – rozbrzmiał głos ze złoto-czerwonej zbroi. – A ty wciskaj na siebie strój – dodał, gdy uchylił się przed piorunem Thora. Peter i Ned obserwowali dziurę w niebie. – PARKER, NATYCHMIAST.

- Tak, ale o co chodzi?! – zapytał przerażony i zerknął na Leedsa. – Idź na dół. No już!

- A Sokół Millenium?!

- Jak przeżyjesz, to go ułożysz jeszcze raz! – ryknął Stark.

I zamilkł. Żaden z nich przez chwilę nie ruszył się o milimetr.

- Parker, to jest wojna. I potrzebujemy Spidermana.

Patrząc, jak z dziury wypadają potwory, Parker głośno przełknął ślinę.

Zabawa w bohatera przestała go śmieszyć, gdy ujrzał, jak kosmici niszczą wieżowce, z których wypadają ludzie. Przełknął głośno ślinę, odwracając się na sekundę, by zobaczyć, jak Leeds trzaska drzwiami wejściowymi. Sam przeistoczył się w pająka.

Boże, żeby nic nie stało się Nedowi. I cioci May.


* * *

Długo nic nie było, ale jest prawie 9k słów! Mam nadzieję - angażująco i ciekawie! Jeszcze jedna część do końca pierwszej fazy, ekscytuję się. :D Mam nadzieję, że Wam się spodoba, jak zwykle opinie bardzo mile widziane, gdyż motywują! <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top