Król indyków
Dafne westchnęła głośno i popatrzyła po przyjaciołach. Nie wiedziała, czy lepiej się śmiać, czy płakać, bo ich sytuacja była tak beznadziejna, że aż zabawna.
— Mam deja vu — mruknął Thor.
— Byłeś już kiedyś w areszcie w dzień dziękczynienia? — spytała Wanda, która plotła mu z włosów warkocze. — Bo ja nie.
— Nie w areszcie i nie w dzień dziękczynienia. Raczej w kozie. Na początku roku szkolnego. Wszyscy razem... — Machnął ręką na ich zdziwione spojrzenia. — Nie ważne. Długa, cudowna historia.
— Czemu takie rzeczy zawsze przytrafiają się nam? — zastanawiał się Clint, głaszcząc Pingwina.
— Bo żadne z nas nie myśli i robi, tylko robi. Nawet po fakcie rzadko myślimy — powiedział Bruce.
— To trochę tak, jakby siedem nieszczęść zaprzyjaźniło się z jeźdźcami apokalipsy — podsumowała Dafne.
Tony uniósł wysoko rękę, jakby zgłaszał się do odpowiedzi.
— Mogę być jeźdźcem apokalipsy? Proszę, proszę, mogę?
Steve objął starka ramieniem i poklepał go po ramieniu.
— Pewnie że możesz, stary.
Brunet odwzajemnił gest i dołączył do ich dwójki jeszcze Bucky'ego i Pietra. Wypiął dumnie pierś i stanął na palcach, żeby dorównać wzrostem kolegom.
— Nasza zabójcza przystojność pogrąży świat w chaosie. On ma włosy — wskazał na Barnesa — on oczy — zwrócił się do Rogersa — on ma twarz — uśmiechnął się do Pietra — a ja, to ja.
Zanim ktokolwiek zdążył jakoś to skomentować, przed kratami aresztu pojawił się niski człowieczek w beżowym garniturze. Sierżant Everett Ross złożył ręce na piersi, zmarszczył brwi, patrzył to w teczkę z raportem to na osadzonych, aż w końcu zamknął ją z trzaskiem. Przysunął krzesło i usiadł tuż przy celi.
— Nie jesteście trochę za młodzi na kryminalistów?
— Loki by się tu przydał — szepnęła Natasha.
— To wszystko to był jeden wielki przypadek — wytłumaczył Pietro.
— Co zrobiliście? — spytał Ross.
— Przed chwilą czytał pan raport — skwitowała Wanda.
— Ktoś uznał za przezabawne napisanie w nim: król indyków i jego armia zaatakowali jarmark dziękczynny.
Tony podrapał się po głowie.
— To nie do końca jest żart.
W oczach sierżanta błysnęła ciekawość zmieszana z niepokojem.
— Zaczęło się od niewinnego zakładu... — słowom Wandy towarzyszyły dźwięki harfy, a wszyscy popatrzyli w jeden punkt, przenosząc się do czasów sprzed rządów króla indyków.
*
Drużyna Avengers zalewała się potem podczas treningu ogólnorozwojowego, którego z całych serc nienawidzili. Dafne ćwiczyła razem z innymi cheerleaderkami, znosząc dzielnie "przypadkowe" kopniaki i szturchnięcia o Sharon. Wanda i Natasha siedziały na trybunach z wielką czekoladą i śmiały się z przyjaciół.
— Myślicie, że teraz jest ciężko? — krzyczał do nich Coulson. — Poczekajcie tylko na wycisk który wam dam, kiedy wrócicie po święcie dziękczynienia!
Clint upadł na ziemię, bijąc czołem o trawę.
— Zapisz się do drużyny, mówili. Będzie fajnie, mówili. Czego nie mówili, to że umrę w międzyczasie.
— Wstawaj, Barton, albo będziesz tu biegał do rana!
— To jest świetny moment na szantażowanie go w stylu Disco Inferno — mruknął łucznik, truchtając obok Pietra.
— Nie przypominaj mi — wzdrygnął się Maximoff. — Ciągle budzę się z wrzaskiem w środku nocy.
Trenera była w stanie przekrzyczeć tylko Sharon, która cały czas rzucała wrednymi uwagami w stronę koleżanek. Szczególnie w stronę jednej.
— Czy wy nie możecie chociaż spróbować za mną nadążać? To nie jest aż takie trudne. Dafne, może odpuścisz sobie tą powtórkę i popatrzysz, jak powinno się ruszać?
— Zaraz ci pokażę jak pięść powinna się ruszać — warknęła pod nosem brunetka.
Sharon obróciła się w jej stronę, biorąc się pod boki.
— Mówiłaś coś? — spytała ostro.
— Tylko tyle, że ty też mogłabyś tańczyć szybciej. Trochę cię spowalniają te dodatkowe kilogramy gładzi szpachlowej na twarzy — Dafne uśmiechnęła się słodko i odsunęła się od składu, słysząc za sobą oklaski przyjaciół, którzy byli na tyle blisko, żeby ją usłyszeć.
Carter poczerwieniała za złości. Była naprawdę wściekła, skoro rumieńce przebiły się przez kilka warstw podkładu. Obróciła się napięcie i włączyła muzykę.
Adler podeszła do dyszących ciężko przyjaciół i wbiła w blondynkę nienawistne spojrzenie.
— Mogę się założyć, że jej prawdziwym ojcem jest Szatan, ale się nie przyznaje, bo za bardzo się jej boi.
— A ja mogę się założyć, że wygram święto dziękczynienia — Tony wyskoczył z tą informacją jak Bucky polujący na bezbronne śliwki, pasące się w sadach. Niespodziewanie.
Chłopcy, trener i Dafne popatrzyli na niego jak na wariata.
— Tony, nie możesz wygrać... — Dafne uświadomiła sobie nagle, że próbuje użyć logiki przeciw Starkowi, więc po prostu się poddała. — Jak chcesz niby wygrać?
*
— Chwila — przerwał Ross. — Założyliście się z nim, że może wygrać święto?
— Nie — sprostował Steve. — Nie święto. Jarmark dziękczynny.
— I to nie my się założyliśmy — powiedział Thor, który teraz dla odmiany plótł warkocze Wandzie. — To nasz trener się założył.
Sierżant pokiwał powoli głową i pokazała palcem na Pingwina.
— A co tu robi kaczka?
— Nie bój nic, dojdziemy do tego — zapewnił go Bucky. — W każdym razie Stark i Coulson założyli się, że temu idiocie uda się jakimś cudem wygrać jarmark. Trener stwierdził, że to tak głupi pomysł, że aż szkoda nie spróbować. I tak głupi, że nie może się udać.
— Zakład był prosty — powiedział Bruce. — Jeśli Tony wygra, trener zrobi nam tydzień lekcji tańca...
— Które nazywałby się "Avengers lubi szubidubi" — wtrącił Stark, a sierżant miał coraz bardziej zdezorientowany wyraz twarzy.
— Dlaczego mielibyście chcieć się uczyć tańczyć od waszego trenera?
— Bo... — zaczął Bucky, ale Dafne od razu mu przerwała.
— To inna historia.
— ...jeśli Tony przegra, przyjacielski mecz świąteczny zagramy przebrani za elfy — dokończył Banner.
— Coulson uznał, że to będzie zabawne — wytłumaczył Steve, widząc pytające spojrzenie Rossa.
— Mieliśmy się spotkać już na miejscu i czekać. Ja i Natasha postanowiłyśmy pójść tam trochę wcześniej, bo obie miałyśmy... — Dafne spojrzała najpierw na rudą, później na Steve'a i Pietra. — ...skomplikowaną sytuację.
— Jaką sytuację? — spytał sierżant.
— To nie jest aż takie ważne...
— Ja chciałam uniknąć jego — Natasha pokazała na Rogersa — bo mnie wkurzył. Daf chciała uniknąć jego — tu wskazała na Pietra — bo nikt nie reaguje zbyt dobrze na słowa: musimy porozmawiać, a na dodatek Daf nie chciała iść świętować do domu, bo na obiedzie byłby nasz dyrektor.
— Po co tam wasz dyrektor?
— Moja mama się z nim spotyka.
Everett Ross uniósł wysoko brwi.
— Do jakiej wy szkoły chodzicie?
Clint uśmiechnął się szeroko.
— Najlepszej.
*
— On chce ze mną rozmawiać, Nat — jęknęła żałośnie Dafne.
Szły ociężale po usianej złotymi liśćmi drodze i wzdychały na przemian, narzekając jedna przez drugą.
— On nie umie ze mną rozmawiać — mruknęła ruda, chowając ręce do kieszeni. — Ostatnio stwierdził, że musimy więcej się ze sobą komunikować. To był bardzo zły pomysł. Jedyny temat o jaki się nie kłócimy, to pogoda.
— Wiesz co zrobiłam, kiedy mnie spytał, czy pogadamy? Krzyknęłam, że się pali i wybiegłam z domu. Chyba źle to rozegrałam.
Natasha wzięła brunetkę pod ramię.
— Nie. To był bardzo dobry ruch. Tak zwany odwrót taktyczny. A wiesz, co Steve zrobił, kiedy zaczęłam krzyczeć? Kazał mi się uspokoić.
Dafne zakryła usta dłonią.
— Nie. Nie zrobił tego.
Romanoff pokiwała głową.
— Zrobił. Bo on jest oazą spokoju. Kapitan Nic Nie Wyprowadzi Mnie z Równowagi Chyb Że Obrazisz Bucky'ego Rogers.
Znalazły się na jarmarku i na chwilę zapomniały o swoich zmartwieniach. Otoczył ich słodki zapach ciast, z głośników grała skoczna muzyka, ludzie poprzebierani za Indian i Purytanów walczyli przyjacielsko na widły, a na środku placu stała wielka, plastikowa dynia z kapeluszem pielgrzyma na czubku. Obok stoiska pielgrzymów sprzedających placki dyniowe stał zbiornik cydru. Na belce wiszącej nad nim siadał ochotnik, a reszta rzucała piłkami do wyznaczonego celu, żeby ochotnik wpadł w toń napoju. Dzieci biegały dookoła podając sobie piłki futbolowe.
Dafne chwyciła jedną, leżącą na ławce i udała, że poprawia grzywkę.
— Jestem Steve Rogers, ale mówcie mi Kapitan Harcerzyk — powiedziała niskim głosem, z nadzieją, że uda jej się rozbawić Nat. — Rzucam piłką i biegam po boisku, mogę tak cały dzień. Drużyna jest najważniejsza. Wygrywamy i przegrywamy razem.
Natasha wskoczyła przyjaciółce na plecy i też zaczęła mówić męskim głosem.
— A ja jestem Bucky. Kim do cholery jest Bucky? Twoim najlepszym przyjacielem. Razem do końca. Nie ważne, czy gramy mecz, czy oglądamy La la land i udajemy, że wcale nas nie wzruszył.
Dafne parsknęła śmiechem.
— Oglądali La la land?
— Laska, to ich ulubiony film.
Skakały po placu, świetnie się bawiąc, naśladując przyjaciół. Nagle usłyszały chrząknięcie za swoimi plecami, a gdy się odwróciły, zobaczyły niezadowolone miny Steve'a i Bucky'ego.
— Coś was bawi?
— Tak — odparła lekko Natasha. — Wasza dwójka.
Przybiły sobie z Adler piątkę. Rogers i Barnes rzucili sobie porozumiewawcze spojrzenie.
— Przyjacielu, chyba czas pokazać pięknym paniom jak wygląda kąpiel w cydrze — powiedział wesoło Bucky.
— Nie mógłbym ująć tego lepiej, przyjacielu.
Dafne i Natasha wystrzeliły przed siebie, a chłopcy zaraz pobiegli za nimi. Nie minęło dużo czasy, gdy udało im się je złapać. Nastolatki piszczały, śmiały się i wyrywały, ale przyjaciele byli silniejsi.
Przepychali się właśnie przy stoisku pielgrzymów. Byli niebezpiecznie blisko zbiornika, gdy Adler szarpnęła się mocno, popychając Bucky'ego w tył. Brunet wpadł na pielgrzyma, który wylądował twarzą w placku dyniowym.
Cała czwórka zatrzymała się na chwilę i czekała na to, co stanie się dalej.
Mężczyzna otarł twarz z nadzienia. Milczał przez chwilę, aż w końcu chwycił do ręki kolejne ciasto i krzyknął:
— To jest wojna!
I rzucił prosto w Barnesa. Ten jednak się pochylił, a deser trafił w kobietę, która układała owoce w kornukopii. W odwecie zaczęła ciskać na oślep winogronami i jabłkami. Nim się spostrzegli, każdy rzucał w każdego tym, co akurat miał pod ręką.
*
— Rozpętaliście bitwę na jedzenie? — Ross był bliski wyrwania sobie garści włosów z głowy.
— Niechcący — uściślił Steve.
— Nigdy nie zrobilibyśmy tego naumyślnie — dodał Bucky. — Co złego to nie my.
— Jak nie wy, to kto? — prychnął sierżant.
Wszyscy pokazali palcem na Tony'ego.
— On.
Mężczyzna usiadł głębiej w fotelu.
— Czyli wasza czwórka odpowiada za plackowy Grunwald. Ale ciągle nie wiem, o czym miałaś z nim rozmawiać — wskazał na Dafne i Pietra.
— To nie jest istotne — powiedziała twardo dziewczyna.
— Dla kogo nie jest, dla tego nie jest — mruknął pod nosem Pitero.
— Możemy wrócić do historii?
— Teraz będzie naprawdę fajny kawałek — poparł brunetkę Stark. — Teraz wchodzę ja.
*
Tylko Tony Stark mógł wygrać z jarmarkiem. Cokolwiek to znaczyło. Dla większości osób było to szaleństwo, ale miliarder miał plan, który, przynajmniej w jego głowie, był sensowny.
Jego tok rozumowania był dosyć prosty.
Co musi zrobić? Wygrać. Kto zawsze wygrywa wszystko? Ten, kto ma władzę. Kto ma władzę? Król. Co musi zrobić? Zostać królem jarmarku dziękczynnego. Co jest najbardziej dziękczynne? Indyki.
A reszta szaleństwa już sama poszła.
Stado indyków nie miało pojęcia, co się dzieje, gdy zobaczyły wchodzącego do zagrody chłopaka w koronie wyciętej po kubełku kurczaków z KFC i pierzastej pelerynie. Stark niczym berło wyciągnął do góry pieczone udko, gulgając przy tym w indyczemu.
Bruce przyglądał się temu wszystkiemu, trzymając w ręce kubeł wody. Bał się, co jego przyjaciel ma zamiar z nim zrobić.
Indyki otoczyły Tony'ego, a z kręgu wyszedł wielki ptak, mrużąc na Starka wielkie oczy.
— Nareszcie. To ich przywódca.
— Po co ci ich przywódca? — spytał Banner, bojąc się odpowiedzi.
— Żebym mógł go pokonać i sam zostać przywódcą. Podaj wiadro.
— Tony...
— Podaj wiadro — ponaglił.
Bruce podał mu wiadro i odsunął się na bezpieczną odległość. Tony ostrożnie stawiał kroki, mrucząc do indyka coś o piekarniku i sosie żurawinowym. Nagle skoczył do przodu i wylał na ptaka wodę, bo z jakiegoś powodu to właśnie oznaczało, że Stark go pokonał.
— A teraz za mną poddani! Podążajcie za swym nowym królem!
Poddani podążyli za swym królem. Dokładniej rzecz biorąc, zaczęli gonić swojego nowego króla, który nie przewidział, że zwierzęta mogą go nie pokochać.
Stado wściekłych indyków gnało przez ulice ze Starkiem i Bannerem na czele.
— Mówiłem, że się uda! — krzyknął radośnie Tony.
— W jakim świecie ty żyjesz?
— W moim! A w moim wszystko się udało!
Wpadli na jarmark, na którym w najlepsze trwała bitwa na jedzenie. Stark był w połowie ogłaszania się Królem Indyków, gdy dostał bananem w twarz. Bruce założył na głowę puste wiadro, żeby ochronić się przed pociskami.
Ludzie wpadli w jeszcze większą panikę, widząc wściekłe ptaki, biegające po placu i dziobiące co popadnie.
W międzyczasie pojawiła się reszta drużyny. Oczy Clinta błysnęły, ogarniając całe zamieszanie.
— Anarchia! — krzyknął i chwycił widły. Natychmiast je odłożył, gdy zobaczył mordercze spojrzenie Natashy. — Dobra ludzie, jednak nie! Odwołujemy anarchię! Odwołujemy!
Schowali się w środku wielkiej dyni, cudem unikając szarży przerośniętych McNuggets'ów.
— Mówiłem, że wygram święto dziękczynienia — uśmiechnął się Tony.
— Nawet nie będę pytać, dlaczego sprowadziłeś tu indyki — warknęła Wanda. — Ale jak udało ci się je wkurzyć?
— Dosyć łatwo. Wystarczyło wiadro wody i kilka gróźb o wypychaniu ich farszem. I to — pokazał im pieczone udko. — Może to był ich kuzyn, czy coś...
Nawet Pingwin posłał Starkowi politowane spojrzenie.
— Tony! — skarcił go Thor. — Nie możesz wymachiwać przed poddanymi upieczoną częścią ich rodziny! Ja nigdy nie usmażyłbym nogi Lokiego nie szedł z nią do lodowych olbrzymów!
— Może, ale Loki usmażyłby ciebie i poszedł do Asgardu — wtrącił Pietro.
Thor zastanowił się chwilę.
— Racja. Nie mówcie mu o tym. Lepiej nie podawać mu więcej pomysłów.
— Skupmy się — powiedziała Dafne, przywracając ich na ziemię. — Co teraz?
— Wychodzimy i zachowujemy się, jak gdyby nigdy nic się nie stało — zasugerował Bucky.
Był to ich jedyny pomysł, postanowili go wprowadzić w życie. Jak się można było spodziewać, nie wyszło.
Gdy tylko wyszli z dyni, natychmiast spotkali się z oskarżycielskimi spojrzeniami pielgrzymów, indyków i ogólnie wszystkich obecnych na jarmarku.
— Mamy jakiś plan B? — spytał Bruce.
— Pali się! — krzyknęła Dafne, pokazując punkt za plecami tłumu.
Ludzie obrócili się odruchowo, sprawdzając czy wszystko w porządku, a nastolatkowie rzucili się do ucieczki. Tony prowadził, wymachują przed siebie udkiem. Nie patrzyli pod nogi i to był błąd. Nie wiadomo, kto potknął się o kogo, ale w ostatecznym rozrachunku wszyscy runęli na wielką figurę statku Mayflower, który z kolei runął na zbiornik z cydrem, przewracając go.
Cydr zalał plac, zwalając indyki z nóg i oblewając wszystkich i wszystko.
Clint podniósł się z ziemi i wyrzucił ręce do góry.
— Przywracamy anarchię! Słyszycie? Anarchia...! — ktoś złapał go za ramię, a gdy Barton zobaczył, kto to, przełknął głośno ślinę. — Dzień dobry oficerze. Jak panu mija dzień dziękczynienia?
— Macie coś do powiedzenia?
Przyjaciele spojrzeli bo sobie.
— Niechcący?
— Macie poważne kłopoty. Pójdziecie ze mną.
Oficer zaczął ciągnąć Clinta w sobie znanym kierunku, gdy Pingwin rzucił się na niego szaleńczo, próbując uratować przyjaciela.
Policjant krzyknął i zaczął biegać w kółko z kaczką, próbującą pogryźć mu twarz, podczas gdy Barton darł się na cały głos: jedziesz go!
*
— I właśnie tak tu trafiliśmy — zakończył Steve.
Sierżant Ross siedział w bezruchu, trawiąc to, co przed chwilą usłyszał.
— To jest... Bardzo dziwna historia.
— Cóż, jesteśmy bardzo dziwnymi nastolatkami — powiedział Bruce.
— Właśnie widzę.
Wanda i Thor zdążyli zapleść warkocze wszystkim, komu się dało, wliczając w to Bucky'ego, który siedział z dwoma dobieranymi na głowie.
W korytarzu rozległy się kroki i przed celą pojawiła się zdenerwowana Martha Adler i Nick Fury, który promieniował dumą.
— Co się do cholery jasnej stało? — krzyknęła kobieta.
Tony popędził z odpowiedzią.
— Wszystko zaczęło się od niewinnego zakładu...
— Nie — zaprotestował sierżant. — Usłyszałem to raz i tyle wystarczy. Mózg mi się rozpłynie, jeśli opowiedzą to ponownie.
Fury położył dłoń na sercu.
— To jest takie piękne.
Martha spiorunowała go wzrokiem.
— Nick! Oni siedzą w areszcie!
— Wiem — otarł z oka łzę. — Jestem z nich taki dumny. Jak szybko dorastają...
Pani Adler westchnęła ciężko i zwróciła się do sierżanta.
— Czy możemy ich zabrać? Jestem matką.
— Wszystkich? — spytał z powątpiewaniem Ross.
— To moja córka — Martha wskazała na Dafne.
— Ja jestem ojcem — zgłosił się Fury.
— Wszystkich? — ponowił pytanie Ross.
— Mentalnie tak. Jestem dyrektorem szkoły, do której chodzą.
— To żeście się dobrali... — mruknął pod nosem sierżant. — Może pani zabrać córkę, ale reszta musi poczekać na rodziców.
— Nie ma problemu — powiedział radośnie Tony. — Z chęcią opowiemy sierżantowi o naszej imprezie Halloweenowej. Albo o wizycie w wesołym miasteczku, kiedy prawie naćpałem się cukrem...
— Zabierzcie ich stąd — zmienił zdanie Ross. — Błagam.
Wyszli z celi, przybijając po kolei żółwika z Furym. Martha rzuciła Dafne groźne spojrzenie.
— Koniec tego. Wracasz do domu. I masz szlaban. I nie wiem co jeszcze, ale coś wymyślę. I będę bardzo kreatywna!
— Nic nie zrobiliśmy — broniła się dziewczyna. — Przynajmniej nie celowo.
Matka już jej nie słuchała. Szturmowała korytarz, jak wściekłe indyki szturmowały jarmark. Dafne wzięła głęboki oddech i ruszyła w jej ślady.
— Daf, zaczekaj — Pietro złapał ją delikatnie za łokieć i odciągnął na bok.
Dziewczyna posłała mu błagalne spojrzenie.
— Pietro, proszę nie... Nie teraz. Wiem, o czym chcesz porozmawiać, ale ja po prostu nie mogę teraz...
— Wcale nie chcę rozmawiać — odparł chłopak. — Ale zrobię coś, więc proszę, nie bądź zła.
Dafne zesztywniała, gdy Maximoff nachylił się nad nią i pocałował delikatnie. Nim zdążyła cokolwiek zrobić, Pietro już się odsunął. Uśmiechnął się lekko i ruszył ku drzwiom.
W tamtej chwili dziewczyna wiedziała tylko jedno. Tego święta dziękczynienia nigdy nie zapomni.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top