-10- Bitwa o Nowy Jork

Look at what you made,
an ugly world,
a pretty grave
And you're praying now,
but you prayed a little late

Loki Laufeyson nie miał pojęcia, co działo się na Midgardzie, wciąż żyjąc w złotej klatce na nadal niezidentyfikowanej planecie. Wiedział natomiast, że tkwił w tarapatach.

Jego kolejni towarzysze byli coraz dziwniejsi. Zdążył się przyzwyczaić do depresji otaczającej Bucky'ego, ewidentnie Midgarczyk krył ku temu powód - niestety Loki nie potrafił wkraść się do jego wspomnień poprzez pręty. Nie przychodził mu do głowy inny sposób dokonania tego, jak wydostać się z więzienia. Próbował. I nic z tego nie wyszło. Obawiał się, że kolega obok zwariuje szybciej niż pozostali przez okrutne wizje Vilis.

Bóg kłamstw z ulgą, lecz i z obawą, zaobserwował, że potwór bywał tutaj rzadko. Planeta przekształcała się, ulepszała. Wiązał to z faktem, że zapewne Vilis zyskiwała moc. Usiłował co nieco z niej wyciągnąć, ale świetnie wiedziała, co może mu powiedzieć, by niczego się nie domyślił. Zgadywał, że dopiero jakiś czas temu zyskała możliwość wcielania swojego ambitnego planu w życie. Lękał się dnia, w którym sprowadzi tu swojego brata.

Choć mógł tego dnia nie przeżyć. Leniwie odwrócił głowę w prawo, patrząc na Draxa Niszczyciela. Już z nim rozmawiał – jedna rozmowa w zupełności wystarczyła. Uważał, że wojownik oprócz mięśni nie posiadał szarych komórek, a jedyną jego szarością był kolor cielesnej powłoki. Loki czuł migrenę, gdy przypominał sobie ich wymianę zdań.

- Witaj, co cię tu sprowadza? – zaczął zainteresowany bóg kłamstw, uważnie obserwując dużą istotę bez górnej części garderoby.

- Zemsta. Obiecała zemstę. Zabili mi rodzinę – odparł od razu podekscytowany więzień, zerkając na dość filigranowego przy nim bruneta. – Jestem Drax. Drax Niszczyciel.

- Loki. Loki Laufeyson... - zaczął, ale przerwał mu donośny śmiech Draxa. Nawet Bucky spojrzał w ich stronę.

- Loki Laufeyson! Haha! To ci ambaras! Jakbyś był synem Laufeya!

Asgardczyk już wtedy nie kontynuował. Otoczono go człowiekiem w otchłani rozpaczy oraz bezmózgim mięśniakiem, śmiejącym się z cudzego imienia. O ile z Barnesem usiłował nawiązać kontakt, pomóc w zmniejszeniu depresji, by we dwóch knuć przeciw Vilis, tak na Niszczyciela nawet się nie oglądał. Nie było czasu do tracenia na głupców.

Najciekawsza jednak okazała się najnowsza zdobycz monstrum. Loki z fascynacją obserwował jej batalię z kimś, kto jak James, wyglądał na Midgarczyka. Niemniej dobrze zbudowany mężczyzna, najwyraźniej świetnie wyszkolony, nie zamierzał dać się po prostu zamknąć w klatce. Walczył, a Laufeyson niemal z szokiem zaobserwował, że Vilis odniosła w tym starciu obrażenie. Wstąpiła w niego iskierka nadziei, że zyskał porządnego wspólnika w spisku przeciw kosmicznej porywaczce.

Tym razem bóg nie silił się na grzeczności.

- Nie wyglądasz na takiego, który chce zemsty – odezwał się spokojnie, lecz głośno, tak by tamten go słyszał, kiedy już wściekła Vilis ich opuściła.

- Chcę zemsty – dało się słyszeć hardo wypowiadane słowa – ale na pewno nie w taki sposób. Nie potrzebuję kosmitów, by zrealizować plan. Dałem jej to zrozumienia, ale do idiotki nie dotarło.

- Wow – zaśmiał się zaskoczony nowym kompanem Loki. – Widzę, że mamy tu kogoś zdecydowanego.

- Wyjdę stąd, z twoją pomocą, albo i bez niej.

Laufeyson lekko wychylił się, ujrzawszy nienawistne spojrzenie. Zdecydowanie odczuł niechęć do wszystkich i do wszystkiego u nowego znajomego. Kogoś, kto gotów był na najbrudniejsze sztuczki, by dopiąć swego. Brunet lubił oraz szanował takie persony.

- Loki Laufeyson, bóg Asgardu – przedstawił się.

- Erik Stevens, ale możesz mówić Killmonger. Przyszły król Wakandy.

Tak, z następcą tronu, żądnego władzy, knującego i nieprzebierającego w środkach, Laufeyson mógł się doskonale dogadać. Widział dla nich szansę.

Dopóki nie pojawiła się Vilis z kolejnym towarzystwem.

◈ ◈ ◈

- Siedziba T.A.R.C.Z.Y, tuż przed atakiem -

Hill siedziała w bazie głównej, kontrolując to, co się działo... choć właściwie nie kontrolując. Mierniki promieniowania szalały, a Fury akurat uznał, że świetnie poodwiedzać co poniektórych znajomych lub Avengers. Kobieta zaczynała zastanawiać się, jakim cudem nie osiwiała. I dlaczego jeszcze nie zażądała odszkodowania za nerwy od szefa. Co ją powstrzymywało?

Tak czy inaczej wciąż starała się sprostać zadaniom. Próbowała. Trochę już pracowała w T.A.R.C.Z.Y. Może cywilom dzień wydawał się przeciętny, lecz ona już doskonale wiedziała, że coś się święci. Mierniki nie wariowały ot tak. Tutaj nigdy nie działo się cokolwiek ot tak. I dziwiła się, że innych nie ogarnął stres jak jej osoby.

Zanim jednak wydarła się na jednego z podwładnych, usłyszała rozsuwanie drzwi głównych. Spojrzała w tamtą stronę. Ujrzała Fury'ego w towarzystwie nieco pokiereszowanego, przystojnego mężczyzny oraz dziwnej kobiety, dzierżącej w ręku dzidę. Maria zmarszczyła ciemne brwi.

Nick dobierał sobie coraz dziwniejszych znajomych. Najpierw wampir, teraz jakieś plemię.

- Hill, to następca tronu Wakandy – oznajmił donośnie dyrektor, a młodszy skłonił się, tak samo jak kobieta bez włosów.

- Tego biednego kraju? – zapytała agentka, zanim ugryzła się w język. Po prostu odkłoniła się, nie ciągnąc pytania.

- Tak naprawdę Wakanda jest bardzo bogatą krainą – odparł dumnie i raczej bez urazy przyszły król. – Nazywam się T'challa, a to generał wojska, Okoye. Przybyliśmy omówić kwestię kradzieży vibranium, choć ta kwestia chyba musi zaczekać.

Maria znów się lekko ukłoniła, zezując to na dziwaczną parę, która ogólnie wzbudziła zaciekawienie pracowników, to na jak zawsze niewzruszonego niczym skała Fury'ego. Czekała na dłuższe wyjaśnianie, gdyż nie wiedziała, co tutaj robił potencjalny władca jakiegoś afrykańskiego kraju, dodatkowo poturbowany i w lekkim szoku.

- Zostali napadnięci – zakomunikował Nick, siadając na wolnym krześle. – Zgadnij przez kogo.

- Przez to coś co porywa, bo zemsta – odparła bez namysłu kobieta.

- Tak, mówiła o zemście. O tym, że ten człowiek musi zemścić się na moim ojcu. Co więcej, najpierw to on zaatakował nas. To znaczy, ten człowiek zaatakował nasz samochód, a potem ta postać zaatakowała jego.

- I go zapewne porwała – mruknęła brunetka.

- Właśnie. Czyli nadal zbiera żołnierzy – przytaknął Nick.

- Wiecie może, któż to jest, co to za istota? – zapytał zaciekawiony T'challa.

- Wiemy tyle, że porywa zdolnych. Żądnych zemsty, może zagubionych. Takich, którzy się do czegoś przydadzą. I posiada sporą moc – westchnęła ciężko agentka, nagle pomyślawszy o wczesnej emeryturze.

- Ale nie wiemy, kto zaatakował księcia – dodał od siebie Nick. – Jednak może warto to sprawdzić, agentko Hill.

- Może, ale obawiam się, że mamy większy problem.

Maria, Nick, T'challa oraz Okoye podeszli do nowoczesnych ekranów, które niemalże w jednym momencie zaczęły wariować. Wszelkie mierniki również. GPS wskazywał, że coś złego działo się nad Queens. Coś bardzo złego.

- Czy to jest to, co ja myślę, że jest... - wymamrotała Hill, która obawiała się tego dnia ostatnio jak niczego innego.

- Książę – Nick zwrócił się do mężczyzny, który natychmiast się po żołniersku wyprostował. – Obawiam się, że czeka nas nie taka mała bitwa. Proponuję zostać w naszej siedzibie.

- Nie ma mowy – odparł T'challa. Okoye ewidentnie próbowała zaprotestować, lecz ten jej na to nie pozwolił. – Pomogę sojusznikom. Może kiedyś my znajdziemy się w potrzebie.

- Przepraszam, ale jak...

- Mam coś w zanadrzu. Pozwól, że pokażę na polu bitwy – przerwał T'challa Marii i lekko się uśmiechnął.

- W takim razie uważam, że powinniśmy wybrać się na Queens. Czerwony alarm! – ryknął Fury, ruszając do wyjścia, za nim pozostała trójka, a załoga T.A.R.C.Z.Y rozpoczęła gorączkowe procedury.

◈ ◈ ◈

They say the end is coming
And I need to prepare
We can't go to hell if we're already there

Spiderman latał po dachach, tym razem nie skanując osiedla w poszukiwaniu złodziei czy nastolatków, znęcających się nad kotami, tylko z myślą, że umrze i już nigdy nie zobaczy cioci ani Neda. Ani nawet pana Starka. Pod wpływem adrenaliny nie wiedział już nawet, gdzie zostawił blok, w którym mieszkał. Sytuacja wymagała od niego pełnej koncentracji. Włączył „instant kill", pozbywając się trzech wojowników Chitauri. Z lewej osłonił go Ironman, gdy kolejny wróg próbował zlikwidować Spidermana.

- Dziękuję, panie Stark!

- Przed tobą, Parker!

Pan Stark nie miał czasu osłaniać Petera, chłopak doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Żałował jedynie, że nie uświadomił sobie wcześniej, że wojna to nie przelewki. W ferworze latających pocisków, laserów, potworów wcale nie czuł się ekscytująco. Raczej bał się o życie cioci, przyjaciela, swoje, swojego idola. Wszystkich, którym coś tu groziło, czyli tak naprawdę martwił się o cały Nowy Jork.

Szatyn przyklejał sieć do jeszcze niepowalonych budynków, widząc pod sobą małe uciekające punkciki. Omijał Chitauri najlepiej jak potrafił. Nie należały do zbyt zwrotnych, więc póki co próbował wykończyć ich zakrętami, co poniekąd się udawało. Niestety dodatkowo pan Stark przestrzegł go przed tymi małymi robakami, które jakimś cudem mogły dostać się pod kostium. Nie dość, że musiał nie dać się zabić, to jeszcze pilnował, by nic czarnego po nim nie łaziło. To chyba ponad jego możliwości. Jednak Ironman powierzył mu zadanie, więc czuł obowiązek wykonania go.

Spojrzał ponad swoją głowę. Ujrzał coraz więcej ciemnych dziur na niebie, z których przybywało Chitauri. Nigdy nie sądził, że będą musieli walczyć z nimi ponownie. Tym razem było trudniej – eks-wojsko Thanosa wyglądało na znacznie lepiej przygotowane. Wystarczyło, że ich pasożyt wbił się w kark, przejmując kontrolę nad mózgiem nosiciela. Dlatego Peter ponuro uznał, że w dzisiejszej bitwie wielu zwykłych, niewinnych ludzi straci życie. Zacisnął wargi.

Wyobraził sobie, jak czarny robak zatapia odnóża w cioci i Leedsie. Poczuł przypływ ogromnej motywacji do likwidacji Chitauri.

Przyspieszył, cały czas krążąc wokół tego samego, wysokiego budynku. Ale zbroja od pana Starka posiadała wiele fantastycznych udoskonaleń, poznanych przez chłopaka lepiej lub gorzej. Nie miał czasu na dumanie, czy należało je wykorzystać. Musiał zastosować sto procent możliwości, po prostu.

Zmienił wieżowiec, zresztą okazało się to koniecznością, gdyż ten zaczął się walić. Stanął na dachu innego i po prostu zażądał od swojego kostiumu, by włączył najbardziej efektywną oraz najsilniejszą zainstalowaną broń. Okazało się, że Peter nie docenił kunsztu oraz wyobraźni swojego idola.

Jego czerwono-niebieski strój rozbłysnął złotym światłem. Parker mógł przysiąc, że wokół niego utworzyło się swego rodzaju dziwaczne pole o średnicy jakichś stu pięćdziesięciu metrów. Wytrzeszczył oczy, kiedy żołnierze Chitauri w zasięgu blasku nagle zaczęli spadać, rozpływając się w powietrzu.

- WOW! – ryknął Spiderman, zachwycony i oszołomiony możliwościami kostiumu. – Ale odlot!

- Panie Parker – rozbrzmiał niespodziewanie głos w środku.

- Tak, Karen? – zapytał chłopak, z motywacją biegnąc przed siebie.

- Ten atak nazywa się Ostatnim Tchnieniem i można go użyć pięć razy.

- Co?!

- Pan Stark nałożył limit ze względów bezpieczeństwa...

- Więc pan Stark chyba tym razem dobrze tego nie przemyślał!

Peter nie tracił czasu na pogawędki z inteligentnym programem. Zlikwidował dość liczną grupkę Chitauri, lecz okazało się to kroplą w morzu. Dziury nie znikały, kosmici przybywali, pojawiły się nawet wielkie, długie potwory. Spiderman w dole ujrzał thorowe błyskawice, a gdzieś nad sobą Falcona. Musiał im pomóc, jak najlepiej potrafił.


Tak, Tony'emu pod naporem setki Chitauri przyszło do głowy, że jednak mógł nie bawić się w żadne środki bezpieczeństwa, ładując w nowoczesną zbroję Parkera uzbrojenie bez limitu. Niestety nie sądził, że tak szybko Peter zostanie zaciągnięty do Avengers. Gdyby przyszłość chłopaka zależała od niego, to nigdy nie pozwoliłby, by cokolwiek go ukąsiło.

Tak czy inaczej Ironman porzucił czcze rozważania, upewniając się, że nadal z każdym ma łączność. Ulżyło mu, gdy wcześniej zobaczył znajomy tunel czasoprzestrzenny, w którym zmaterializował się Thor. Zawsze to kolejna pomoc, a w przypadku takiego najazdu każdy sojusznik był w cenie. Tym bardziej że nie chodziło już tylko o pozbywanie się Chitauri, ale też by nie dać się im małym przyjaciołom. Ponadto zdawał sobie sprawę, że i wrogowie się przeorganizowali, lepiej przygotowali, chociażby posiadając niebezpieczne pasożyty.

- Rhodey, ile mamy jeszcze na ciebie czekać, co? – żachnął się Stark, gdy tylko połączyło go z przyjacielem.

- No nie wiem, stary, wyobraź sobie, że na Brooklynie też te paskudy już atakują – odparł nieco ironicznym tonem mężczyzna. Tony usłyszał gdzieś w słuchawkach odgłosy walki. – Myślę więc, że na razie zajmę się tym miejscem. Wojsko już ruszyło.

- Chryste – jęknął Stark. – Pamiętasz, jak mówiłem ci o tych małych robakach i co robią? Jak przejmą kontrolę nad uzbrojonymi ludźmi, stanie się dramat.

- Ale przecież nie wycofam całego wojska – zakomunikował zbity z tropu James.

- Szczerze, nie wiem, czy to nie byłoby najlepsze rozwiązanie.

Nie odzywali się do siebie przez jakiś czas, skupiając się na odpieraniu ataku kosmicznych żołnierzy, silniejszych i sprytniejszych niż ostatnio, na szczęście tak samo nieelastycznych. Najwyraźniej Rhodes usilnie analizował kolejne posunięcie i Tony'ego to nie dziwiło. Odpowiedni ruch w takiej bitwie oznaczał przewagę, zły – możliwą przegraną.

- Dobra. Wycofam piechotę, zostawiam atak z powietrza, do myśliwców to cholerstwo się nie przedostanie – zakomunikował Rhodey i rozłączył się, nie czekają na aprobatę Ironmana.

Stark uśmiechnął się jak dzieciak, który dostał darmowego lizaka, po czym pozbył się kilku Chitauri. Uświadomił sobie również, że nienajgorszą metodą na osłabienie ich będzie zsuwanie z ich gąb dziwacznych masek, co powodowało utratę siły.

- Parker? – rzucił, łącząc się ze swoim podopiecznym.

- Jeju! Tak, panie Stark?! To Ostatnie Tchnienie boskie, ale czemu tylko pięć razy?! – zaczął od razu nastolatek.

- Nawet ja popełniam błędy – skwitował ten wątek mężczyzna. – Posłuchaj mnie. Na twarzach mają jakby osłony, pozbywaj się ich, to ich niszczy.

- Och, tak jest, panie Stark!

Anthony poczuł się niemal obrażony, gdy chłopak jako pierwszy przerwał rozmowę. Zamierzał zadzwonić ponownie z reprymendą. Ostatecznie zrezygnował z pomysłu, ponieważ zauważył z nieba kolejny deszcz Chitauri. Zaczynało go porządnie irytować, jak bezradni się okazywali. Widział wszystkich, każdy dawał z siebie wszystko - a jednak wciąż za mało. Przecież planowali tę walkę, omawiali strategię. Najwyraźniej kosmici również nie próżnowali, ponieważ zdawali się z kolejnymi minutami rosnąć w ilość oraz siłę.

Ironman bez kozery użył Sztyletowego Tchnienia, choć nadal broń ta tkwiła w fazach testowych. Zabójcze promienie w kształcie ostrzy lokalizowały cele, wprowadzone w program przez Starka. Co najmniej setka z nich runęła jak długa. Wściekły Tony powtórzył czynność skutecznie, mając z tyłu głowy, że pozostały mu trzy razy.

Jeszcze bardziej zaangażował się z walkę. Musiał, dla ukrywającej się Pepper. Dla niej i nienarodzonego dziecka, którego ojciec nie zamierzał tego dnia ginąć.


Rogers wydał rozkazy, na pierwszy rzut oka słuszne i przebiegłe, lecz im dłużej walczyli, tym mocniej w to powątpiewał. Avengers wychodziło z siebie, tak samo Steve. Tymczasem Chitauri zdawało się niezniszczalne. Oczywiście, należało zamknąć z hukiem portale na nieboskłonie, Kapitan Ameryka myślał o tym z każdym ciosem intensywniej. Na pewno nie mógł tego zrobić Stark, już raz prawie umarł, drugi raz nie wchodził w grę.

Cap wymierzał silne uderzenia, starając się przy okazji pościągać jak najwięcej masek, gdyż Avengers dostało przez słuchawki wiadomość od Ironmana, że to kolejny sposób na likwidację wroga. I nie pomylił się. Steve z powodzeniem zrywał to, co chroniło Chitauri, ich ofensywę odbijając swą tarczą. Skupiał się na oponentach przed sobą, gdyż z tyłu świetnie ubezpieczał go Sam, celnie strzelając do galaktycznych wojowników, podczas gdy jego dron eliminował kolejnych.

Rogers trochę za długo obserwował miotającego piorunami Thora, bo poczuł, jak odrzuca go kilkanaście metrów naprzód. Zabolało, lecz niespodziewanie przyszedł mu do głowy sposób na utworzone portale. Najpierw musiał jednak zwalczyć kilkunastu Chitauri, zamykających go w ciasnym kręgu. Rzucił więc zgrabnie tarczą, która odbiła się od kilku i powaliła na nowojorską ziemię. Odwrócił się najszybciej jak potrafił do kolejnej fali, ale z zaskoczeniem spostrzegł, jak ci lekko drgają, nieprzytomnie spadając ze swoich pojazdów. W jednym cielsku ujrzał strzałę. Spojrzał na nie najwyższy wieżowiec, spostrzegłszy uśmiechniętego Hawkeye, który mu zasalutował.

Kapitan krótko się zaśmiał, wstając z kolan i odwzajemniając gest.

- Beze mnie byście sobie nie poradzili, po prostu przyznajcie – dało się słyszeć ten zawadiacki głos Clinta w słuchawce.

- Przyznajemy – uśmiechnął się Steve. – Dziękuję.

- Nie ma za co, Kapitanie. Trzeba się trochę pozbyć tych męt.

Rogers pokiwał głową, doskoczywszy do swojej tarczy. Powrócił do walki, pokrzepiony obecnym z nimi Bartonem, ponieważ z tego co wiedział, miał nie brać udziału w najbliższych kosmicznych potyczkach, a tu proszę. Podstawową drużynę więc skompletowali, a dodatkowo pomagali im nowi członkowie – Wilson oraz Katell. W bonusie dołączył do nich książę Wakandy. Cap pęczniał z dumy, postanawiając wcielić przed kilkoma chwilami wymyśloną ideę w życie.

- Thor, słyszysz mnie? – krzyknął do słuchawki Kapitan Ameryka.

- Tak, słyszę – zakomunikował niskim głosem Odinson. – Co się dzieje?

- Musisz wrócić po berło Lokiego – powiedział szatyn. – Tylko ty będziesz mógł je odpowiednio wykorzystać do zamknięcia portali.

- Tak jest.

Steve ponownie skupił się na walce z Chitauri, tak samo zresztą jak Sam. Falcon odczuwał adrenalinę zmieszaną z ekscytacją, jednak próbował skoncentrować się na pokonaniu jak największej liczby żołnierzy wrogiego wojska. Wilson celował w tych po bokach, a dron skierował centralnie. Pomoc Hawkeye okazała się bardzo cenna, umożliwiając Samowi oraz Kapitanowi posuwanie się do przodu.

Ich szanse na wygraną rosły z każdym kolejnym Avengersem.


Thor dość długo błądził po galaktyce, w poszukiwaniu brata, niestety bezskutecznie. O tym, co działo się w Midgardzie, poinformował go niezastąpiony Heimdall, więc Odinson pospiesznie udał się na planetę przyjaciół. Chitauri atakowało, a mężczyzna nie chciał i nie potrafił odmówić sobie przyjemności skopania im tyłków.

Tym razem zdecydowanie lepiej przygotowali się do konfrontacji z Avengers. Walka trwała, mijały sekundy, minuty, chyba już godziny. Bóg piorunów nie odczuwał zmęczenia, jego moc oraz siła skutecznie eliminowała kolejnych żołnierzy z przestrzeni kosmicznej. Niemniej sam zaczął intensywnie myśleć, jak zamknąć ich drogę na Midgard. Idea Kapitana wydała mu się sensowna. Skoro udało się je zamknąć berłem za pierwszym razem, dlaczego nie za drugim?

Coraz mocniej rozzłoszczony Thor uderzył młotem w asfalt, który co prawda skruszył się, lecz błyskawice oraz ich potęga spowodowały, że Chitauri padło w zasięgu kilkudziesięciu metrów. Co prawda obecna siedziba T.A.R.C.Z.Y znajdowała się z dala od Queens, lecz dla Ironmana nie był to problem. W ciągu pięciu minut podrzucił Thora na miejsce, szybko powróciwszy na pole bitwy.

Instytucja opustoszała. Wszyscy wyszkoleni agenci ruszyli na spotkanie z armią Chitauri. Przybijało to nieco Odisnona, gdyż jako wojownik, następca asgardckiego tronu zdawał sobie sprawę, że nie wszyscy wrócą. Polegną w chwale, choć powinni żyć. Ile razy Odinson już tego doświadczył? Dla Midgarczyków te odczucia niczym nie różniły się od odczuć Asgardczyków.

Wpadł do wielkiego budynku, doskonale wiedząc, gdzie znajdowało się nieszczęsne berło Lokiego. Sprawnie poruszał się po korytarzach, wsiadając w odpowiednie windy. Gdy od artefaktu dzieliły go dwa korytarze, mógł przysiąc, że ujrzał Bastiena w swym czarnym płaszczu, który przemykał w inną stronę. Chciał to sprawdzić, lecz szybko przypomniał sobie, że nie miał czasu do stracenia. Zresztą, co by tu robił wampir? Na pewno czekał na polu bitwy.

Thor z ulgą odkrył, ze berło nadal leżało na swoim miejscu. Chwycił je więc, czując wszechpotężną moc. Żałował jedynie, że wcześniej nie przyszło im to do głowy, lecz jak to powiadano – lepiej późno niż wcale. Zyskał nową nadzieję, z którą ponownie ruszył na wojnę.

- Ironmanie, wychodzę – oznajmił tubalnie blondyn, biegnąc przed siebie. Znów wydawało mu się, że widzi czarne poły.

- Już lecę – zakomunikował Tony.

- Czy jest tam gdzieś Katell?

- Co? Nie, nie widzę go, ale w sumie ciężko mi skupiać się na innych, bo się odganiam – wymamrotał Stark, a Thor usłyszał jęki bólu Chitauri. – A co?

- Ciekawość.

- Już po ciebie wracam, sam go sobie znajdziesz.

- Dziękuję.

Dosłownie minutę później Odinson został transportowany na miejsce bitwy. Zapomniał o wampirze, skupiając się na eliminacji nieprzyjaciół i dotarciu do portali w celu zamknięcia ich na dobre.


Wzrok Odinsona go nie pomylił.

Po korytarzach organizacji błąkał się Katell, choć w konkretnym celu. W ręku dzierżył kartę, otwierającą dwie cele, do których coraz bardziej się zbliżał. Odczuwał lekki żal oraz poczucie winy, że nie walczył z Avengers u boku, lecz musiał coś załatwić. Fury dał mu wolną rękę, a Katell nie chciał tracić takiej okazji.

Sunął naprzód, aż znalazł się przy dwóch celach i ich więźniach. Jasnowłosy chłopak spał, a dziewczyna zerwała się na nogi, widząc osobę, którą zabili. Teoretycznie zabili. Przełknęła ślinę, robiąc krok w tył, gdy w tym samym czasie Bastien postąpił ku blondynce. Przyłożył kartę do czytnika, a zabezpieczenia ustąpiły. Gruba szyba odsunęła się. Wszedł do środka.

Nie przyszedł tracić swojej siły na ofensywne czytanie komukolwiek w myślach. Doskoczył do Maximoff, przygważdżając ją do ściany, co trochę mijało się ze słowami wypowiedzianymi w warowni. Niemniej brunet nie mógł ryzykować, jeśli nie planowali godzić się na jego pomysł, to on nie zamierzał z nimi walczyć, tracąc cenną energię.

Patrzył prosto w duże, jasne oczy Wandy, która zdawała się być bardziej oszołomiona niż wrogo nastawiona.

- Mam nadzieję, że podjęliście decyzję – zaczął spokojnie, lecz stanowczo, nie przerywając intensywnego kontaktu wzrokowego. – Przed wami wojna, tu i teraz, najazd innej cywilizacji. Giną ludzie. Niewinni. Posiadacie cenne umiejętności – mężczyzna poluźnił uścisk – które się przydadzą. Od was zależy, czy pomagacie, czy nadal żyjecie zemstą.

Wanda na chwilę zapomniała o swoich mocach, próbując wytrzymać chłodny wzrok tego człowieka. Doskonale dotarły do niej jego słowa. Decyzję podjęła już jakiś czas temu, choć żałowała, że nie mogła skonsultować jej z bratem. Jednak niezależnie od postanowienia Pietra, dziewczyna nie zamierzała zmieniać swojego.

Mogła utkwić w matni smutku, pragnienia wendetty lub wykorzystać to, co potrafiła, by pomóc i przestać czuć się jak wyrzutek.

- Ja pomogę – oznajmiła głośno, lekko drżąc.

Bastien puścił ją i wycofał się przodem do niej, na odchodne lekko się uśmiechając. Nieśmiało wyszła zza swojego dotychczasowego mieszkania, znacznie wygodniejszego niż u von Struckera, lecz nadal zamkniętego na wszelkie bodźce. Powoli weszła do otwartej już celi brata, który wierzgał nogami pod uściskiem ciemnowłosego. Przygryzła wargę, bo ten widok sprawiał jej ból, lecz wiedziała, że Pietro musiał to przez chwilę wytrzymać.

Nie słyszała ich rozmowy, zbyt zszokowana i zaatakowana nagłymi zewnętrznymi impulsami. Do tej pory otaczała ją cisza, czasem ktoś przyszedł, najczęściej odwiedzała ją jakaś miła, rudowłosa kobieta, aż nagle otworzono celę, każąc iść na wojnę. W zasadzie wybrać między wojną a życiem w zamknięciu. Pragnęła wolności dla Pietra, dla siebie, pragnęła do czegoś się przydać. Nie umknęło jej spojrzenie brata. Lekko, ledwie zauważalnie kiwnęła głową. Silny brunet po prostu go puścił, odwróciwszy się. Poszedł przed siebie.

- Ostatni raz zapytam – zatrzymał się niespodziewanie, znów patrząc na zszokowane, lecz gotowe rodzeństwo. – Czy chcecie iść na wojnę, na której będziecie walczyć po naszej stronie?

Pietro oraz Wanda chwilę na siebie patrzyli. Bastien nie ingerował.

- Tak, postaramy się pomóc – oznajmił blondyn.

- A jednak dałeś im szansę.

Na rogu długiego korytarza stanął Nick Fury we własnej osobie. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej, obserwując uważnie rodzeństwo, po czym spojrzał na Katella. Pietro i Wanda ponownie na siebie zerknęli, czując, że im dłużej będą sterczeć bezczynnie w tym budynku, tym mniej pewni będą swojej decyzji.

- Pomogą nam – oznajmił z uśmiechem. – Nie zdradzą.

- Rozumiem, że skorzystałeś ze swoich zdolności – dopytał Fury.

- Tylko przez chwilę, gdy stałem do dziewczyny tyłem.

- Czytasz w myślach – stwierdziła nagle zaskoczona szatynka, jakby dopiero co przypomniała sobie tę informację.

- Owszem. Wybaczcie. Idziemy.

Po tych słowach Bastiena cała trójka ruszyła ku dyrektorowi T.A.R.C.Z.Y. Nick na przedzie doprowadził ich do wielkiego, otwartego okna, przy którym czekał nowoczesny myśliwiec, w którym Fury usiadł za sterami. Za nim wcisnął się Bastien. Obaj wyczekująco spojrzeli na bliźnięta.

- Nie mamy całego dnia – krzyknął Nicholas. – Spójrzcie na niebo! Jest ich coraz więcej. Zaraz was dopadną.

Wanda oraz Pietro wsunęli się do statku, przepełnieni jednocześnie obawami, jak i determinacją, na której koncentrowali swoje myśli. Podczas lotu do epicentrum chaosu mocno trzymali się za ręce, dodając sobie otuchy.

To, co ujrzeli, przerosło ich najśmielsze koszmary. Jednak na wycofanie się było za późno.

Fury zgrabnie omijał uderzenia Chitauri. Wylądował w jakimś osłoniętym ruinami miejscu. Katell nie tracił czasu. Wyskoczył z maszyny i wielkimi krokami pokonywał dystans do wroga. Jego niesamowity miecz rozbłysnął w powietrzu, przeciąwszy je. Kilkunastu żołnierzy padło z krótkimi jękami bólu na ustach. Nick popatrzył na to z nieukrywanym podziwem, po czym zaskakująco zwinnie wyszedł ze statku z wielką bronią, wyglądającą supernowocześnie, super nieziemsko. Położył ją sobie na ramieniu.

- Możecie zdejmować z ich głów maski, to je pozbawia mocy – krzyknął do rodzeństwa Fury i ruszył przed siebie. – Powodzenia!

Zostali sami. Mogli polec lub walczyć, nic pomiędzy. Wysunęli się z maszyny w ostatniej chwili, gdyż wybuchła, a eksplozja wyrzuciła ich do przodu. Wanda nie żyłaby, gdyby nie nagła osłona, która przed nią wyrosła. Uniosła głowę, ujrzawszy czerwono-złotą, znajomą zbroję.

- Słuchajcie, ja już tu pilnuję jednego dzieciaka – oznajmił dziarsko Stark. – Nie mam dla was czasu.

Gdy Chitauri ponownie zaatakowało, tym razem Maximoff wziął się do roboty. Chwycił siostrę i po ułamku sekundy znajdowali się w zupełnie innym miejscu, znacznie spokojniejszym. Blondyn uśmiechnął się do bliźniaczki i tyle go widziała. Spojrzała przed siebie, spostrzegając, jak między ruinami oraz potworami przemyka smuga, od której wroga armia padała na ziemię. Jej brat działał. Też musiała w końcu zakasać rękawy, ujarzmiając strach.

Lecz nie nerwy. Z krzykiem wkroczyła na pole bitwy, a kule energii skierowała w stronę kosmitów. Poczuła, jak wypełnia ją magia, dodająca niezwykłej pewności siebie. Na początku rzucała czerwonymi wiązkami trochę na oślep, lecz po kilku chwilach dość celnie. Wypełniająca ją złość generowała większą energię, a gdy ujrzała, jak coś złapało Pietro, stało się coś niesamowitego.

Uniosła się, ziemia zadrżała, a czerwony blask oślepił wszystkich wkoło, oprócz niej. Krzyknęła, kierując dłonie w dół, by nagle czerwień wybuchła we wszystkie strony. Zapanowała cisza, a setki Chitauri zniknęło ot tak. Jej brat, jak i Ironman wraz z Hawkeye znajdującymi się w pobliżu, wyglądali na wstrząśniętych.

- Wow – wydusił z siebie łucznik, opuszczając strzałę, gdyż żołnierze Chitauri oraz jeden wielki stwór zwyczajnie skonali. Niestety z portalu nadal sypały się niebezpieczne stwory.

- Katell mógł cię szybciej przyprowadzić – skomentował krótko Tony, poleciawszy w stronę nowo utworzonych dziur.

Samą kobietę zaskoczyło to, co uczyniła, lecz poczuła się z tym dobrze. Najwyraźniej mało jeszcze wiedziała o swoich zdolnościach, jednak jeśli miała przeżyć, obiecała sobie, że będzie trenować, bo trochę nie kontrolowała tego, co przed chwilą spowodowała. Póki co jednak nie zamierzała o tym nikogo informować, cieszyła się z sukcesu, a widząc pokrzepiający uśmiech człowieka z łukiem, ruszyła przed siebie razem z Pietro.

Dawali z siebie wszystko. Po stronie Avengers. Los bywał doprawdy przewrotny.


Maria podziwiała wyczyn ich eks-więźniarki. Musiała przyznać, że zaimponowała jej. Sama atakowała z powietrza, odnosząc nieprzyjemne wrażenie, że to jej ostatnia bitwa. Sytuacja robiła się poważna. Gdy wydawało się, że ją opanowali, nagle z nieba spadały kolejne posiłki wrogiej armii. Jak mieli sobie poradzić w piętnastkę z tak ogromną armią? Wojskowych myśliwców nie liczyła, bo nie okazały się tak dużą pomocą, jak wcześniej przypuszczała.

Namierzała cele. Strzelała, likwidując Chitauri. Jednak na miejsce jednego zabitego pojawiało się kilku innych. Próbowała panować nad sytuacją, lecz z każdą chwilą bitwy stawało się to coraz trudniejsze. Musiała się też rozglądać, czy dziwne robaki nie dostały się jakimś cudem do wnętrza statku.

Towarzyszył jej jedynie książę Wakandy w swoim specyficznym stroju.

- Wyskoczę tutaj. Czy możesz nieco obniżyć los? – poprosił grzecznie T'challa.

- Spróbuję.

Maria nie mogła niczego obiecać. W powietrzu latało wszystko – kule, dziwne pojazdy, Ironman, Thor. Bardzo uważała. Zniżyła się trochę, kątem oka spostrzegając, jak twarz mężczyzny znika za maską kota. Gdy dał jej znak, otworzyła klapę.

T'challa nie potrafił wyjść z podziwu nad talentem młodszej siostry. Gdy zaprezentowała mu nowy kostium, uznał, że ten był fantastyczny. Jednak w walce okazywał się jeszcze lepszy niż sobie wyobrażał. Nie licząc nieprzyjemnego spotkania z bladą istotą spoza tej planety, która porwała obcego mu mężczyznę, a jego bez trudu wyrzuciła w powietrze.

Nowoczesna technologia sprawiła, że książę bez problemu znalazł się na zniszczonych drogach Nowego Jorku. Rzucił okiem na zrujnowane wieżowce, instytucje, ciała. Widok wywoływał dyskomfort. Nie tak powinna wyglądać planeta Ziemia. Nie dumał jednak dłużej, wkraczając w ferwor walki oraz setki wrogich jednostek. Z tym że T'challa przyjął inną formę ataku oraz obrony przed Chitauri. Pozwalał ostrzeliwać i atakować swoją osobę, by potem odepchnąć nieprzyjaciół z ogromną mocą. Jego strój kumulował energię, więc gdy na niego natarto, przy okazji dostarczano mocy. Tym sposobem jednym ruchem pokonał sporą grupę kosmitów.

Obiecał sobie, że jeśli uda mu się wrócić do Wakandy, podziękuje i uściska siostrę, nawet wbrew jej woli.


Tymczasem Natasha walczyła wręcz z jednym z obcych, innego kopiąc w głowę, tym samym strącając maskę. Gdy pokonała przeciwnika, natychmiast pojawiło się wokół niej kilku innych. Nie posiadała fantastycznego stroju ani supermocy, lecz doświadczenie morderczyni. Przeszłości cofnąć nie potrafiła, lecz mogła ją wykorzystać, by obronić siebie oraz resztę grupy. Dzięki umiejętnościom pozbywała się kolejnych Chitauri, zwinnie okradając ich z gustownych ochraniaczy.

Niestety skupiając się na jednym, a strzelając do drugiego, ubiegł ją trzeci. Romanoff dość boleśnie upadła na chłodne cegły, czując, jak po lewej skroni spływa jej krew. Warknęła ze złości, w ostatniej chwili uchylając się przed żołnierzem, który padł jak długi dzięki strzale wbitej w jego czoło. Kobieta wytrzeszczyła oczy, rozglądając się.

- Tęskniłaś? – zaśmiał jej się do ucha Barton.

- Clint! Co tu robisz?! – zapytała uradowana z obecności przyjaciela rudowłosa.

- Pomagam wam, beze mnie nie mielibyście szans.

- Ciężko się kłócić.

Pokrzepiona Natasha podniosła się z ziemi, biegnąc w stronę Thora, teraz będąc osłanianą przez niezastąpionego Hawkeye. Wymierzała ciosy w kolejnych wrogów, próbując ułatwić pracę Odinsona, powoli docierającego do portali, by je zamknąć na dobre. Wyglądało na to, że sukcesywnie opanowywali dramatyczną sytuację.

Hulk tymczasem miażdżył Chitauri i przy okazji zdezelował kilka budynków. Kapitan jednocześnie z Romanoff krzyknęli „niszcz", więc zielony olbrzym sobie nie folgował. Parł we wszystkie strony po kolei, zbijając kolejnych galaktycznych żołnierzy niczym pionki na szachownicy. Co prawda było lepiej niż na samym początku stworzenia Hulka, potrafił wysłuchać krótkich komend, ale widząc na dole ludzi, próbujących zrobić krzywdę Natashy, Katellowi oraz Nickowi, ryknął, zeskakując z wieżowca. Jednym ciosem powalił co najmniej dziesięć osób, będących pod wpływem Chitauri. Raczej nie sprawiali wielkiej przeszkody Avengersom, lecz wściekłej zielonej bestii owszem.

Steve patrzył na to z ubolewaniem. Zawsze kierował się tym, by cywile nie ucierpieli. To jego główna, kapitańska zasada, lecz tutaj nie mógł za nią podążyć. Naraziłby swoich przyjaciół oraz powodzenie misji. Skądinąd ludzie zarażeni wirusem Chitauri pozostawali bez szans. Żadne to pocieszenie, ale pomagało koncertować się na walce. Aktualnie wszyscy maszerowali za Thorem, gdyż Cap uznał, że najlepiej zlikwidować wejście dla wrogiej armii, a potem zająć się tymi, którzy zostali. Bitwa przechylała się na szalę Avengers. Odinson z berłem oraz młotem wyleciał wprost w największą czarną, kosmiczną dziurę.

Wszystko wskazywało na to, że misja się powiedzie. Ironman oraz Wanda wytworzyli swego rodzaju tarczę przed napierającymi Chitauri. Katell, Pietro, Natasha oraz T'challa bronili tej struktury z ziemi. Poza okręgiem sytuację monitorowała Maria wraz z Nickiem oraz Spidermanem. Falcon i Hawkeye zajęli się niedobitymi, natomiast Hulk walczył z wielkimi kosmicznymi maszynami, przypominających długie robaki.

Zwycięstwo znajdowało się na wyciągnięcie avengersowej ręki.

Thor wycelował potężne berło w kolejną porcję Chitauri, próbujących dostać się na ziemię. Strumień silnej mocy rozbłysnął, oślepiając zarówno kosmitów z góry, jak i grupę bohaterów. Odinson dołączył swój młot i portal zmniejszał się. Wrogowie przestali się pojawiać.

Bóg piorunów odczuwał ekscytację oraz radość, widząc niemalże pewny sukces. Tak samo jak reszta drużyny. Jednak zbyt szybko się ucieszyli. Owszem, portal powoli znikał, lecz obok w ekspresowym tempie pojawił się większy, z którego Chitauri wypadało jak krople ulewnego deszczu. Małe robactwo wyglądało jak muszki. Ich ilość zatrwożyła wszystkich, włącznie z Nickiem, który zawsze zachowywał zimną krew. Do tego dnia.

- Cholera jasna... - wydusił z siebie, patrząc wielkimi z trwogi oczami na tysiące niezmęczonych walką kosmitów. – Szybciej, cholera, kobieto, szybciej – bąkał do siebie.

Nie tylko on mruczał do samego siebie ze względu na beznadziejne okoliczności. Sądzili, że opanowali sytuację, a szykowała się wielka, bolesna przegrana. Jednak kiedy Thor dokończył dzieło, po prostu rzucił się w kolejny wir walki, nie bacząc na znaczną przewagę Chitauri. Za nim ruszył zdeterminowany Kapitan, a następnie cała, nieustępliwa reszta.

Również Fury otrząsnął się z marazmu, jaki go opanował. Strzelał jak szalony, próbując zlikwidować jak największą liczbę osobników z kosmosu. Przy okazji rozglądał się, jakby na coś czekając. Trochę żałował, że nie udało mu się porozmawiać z Bastienem. Trudno. Musieli z tym żyć.

O ile tę wojnę przeżyją.

Avengers oraz pomocnicy, jak jeden mąż, rzucili się ku ogromnemu portalowi. Wandę Maximoff ponownie poniosły emocje, gdyż swoim wybuchem znacząco zmniejszyła przewagę liczebną Chitauri. I wtedy Nick ujrzał to, na co czekał – blask na niebie, zwiększający się, im bliżej znajdował się ziemi - po kilku chyba najdłuższych chwilach w życiu Fury'ego.

Zarówno bohaterowie Nowego Jorku, jak i Chitauri, spojrzeli na coś jasnego, sunącego wzdłuż niebiańskich bram. Gdy obiekt zatrzymał się, wycelował wiązką energii w jeden z portali, który zniknął. To samo uczynił z kolejnym. I kolejnym. I następnym.

Steve, stojący obok Katella, ukradkiem na niego zerknął, zorientowawszy się, że wampir minę prezentował nietęgą. Jakby ta pomoc była mu nie w smak. Obserwował, jak Bastien rozmasowuje swoją skroń, jak gdyby rozbolała go głowa. Ale to nie była odpowiednia chwila na pytania.

- Do ataku!

Okrzyk Rogersa wyrwał wszystkich z transu i ruszyli na Chitauri, oszołomione tym, że tracili drogę ucieczki. Walka rozgorzała ponownie. Wydawała się jeszcze bardziej zacięta niż przedtem. Hulk znów zaczął roznosić kosmitów, a Spiderman wykorzystywać pajęczynę do zrzucania problematycznych masek. Odzyskiwali kontrolę oraz nadzieję, że się uda.

Nikt nie liczył czasu, podczas bitwy każdy skupiał się na pokonaniu jak największej ilości nieprzyjaciół. Wszyscy koncentrowali działania na odpieraniu natarcia bądź jak najskuteczniejszej ofensywie. Zerkali na siebie nawzajem, by w razie konieczności pomóc komuś, kto sobie nie radził. Lecz radzili sobie wszyscy, włącznie z bliźniakami, którzy najwyraźniej odnaleźli się na polu bitwy.

Katell, Tony, Steve, Thor, Natasha, Hulk, Hawkeye, Nick, Maria, Peter, Sam, T'challa, Wanda, Pietro. A teraz jeszcze stara przyjaciółka Fury'ego oraz Bastiena – Kapitan Marvel.

Carol wykorzystała swój niezwykły dar, by wrócić z galaktycznych wędrówek i pomóc na Ziemi. Słyszała o Chitauri, nabroili nie tylko na jej rodzimej planecie. Gdy Fury poprosił o pomoc, uświadomiła sobie, że zostawianie niedobitków samopas okazało się błędem. Po krótkiej wymianie informacji z szefem T.A.R.C.Z.Y wiedziała, że tym razem oponent był lepiej zorganizowany, silniejszy, sprytniejszy.

Szkoda tylko, że Nick nie uprzedził jej o obecności Katella. Doceniłaby ten drobny gest uprzejmości.

Straciła całkiem sporo energii na łatanie dziur w niebie, ale ostatecznie udało jej się odciąć niedobitków. Portale zostały zamknięte i nie wydawało jej się, by osłabieni po drugiej stronie Chitauri mieli ochotę na ponownie ich otwarcie. Zamierzała rozliczyć się z nimi na dobre, gdy opuści planetę Ziemia. Póki co zaangażowała się w walkę u boku grupy Fury'ego, pomagając im najlepiej, jak potrafiła, choć ze zmęczenia straciła swój wcześniejszy ogromny zasięg.


Dyrektor doskonale pamiętał, że najazd nastąpił równo o ósmej trzydzieści cztery. Teraz, patrząc na niebo, widział piękny zachód słońca. Tym bardziej piękny, że wszyscy przeżyli. Nie licząc zarażonych cywili, których albo załatwił Hulk, albo po prostu pasożyt zdążył zrobić swoje. Nie oznaczało to jednak, że obeszło się bez obrażeń.

Falcon kulał, Natasha oberwała w głowę, Hawkeye trzymał się za ramię. Marii ciekła krew z nosa, Pietro natomiast oberwał w bark, a kiwający się z wycieńczenia Tony rozmawiał z Pepper. Nick sam czuł się tak wykończony, iż odniósł wrażenie, że zemdleje, robiąc sobie wstydu. Ostatecznie trochę za szybko opadł na kawał leżącej kolumny banku. Jak to mawiała jego babka – starość nie radość, śmierć nie wesele.

Czternastka niezwykłych ludzi zbierała się koło dyrektora. Hulk gdzieś zniknął, lecz nie mieli już siły na to, by go szukać. Zapewne wewnętrzny Banner próbował go okiełznać. Wtem Katell zmienił kierunek, skręcając ostro w lewo za kolejne ruiny miasta, po drodze zdejmując z siebie płaszcz. Po chwili zza kamieni wyszedł Banner, opatulony w ciuch wampira. Wyglądał nieco komicznie w za długim płaszczu i z tak krzywą miną, jakby jednak przegrali.

- Ale wymiatałeś! – zaczął Sam, zerkając na smutnego Bruce'a, którego Natasha chciała przytulić, co pozostawiła na jakiś czas w sferze wyobraźni. – Dawałeś czadu, stary. Na raz rozwalałeś chyba z kilkunastu... co się nawinęło!

- Ale ty jesteś głupi – westchnęła Hill, której tego dnia na pewno nie interesowało już, co kto o niej pomyśli. – I weź już się zamknij.

- Przecież go chwalę – odburknął Wilson, niemal gotów, by ponownie rozpiąć skrzydła i powalczyć z Marią.

- Zabiłem jakiś cywili? – westchnął Banner.

- Nie – rzucił z miejsca Rogers, Tony i Bastien.

- Tak – dodali w tym samym momencie Peter, Sam oraz Pietro.

- Nie kontynuujmy – przerwała im Nat, widząc minę Bannera.

Znów zapanowała cisza. Kilkoro bohaterów opadło obok Fury'ego, kilkoro oparło się o najbliższy obiekt, gdy tymczasem T'challa, Katell oraz Danvers stali sztywno jak kołki. Z tym że książę po prostu szczycił się zdrową posturą, a pozostała dwójka najwyraźniej źle się czuła w swoim towarzystwie.

Rogers był tak dumny oraz wzruszony, że nie potrafił wydusić ani słowa, choć powinien. Ta walka była trudna, każdy z nich odniósł większe bądź mniejsze obrażenia. Patrzył na każdego po kolei z nieopisaną wdzięcznością w oczach. Przypomniało mu się, jak niegdyś jego słabe zdrowie uniemożliwiało mu pomoc krajowi. A teraz? A teraz miał zaszczyt zaprowadzić tych niezwykłych ludzi do walki.

Steve'owi chciało się płakać ze szczęścia. Pierwszy raz od jakichś siedemdziesięciu pięciu lat.

Wziął głęboki oddech, zbierając się w sobie, by jakoś podsumować to niesamowite zwycięstwo. Jednak nie uczynił tego, gdyż usłyszał dziwny dźwięk. Zresztą nie tylko on, inni zaczęli się rozglądać. Brwi Rogersa powędrowały do góry, gdy zorientował się, że to ocaleni ludzie w podzięce biją im brawo, nieśmiało czyniąc kroki ku nim. Odniósł fantastyczne wrażenie, że rozniesie go radość, a widząc ukryte uśmiechy przyjaciół oraz wspólników, sam zapragnął bić im aplauz. Wszyscy byli bliscy wzruszenia, wiedział to.

- Stark jak trzeba milczeć, gada, a jak powinien coś powiedzieć, to siedzi cicho – odezwał się Nick, co rozładowało pompatyczną atmosferę.

- A co mam mówić? Że cię kocham? – prychnął z miejsca Tony, również wewnętrznie emocjonując się pozostali, lecz nigdy by się do tego nie przyznał. – Fury, wyjdziesz za mnie?

- Wyjdę z siebie i ci przydzwonię – odciął się dyrektor.

- Powodzenia – zaśmiał się Anthony. – No, ale hej, zapraszam was do siebie na drinka. Bar mam po stronie zakrytej, powinien przetrwać do tej pory – Ironman podrapał się po głowie, obserwując coraz większą liczbę wdzięcznych im ludzi i próbując głupkowato się nie uśmiechać. – Najwyżej zamówimy. Na bank w tym mieście wszystkiego nie zniszczyli, nie da się.

- Ja piję tylko drogie whisky, Stark – uśmiechnął się Clint.

- Ja mam nawet drogie waciki, Barton – odparł zbyt radośnie Tony.

- Ja poproszę piwo – zakomunikował Kapitan.

- Nie wierzę – mruknął Sam, wybałuszając oczy ma przyjaciela.

- Ja już ci powiedziałam, zamknij się – niemal weszła mu w słowo Hill.

- Może powinienem udać się na Asgard, by dostarczyć wam boskich nektarów. Gwarantuję, że nawet Steve'owi Rogersowi zaszumiałoby w głowie – dodał uśmiechnięty Thor, również ciesząc się z wygranej. Czuł, że był to krok do przodu, coś, co dodało mu motywacji oraz optymizmu.

- Chciałabym zobaczyć Capa i Katella na rauszu – uśmiechnęła się nieco złośliwie Natasha.

- Ja też – zgodził się entuzjastycznie Ironman. – Weź się przeleć i coś dostarcz.

Na twarzy blondyna pojawił się szeroki, dawno niewidziany u niego uśmiech. Odszedł kilka kroków, zasalutował swojej drużynie i zniknął. Spotkało się to z gorącymi owacjami ocalałych, uradowanych, że ktoś ich ocalił. W tamtym momencie wydawało się, że zakończona bitwa nie posiadała złych stron.

- Parker, ciocia żyje? – zapytał inteligentnie Stark.

- Tak, panie Stark! – uradował się nastolatek. – Ned też!

- Świetnie. Ty pijesz sok. Oczywiście zapraszam wszystkich. – Tony wskazał ręką na każdego po kolei, swój wzrok zatrzymując na dłużej na lekko wycofanej blondynce. – Czy jesteś kosmitką?

- Nie, raczej nie, mam supermoce jak wy – odparła trochę zaskoczona pytaniem kobieta. –Słynny Ironman.

- Słynna... - podjął mężczyzna.

- Carol. Danvers. Kapitan Marvel.

- Doskonale – Ironman klasnął w dłonie. – Prawie jak Kapitan Ameryka. Super, że się pojawiłaś. Naturalnie ciebie też zapraszam.

- Dziękuję – uśmiechnęła się Carol, ukradkiem zerkając na Katella. Spostrzegła to jedynie Natasha, która nigdy nie miała problemu z dodaniem dwa do dwóch. – Ale muszę wracać. Na misję.

- Och. Jakąś kosmiczną?

- Muszę uporać się z resztą Chitauri – dodała z nieśmiałym uśmiechem. – Żeby więcej nie kombinowali i nie broili.

- Zapraszamy częściej na ziemię – uśmiechnęła się szczerze Natasha.

- Pewnie skorzystam – odparła również z uśmiechem blondynka, która rozjaśniała niczym gwiazda, kiwnęła głową na pożegnanie, frunąc wysoką w górę. Zostawiła za sobą ślad jak prawdziwa kometa.

Tymczasem Natashy Romanoff chciało się śmiać. Przez emocje, wzruszenie, wygraną, przez ból głowy, przez Bannera w za długim płaszczu, i przede wszystkim tę obrażoną minę Katella, która ani nie pasowała do niego, ani do tej sytuacji. Powstrzymała się jednak przed głośnym chichotem, trochę podpierając się o Clinta, a on trochę o nią. Ruszyli. Za nimi cała reszta, która wygrała tę batalię.

Nie pierwszą i nie ostatnią. Nie najtrudniejszą i nie najsmutniejszą.

Skromne, ale ciche wiwaty nadal rozbrzmiewały. Choć bohaterowie zdawali się szczęśliwi, opuszczając pole bitwy z tarczą, to żaden z nich nie był głupi. Niektórzy cywile zostali zarażeni wirusem, oddając życia jako inne osoby. Inni po prostu zostali zamordowani bezpośrednio przez Chitauri. Inni zginęli pod gruzami miasta. Jeszcze inni być może dostali od Hulka. Nie wszyscy przeżyli, bo wojna zawsze niosła ze sobą ofiary. Cierpienie nadal wisiało w zwycięskim powietrzu.

Odchodzili w chwale, dzierżąc w sercach wagę żyć, których nie udało im się uratować. Każdy w jakiś sposób pragnął pokoju na Ziemi, lecz żadne z nich nie miało mocy niedoprowadzania do wojen.

Wygrali, lecz jak zwykle za wielką cenę. Tym razem wracali w całkiem zgranym komplecie. Tym razem im się udało. Niestety nie tyczyło się to każdego nowojorczyka.

Oddane im brawa niosły ze sobą smutny podźwięk zmarłych.

Czas się nie zatrzymywał - następny okrutny raz nadchodził.

◈ ◈ ◈

I was an outcast, I'm heaven's mistake
So now I'm standing at the foot of the fiery gates
An eternal invitation, so I'm already late
But I wanna watch it burn, so the devil can wait

Nie mógł w to uwierzyć. Wspaniałość oraz doniosłość tego momentu z trudem docierała do jego umysłu. Tak długo czekał. Setki, tysiące lat, może dłużej. Rozłąka im nie służyła, natychmiast to zauważył. Gdy spotkał się z siostrą, poczuł przypływ energii do działania. Do zdobywania. Do zmiany.

- Moja droga Vilis – powitał siostrę Thanos, podchodząc do niej szczerze wzruszony. – Czas cię nie szczędził. Czas nie szczędził nas.

- Owszem – zaśmiała się melodyjnie, nie złoszcząc się na tę uwagę. Jej brat miał w całkowitą rację. – Nie szczędził. Zbyt długo zajęło mi zregenerowanie się. Zbyt długo nie mogliśmy planować ulepszenia wszechświata.

- To prawda. Mam ci tyle do powiedzenia.

- Ja również. Lecz pozwól, że coś ci pokażę.

Powstał portal, do którego rodzeństwo zmieściło się bez problemu. Vilis uśmiechnęła się brzydko – tak bardzo pragnęła już zmienić swą twarz – i gestem zaprosiła Thanosa w głąb. Ten ruszył, a za nim ona. Po chwili znaleźli się na planecie, której Vilis wciąż nie nazwała.

To jej imię wszyscy będą pamiętać.

- Zemsta to najlepsza motywacja – zaśmiała się, a Loki Laufeyson na ich widok głośno przełknął ślinę.

- Kogo moje oczy widzą – uśmiechnął się Thanos, spoglądając na bladego Asgardczyka.

- Wiem, co on uczynił, lecz nie martw się, odpowiednia perswazja stworzy z niego doskonałego wojownika. Tak samo jak z całej reszty.

Ewidentnie Drax pragnął coś krzyknąć, ale nie zdążył. Vilis uniosła długie palce, a wraz z nimi czwórka więźniów boleśnie obiła się o ściany. Ta zacisnęła dużą pięść, a oni krzyczeli, ujrzawszy to, od czego najdalej pragnęli uciec.

- Widzisz? Trochę treningów i będą perfekcyjni – dodała kosmitka, którą ledwo dało słyszeć się wśród wrzasków jej ofiar.

- Vilis – odparł niemal wzruszony Thanos. – Siostro. Zapłacą nam za to, co nam uczynili.

- Zapłacą. Najwyższą cenę.


Dlatego Nick Fury wezwał Bastiena Katella. Dlatego właśnie Bastien Katell odpowiedział staremu druhowi.

Powoli, lecz nieuchronnie, zbliżało się zło.


◈ Koniec Fazy I ◈

W ten sposób kończę pierwszą część mojego opowiadania, które jest dla mnie bardzo ważne. Dlaczego? Z wielu powodów, może kiedyś je wyjaśnię. Tak czy siak jestem dumna i wzruszona, serio, że mi się udało. Przepraszam, że opisy tej bitwy są jakie są, ale ten rozdział uświadomił mi, że koniecznie muszę popracować nad tego typu elementami. Mam jednak nadzieję, że się spodoba!

Serdecznie dziękuję za wszystkie gwiazdki, uśmiechałam się przy każdej. Jeszcze bardziej dziękuję za komentarze Hann Frazowvsky oraz AgentkiWolfy, które mnie niesamowicie motywowały, wywołując jeszcze szersze uśmiechy. Uwierzcie, żadne powiadomienia tutaj mnie tak nie cieszą jak te pod "Nicością". Bo to moje wypieszczone, ukochane dziecko. I szczerze powiem, że liczę na to, że może ktoś tu się jeszcze pojawi i zostawi po sobie jakiś ślad, będę strasznie wdzięczna.

Dziękuję wszystkim, którzy przeczytali moje strasznie długie rozdziały, za opinie, gwiazdki. Wiecie, to tak jakby koniec, a to najlepszy moment do jakiegoś komentarza dla autorki. :P Naprawdę nie obrażę się za żaden, nawet krytyczny.

Druga część, gdzie będzie znacznie więcej Bastiena, pojawi się, ale na pewno nie teraz. Dam czas na zapoznanie się z moim opowiadaniem, może jakieś takie duszyczki się znajdą, przez co chyba będę skakać z radości. Każdy chyba lubi, jak jego dzieło jest doceniane. :) 

Jeszcze raz dziękuję za gwiazdki, komentarze, motywację, ludzi, których tu poznałam i dobre ff, które czytam. Love you 3000. ❤

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top