Bardzo wesołe miasteczko

Są takie chwile, w których nażarcie się fast foodem i wyrzyganie tego po ostrej jeździe na kolejce górskiej jest po prostu konieczne. Taką chwilą jest na przykład związek matki i dyrektora twojej szkoły. Więc gdy tylko Sara zobaczyła, że do miasta przyjechało wesołe miasteczko, wiedziała już, jak spędzi weekend.

Przy okazji będzie mogła zagnać siostrę i Rogersa na jedną karuzelę, albo zamknąć ich w domu strachów. Wszystko było jeszcze do ustalenia.

Całą paczką znaleźli się w miasteczku, przyciągani przez inne atrakcje. Oprócz Thora. Thor z wielkimi oczami rozglądał się dookoła po neonach i lampkach, powtarzając pod nosem:

— Ale się błyszczy!

Dafne szła zamyślona, próbując jakoś sobie wszystko poukładać. Jej mam nieźle namieszała. A później pojawił się Pietro, który, nie wiedzieć czemu, unikał jej od rozmowy na dachu. Nawet nie chciała z nim porozmawiać. Jeśli coś było nie tak, to nie miała siły na rozwiązywanie nowych problemów.

Dlatego postanowiła skupić się na rozwiązywaniu cudzych problemów, a jako swój cel wybrała Bucky'ego. Nie było tajemnicą, że on i Natasha podchodzą do siebie z dystansem. Było jednak tajemnicą, dlaczego tak jest. Dafne miała zamiar wszystkiego się dowiedzieć.


*


Sara, Thor i Loki stali na środku przejścia, obejmując się jak drużyna futbolowa podczas narady.

— Dobra ludzie, organizacja — krzyknęła zmotywowana dziewczyna. — Ja biorę Daf, wy trzymacie oczy na Steve'ie i zaganiamy ich w jedno miejsce. Gotowi? Dzikie koty?!

Chłopcy popatrzyli na nią dziwnie.

— Nigdy nie oglądaliście High School Musical? Jeszcze raz. Dzikie koty?!

— Miau? — mruknął zdezorientowany Loki.

Sara przejechała dłonią po twarzy i westchnęła ciężko.

— Srał — burknęła. — Nie ważne. Idziemy!

Wyszli spomiędzy swoich objęć i rozejrzeli się dookoła. Nie było ani jednej znajomej twarzy. Thor pokiwał smętnie głową.

— My naprawdę nie jesteśmy w to dobrzy.

— No co ty, siła drużyny! — zawołał sarkastycznie kłamca. — Jak nie my to kto! Świrnięte mruczki, skoczne tygryski...

—Dzikie koty — warknęła Sara.

— Tak, tak... Wszystko jedno. Ważne, że już ich nie znajdziesz w tej masie ludzi — objął blondynkę ramieniem i uśmiechnął się cwaniacko. — To jak, gdzie idziemy?

— Ja idę znaleźć Daf. Wy idziecie po Steve'a — burknęła, zrzucając jego rękę. — Nie dotykaj mnie.

— Jeszcze będziesz prosić.

Sara spiorunowała go wzrokiem i odeszła. Stali przez chwilę sami, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.

Thor wysunął pięść w stronę brata, chcą przybić żółwika.

— Puszki okruszki?

Loki usłyszał, jak ostatnia szara komórka w mózgu blondyn popełnia samobójstwo.


*


Dafne pociągnęła Jamesa w stronę diabelskiego koła, odłączając się od reszty grupy. Nawet jeśli ktoś to zauważył, nie przejął się. Bucky nie do końca wiedział co się dzieje, dopóki nie usiadł na miejscu i urządzenie nie ruszyło.

— Dlaczego tutaj jesteśmy? — spytał, na co Daf odpowiedziała jedynie wzruszeniem ramionami.

— Żeby porozmawiać.

Diabelskie koło zatrzymało się, a gondola zaczęła się lekko kołysać. Dafne mocniej zacisnęła palce na poręczy i spojrzała na Bucky'ego.

— To co dokładnie stało się między tobą a Nat?

Nie ma to jak subtelność pojazdu opancerzonego.

— Nic.

— Nie wierzę ci. Mów.

Brunet westchnął ciężko i odwrócił wzrok. Długie włosy zasłaniały mu twarz. Odgarnął je i westchnął raz jeszcze.

— Poznaliśmy Romanoff w lato przed pierwszą klasą. Okazało się, że jesteśmy w tym samym liceum i trzymaliśmy się razem. Ona była... Nie umiem tego opisać. Była wór największych, najdorodniejszych śliwek, jakie możesz sobie wyobrazić. Rozumiesz, co mam na myśli?

Dafne pokiwała głową na tak, choć nie miała bladego pojęcia, o czym Bucky mówił.

— Kiedy ona i Rogers zaczęli ze sobą kręcić, po prostu się odsunąłem. Steve to mój najlepszy przyjaciel od zawsze. Nikt nie jest ważniejszy od niego. Więc widzisz, nigdy do niczego nie doszło.

Splótł swoje dłonie. Patrzył przed siebie, na wesołe światła lunaparku. W tle słychać było śmiechy i krzyki, radosną muzykę i, czasami, jeśli miało się dobry słuch, krzyki Tony'ego.

— Zakochałeś się w niej?

— Nie wiem, czy to była miłość, ale mi zależało. Z resztą nie ważne, bo nie ma osoby, dla której zagroziłbym przyjaźń z Rogersem.

— Może zakochałeś się w Rogersie — parsknęła.

Bucky dał jej przyjacielskiego kuksańca pod żebro.

— Jak tam sytuacja w domu? Przygotowujesz się psychicznie na mówienie do Fury'ego tato?

Dafne udała, że wymiotuje.

— Zastanawiam się, jak rozbić ten związek.

Brunet zagwizdał cicho.

— Wow. Tego się po tobie nie spodziewałem.

— Niby dlaczego?

— Bo jesteś Dafne "tęcza i szczeniaczki mogą naprawić świat" Adler — wyszczerzył się do niej. — Jesteś tą irytująco szczęśliwą. Sprawianie, że inni ludzie będą nieszczęśliwi trochę do ciebie nie pasuje.

— Powiedział James "niech nikt tylko się nie dowie jak wrażliwy i uroczy jestem naprawdę" Barnes. Głupia ja, ze wszystkich to właśnie ty wydałeś mi się dobrą osobą na obmyślenie planu zemsty.

— Aha, więc tylko po to chciałaś się ze mną przejechać. — Bucky złapał się dramatycznie za serce. — Ranisz mnie, Adler.

Dafne złapała go za ramię, jakby chciała powstrzymać od skoku.

— Oh nie, błagam, wybacz mi — zapłakała sztucznie. — Nigdy nie chciałam, żebyś przeze mnie cierpiał.

— Za późno — przyłożył dłoń do czoła teatralnym gestem. — Wykorzystałaś mnie. A ja ci ufałem. A ja naiwny cię kochałem.

Usłyszeli głośne szlochanie i zdali sobie sprawę, że ich gondola byłą już na ziemi. Zatrzymali się tuż przed kierownikiem przejażdżki, który ocierał łzę z kącika oka. Wysmarkał nos i wbił w nich zeszklone spojrzenie.

— To takie piękne. I smutne.

Dafne i Bucky popatrzyli po sobie.

— Proszę pana? Wszystko w porządku? — spytała brunetka.

On tylko machnął na nią ręką i wybuchł jeszcze głośniejszym płaczem.

— Nic mi nie jest, tylko... Tylko... Wy do siebie pasujecie i to takie... Takie smutne... Że tak go zraniłaś...

— Nie jesteśmy razem — odparł Bucky.

Mężczyzna zamrugał kilka razy i wyrzucił ręce w powietrze.

— To jeszcze gorzej! Musicie do siebie wrócić! Nie... Miłość nie może... Nie może się kończyć...

Dafne stanęła na podeście obok kierownika i poklepała go po ramieniu.

— Już w porządku. Wszystko będzie dobrze, um... Fred — przeczytała jego imię z plakietki.

— Nie będzie! — zawył Fred.

— Oczywiście, że będzie. Chodź, kupimy ci watę cukrową.

Bucky otworzył szerzej oczy, patrząc na przyjaciółkę jak na wariatkę.

— Oszalałaś? Gdzie twój instynkt samozachowawczy?

— W innych spodniach — rzuciła krótko. — Naprawdę myślisz, że on coś ci zrobi? Płacze jak małe dziecko. Gość pewnie prawie umarł, kiedy Skaza wrzucił Mufasę do kanionu.

— Wszyscy wtedy umarliśmy — mruknął pusto Bucky.

Dafne uśmiechnęła się szeroko.

— Świetnie. Ty stawiasz.

I ruszyła przed siebie. James westchnął głęboko i odgarnął włosy z twarzy.

— Panie i panowie, Dafne "ratujmy świat tęczą i szczeniaczkami" Adler w akcji.


*


Sara chodziło w tłumie ludzi, szukając jakiejkolwiek znajomej twarzy. Z każdą kolejną minutą była coraz bardziej sfrustrowana. Odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła płomiennie rude włosy. Podbiegła do Natashy stojącą przy karuzeli. Nie wyglądała na najszczęśliwszą.

— Nie widziałaś może Dafne? Szukam jej wszędzie.

Nat pokręciła głową.

— Nie widziałaś Steve'a? Miał zaraz wrócić, ale... Cóż. Nie wrócił — jej głos był lodowaty.

— Niestety. — Sara w duchu ucieszyła się, że Rogers nie jest ze swoją dziewczyną. Może nie czyniło jej to dobrą osobą, ale zdecydowanie czyniło ją to osobą, która chce wrócić do stanu sprzedthanosowego.

Romanoff westchnęła ciężko.

— Idę go poszukać.

— Nie! Znaczy... Nie, po co. Pewnie przyciągnęły go jakieś światełka, czy coś i zapomniał.

— To chłopak, nie komar.

— W rozumowaniu mają do siebie blisko. — Następnie pokazała na serduszkowe wejście do jednej w atrakcji. — Poza tym, koniecznie muszę się tym przejechać, a boję się jeździć sama.

Natasha zmarszczyła brwi.

— Chcesz ze mną iść do tunelu miłości?

Sara przełknęła głośno ślinę. Musi iść za ciosem.

— Mhm. Czemu nie.

Wymieniły zakłopotane uśmiechy i ruszyły powoli do wejścia. Usiadły razem w wagoniku, a kolejka ruszyła powolnie. Z głośników leciała romantyczna ballada, wszędzie roiło się od różowych i czerwonych róż albo serduszek, ogólnie wnętrze wyglądało, jakby kupidyn na nie zwymiotował.

Natasha nienawidziła takiej tandety, ale widziała, że Sarze się nawet podoba. Powstrzymywała się więc od zgryźliwych komentarzy. Z jakiegoś powodu nie chciała, żeby młodej Adler było przykro.

— Gdzie zgubiłaś głupiego i głupszego? — spytała ruda.

Sara zaśmiała się lekko.

— Nigdzie. Zostawiłam ich z nadzieją, że nie zabiją ani siebie, ani nikogo innego.

— Odważnie.

Blondynka przygryzła wargę, patrząc Natashy w oczy.

— Nie są tacy źli. Nawet Loki.

Bolało ją tłumaczeni tego wszystkiego. Nie tylko dlatego, że historia z kłamcą była skomplikowana. Dlatego, że Nat kiedyś o tym wiedziała. A teraz już nie. Jakby nic z tego nigdy się nie wydarzyło. Sara próbowała jakoś funkcjonować, ale nieustannie przypominała sobie jak było przed całym tym zmieszaniem.

— On jest... Jest dobrą osobą, która bardzo próbuje być zła.

Natasha złapała ją za rękę.

— Nie musisz o tym mówić.

— Chłopcy są beznadziejni — mruknęła.

— Wiem coś o tym.

Sara zmarszczyła brwi.

— Chodzisz ze Stevem Rogersem. Definicją dobrego chłopaka.

— Wiem — odparła, ściskając mocniej jej dłoń. — Steve jest świetny, ale czasem... Byliśmy zawsze dobrymi przyjaciółmi. I kocham go. Tak myślę. Po prostu... Ugh... Muszę brzmieć teraz super dziwnie.

Sara pokręciła przecząco głową i oparła się na ramieniu rudej.

— Nie musisz o tym mówić.

— Nie jestem dobra z uczuciami — wypaliła.

Wjechały do ciemnego tunelu z milionami lampek na suficie. Wagonik skręcił gwałtownie, pchając Sarę jeszcze bliżej do Natashy. Blondynka nie odsunęła się, gdy tor jazdy na powrót był prosty.

Na lewym brzegu stały wielkie plastikowe łabędzie, stykające się dziobami.

— Nikt sobie z tym nie radzi. Wszyscy tylko próbujemy.

Blondynka podniosła się i odgarnęła rudej kosmyk włosów za ucho. Uśmiechnęła się do niej szeroko, a Natasha mogła przysiąc, że to był najpiękniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziała.

— Jesteś niesamowita, Nat. Nie wolno ci myśleć inaczej.

Nat poczuła, jak coś uderzyło ją w ramię. Jęknęła cicho i zobaczyła małą strzałę, która upadła na podłogę. Obróciła się za siebie i zobaczyła mechanicznego bobasa ze skrzydłami, który celował z łuku do mijających go ludzi.

— Strzała amora — Sara poruszyła sugestywnie brwiami. — Tylko się we mnie nie zakochaj.

Ruda pokiwała ze śmiechem głową.

— Z czego się śmiejesz, Romanoff? Ja też jestem niesamowita.

Natasha wcale w to nie wątpiła. Nagle tandetne dekoracje i ckliwe piosenki zupełnie przestały jej przeszkadzać.

*


Thor błąkał się bez celu po wesołym miasteczku. Loki zostawił go już jakiś czas temu, kiedy bóg piorunów był pochłonięty patrzeniem jak jeden z klaunów plecie z balonów żyrafę. Teraz próbował znaleźć resztę przyjaciół. Co prawda zauważył Steve'a i Pietra, ale dla świętego spokoju wolał zostawić tą dwójkę samą.

Wycofał się więc taktycznie. To znaczy uciekł w przeciwnym kierunku najszybciej jak potrafił, żeby oni go nie zobaczyli. Thor nie patrzył jednak dokąd biegnie, cały czas odwracając się za siebie, co poskutkowało wpadnięciem za ladę jednego ze straganów.

Upadł na ziemię, przewracając trzy stołki, na których postawiono butelki, w które trzeba było trafić, aby odebrać nagrodę. Cóż, Thor definitywnie zasługiwał na największego misia.

Oprócz przekleństw właściciela stoiska dało się słyszeć głośny, kobiecy śmiech.

Thor wstał i zobaczył jasnowłosą dziewczynę, zgiętą w pół ze śmiechu. Na moment go zatkało.

— Co jest z tobą nie tak dzieciaku, co? Czy ty jesteś normalny? W mój stragan! W mój...! — Thor miał dość mędzenia właściciela, więc strzelił mu szybkiego prawego i oparł się o kontuar, pochylając w stronę blondynki. Wyglądała znajomo.

— Nic ci się nie stało? — spytała, gdy udało jej się opanować chichot.

Thor uśmiechnął się lekko i pokręcił głową. Popatrzył w jej ciemne, błyszczące oczy. Tak, zdecydowanie wyglądała znajomo.

— Mam twardą głowę — odparł. — Czy my się kiedyś spotkaliśmy? Bardzo mi kogoś przypominasz.

— Pracuję w Marvelu. To bar, całkiem niedaleko stąd.

Bóg doznał olśnienia.

— Carol! No tak, jesteś kelnerką. Ja i moi przyjaciele prawie cały czas tam siedzimy. Może pamiętasz Tony'ego? Taki głupek, czasami lata z plastikowym pistoletem. Kiedyś pobił się z ośmiolatkiem o ostatnie ciastko Chitauri i przegrał.

Carol pokiwała głową.

— Pamiętam. Też wyglądasz znajomo. — Zmrużyła oczy i nagle klasnęła w dłonie. — Już wiem! To tobie przymarzł język do maszyny z mrożonym jogurtem.

Thor podrapał się po karku.

— Ta... Ja również nie należę do najinteligentniejszych.

Dziewczyna parsknęła śmiechem. Podrzucił trzymaną w ręce piłką tenisową.

— Miałam jeszcze jeden strzał. Zepsułeś moją szansę.

Thor wyszczerzył się przepraszająco. Zadarł na moment głowę i zobaczył wiszące nagrody. Wskoczył na kontuar i próbował zdjąć pluszowego krokodyla, ale zabawka okazała się być równie silna. Gdy w końcu mu się udało, stracił równowagę i ponownie upadł.

— Potwierdzone. Grawitacja wciąż działa — podniósł się i podał jej nagrodę.

— Na to wygląda.

— Chcesz może...

— Muszę już iść — powiedziała szybko.

— Dasz mi swój numer? — krzyknął za nią.

Carol odwróciła się do niego, nie przestając iść w swoim kierunku.

— Po co? Przecież wiesz, gdzie mnie znaleźć.

*


Steve zostawił Natashę z jakiegoś powodu, którego zupełnie nie pamiętał. Coś tak czuł, że może cierpieć na brak pamięci krótkotrwałej. W końcu ostatnio w jednym z quizów wyszło mu, że jest podobny do Dory z Gdzie jest Nemo.

Później wpadł na Pietra i już kompletnie zapomniał po co i kogo zostawił

Czyli już wiemy, komu trafi się puchar chłopaka roku.

— Nie widziałeś może mojej siostry? — spytał Maximoff. — Albo Daf? Nie mogę ich nigdzie znaleźć.

Steve zacisnął usta w cienką linię.

— Nie — wycedził. — Nie widziałem. Mogę ci pomóc szukać, jak chcesz.

— To chyba nie będzie konieczne.

Stali przez chwilę w milczeniu, kiwając głowami i mierząc się wzrokiem. Myśleli dokładnie to samo.

Jestem od niego lepszy.

— To idę szukać dalej — mruknął Pietro.

— Pójdę z tobą.

Ku wielkiemu niezadowoleniu białowłosego, Rogers zaczął iść z nim ramię w ramię.

— Nie potrzebuję niańki, wiesz? Wanda też nie. I Daf też raczej nie.

— Po prostu troszczę się o przyjaciół. Tak jak ty.

Steve czuł, jak coś w środku niego płonęło. Był zły, że Pietro w ogóle ma czelność szukać Dafne, chociaż to nie miało sensu, bo oni przecież mieszkali razem tymczasowo. No i Steve miał dziewczynę. Dodając do siebie to wszystko, było mu źle, że czuje się źle.

To też nie miało sensu. Nic już nie miało sensu. Bycie nastolatkiem to najtrudniejsza rzecz na świecie.

Mijali mężczyznę przebranego za mrocznego kosiarza, który zachęcał ludzi do odwiedzenia domu strachów.

— A czy dzielni młodzieńcy zdecydują się stanąć twarzą w twarz z niebezpieczeństwami?

Steve i Pietro popatrzyli po sobie, jakby chcieli sprawdzić, który z nich jest większym tchórzem. Rzucali sobie przez chwilę wyzwanie, aż w końcu powiedzieli jenocześnie:

— Idziemy.

Pewnie weszli do gabinetu strachów, zdeterminowani aby udowodnić, jak bardzo są odważni. Szli z dumnie wypiętą piersią, dopóki pierwsze straszydło nie wyskoczyło na nich z sufitu. Pietro krzyknął głośno, wskakując Rogersowi w ramiona i uczepiając się jego szyi.

Gdy się uspokoili, Maximoff zeskoczył na ziemię, chrząkając cicho.

— To się nigdy nie wydarzyło.

— Tak.

Szli dalej, zachowując resztki godności. Towarzyszyła im cicha, przerażająca muzyka, dopełniana czasami przez skrzypienie podłogowych desek.

Coś mignęło w ciemności i przed ich oczami pojawił się obraz zjawy jak z horroru. Bladej, z wielkimi, pustymi ślepiami i czarnymi, przerzedzonymi włosami. Zjawa była trupio chuda, a szara skóra niemal schodziła z niej, ukazując kości.

Chłopcy wrzasnęli piskliwie i wzięli nogi za pas, biegnąc, skąd przyszli. Zatrzymali się przy stoisku z hot dogami, łapiąc oddechy. Mężczyzna przebrany za śmierć śmiał się z nich, opierając na swojej kosie.

— To też się nigdy nie wydarzyło — wydyszał Steve.

— Tak.

Usiedli obok siebie i wbili wzrok w ziemię.

— Wytrzymaliśmy całkiem długo — mruknął Steve.

— Całe pięć minut.

— To było aż pięć minut?

Pietro ukrył twarz w ramionach.

— Jestem żałosny.

— No — poparł go Rogers. — Ale nie przejmuj się. Ja też.

Białowłosy westchnął żałośnie, a Steve wiedział, że wcale nie mówią o domu strachów.

— Nawet nie wiem, co mam robić. Znaczy... Mam z Dafne świetny kontakt, ale boję się, że coś popsuję. Więc już wolę w ogóle się nie odzywać.

Steve przełknął ślinę. Mógł teraz wybrać. Albo będzie skończonym dupkiem i poradzi koledze coś absurdalnie głupiego, albo zachowa się jak człowiek i mu pomoże.

Wybór powinien być łatwy. Ale nie był.

— Zrób coś. Cokolwiek. Byle nie siedzieć i nie czekać. One nie czekają, stary. Porozmawiaj z nią. Ma teraz ciężki czas. Potrzebuje, żeby ktoś był obok. Wspieraj ją. I powiedz, co czujesz. Doceni to.

Pietro popatrzył na niego nieco zdziwiony. Spodziewał się wszystkiego, ale nie tego. Uświadomił sobie, że nie miał żadnego powodu, żeby się z nim nie lubić.

Uderzył blondyna przyjacielsko w ramię.

— Nie jesteś taki zły, Rogers.

Steve nie był tego taki pewny.


*


— Panowie, trafiliśmy do raju — oświadczył Tony, pokazując na neonowy napis "Konkurs Jedzenia Pączków".

Oczy Clinta zaświeciły się jak małemu dziecku na widok prezentów pod choinką.

— Chyba odnalazłem sens życia.

— Naprawdę? — spytał z politowaniem Bruce.

Barton podszedł bliżej i zaczął czytać ogłoszenie.

— Za pierwsze miejsce można wygrać kaczkę! — krzyknął podekscytowany, jakby kaczka była ze złota.

— Naprawdę? — Tym razem z w głosie Bannera było słychać szczere zdziwienie.

— Ja chcę kaczkę! — Szatyn popędził zapisać się do konkursu.

— Ja chcę się nażreć! — Stark pognał zaraz za nim.

— Ja chcę normalnych znajomych — westchnął Bruce, ale na to nadzieje już dawno zostały stracone.

Dwójka kretynów... To jest, dwójka brunetów zaczęła się przygotowywać do wyżerki roku.

Clint zdjął spodnie, co było jednocześnie dobrym i złym pomysłem, bo biorąc pod uwagę, że był listopadowy wieczór nie było zbyt ciepło, ale po nawpychaniu się pączkami guziki pewnie same by wystrzeliły. Zawiązał na szyi śliniak w kratkę po czym zanurzył rękę w słoiku z dżemem i docisnął jej ślad na twarzy.

— Od dziś mówcie mi Różane Nadzienie.

Duchy jego przodków właśnie strzeliły facepalm.

Tony postawił włosy na lukier, zrobił na policzkach dwie smugi z cukru pudru i włączył z telefonu Eye of The Tiger, bo ewidentnie posiadanie soundtracku do każdej sytuacji było nowym wyznacznikiem zajebistości.

— Jestem gotowy — oświadczył z powagą. — Napączkujcie mnie.

— To się nie może dobrze skończyć — mruknął pod nosem Bruce, wyciągając komórkę. Jakkolwiek źle by nie było, warto mieć to nagrane.

Postawiono przed nimi dwa ogromne talerze z piramidą pączków tak wysoką, że zniknęli z pola widzenia. Sędzia ogłosił start i góra zaczęła powoli maleć. Bruce obserwował z na wpół otwartymi ustami jak jego przyjaciele pochłaniają porcję za porcją. Przypominali odkurzacze bez kontroli, bo wsysali w siebie wszystko.

Banner mógł przysiąc, że kiedy skończą im się pączki, zjedzą siebie.

Szli łeb w łeb. Ciężko było powiedzieć, który miał przewagę. Zapewne byłby remis, gdyby Tony nagle nie przestał jeść. Rozejrzał się dookoła, jakby zapomniał, gdzie jest. Jego źrenice się rozszerzyły, nozdrza drgały niespokojnie.

Nagle przeskoczył przez stół, krzycząc piskliwie, zrobił pozę modliszki, zabrał małej dziewczynce kubek z colą, oblał się napojem i pobiegł przed siebie z szybkością, której Pietro by się nie powstydził.

W międzyczasie Clint zaczął rozmawiać z pączkami, które zostały na talerzu.

— Muszę cię zjeść... Wiem, wiem, że masz rodzinę... Przykro mi. Ja muszę mieć tą kaczkę. Muszę! Słyszysz? Muszę!

— Tak. To moi przyjaciele — powiedział dumnie Bruce, bo, chociaż to byli skończeni idioci, to byli jego idioci.



*

Spotkali się mniej więcej w tym samym czasie przy wyjściu z wesołego miasteczka. Natasha posyłała Steve'owi chłodne spojrzenia, blondyn bał się podnieść na nią wzrok. Dafne i Bucky szturchali się ramionami, kłócąc się o kogoś imieniem Fred. Thor wydawał się jakiś nieobecny, mamrocząc o pluszowym krokodylu, a Wanda uspokajała Pietra, który chyba był w stanie stresu pourazowego.

Loki trzymał się na uboczu, mając absolutnie wszystko w dupie.

Sara pomachała wesoło do zbliżającego się Bannera.

— Hej. A gdzie Barton i Stark?

W odpowiedzi na jej pytanie nadbiegł Tony. Okrążył ich osiem razy, wymachując szaleńczo rękami. Następnie położył się na ziemi i przeturlał aż do budki z lemoniadą. Kucnął pod ladą i wyskoczył na sprzedawcę z przeraźliwym krzykiem. Roześmiał się głośno i zaczął uciekać przed wkurzonym mężczyzną, wygrażającym mu sokowirówką.

— Jest na cukrowym szale — wyjaśnił Bruce.

Wszyscy pokiwali powoli głowami, jakby nie chciało im się wierzyć, że doprowadził do tego cukier a nie jakieś silne leki psychotropowe.

Clint doczołgał się do nich z marną miną, opierając się ciężko na ramieniu Dafne.

— Umieram — jęknął. — Za dużo pączków...

— Jest na zjeździe cukrowym — Bruce wskazał na niego kciukiem.

Clint złapał się za brzuch, który właśnie kończył wykonywać piątą symfonie Beethovena.

— Nigdy więcej nic słodkiego.

W tym samym czasie Tony zdążył wziąć za zakładnika wózek do popcornu i wypchać sobie usta słodkimi paluchami.

Bucky uniósł wysoko brwi.

— Próbujemy go stąd zabrać, czy od razu dzwonimy do domu bez klamek?

— Dzwoń do zoo — odparła Natasha. — Powiedz, że małpa im uciekła.

— Dzwońcie do mojej mamy — Clint położył się na ziemi. — Chyba widzę światło.

Wanda pochyliła się nad cierpiącym.

— Masz cukier puder na rzęsach.

Nagle zza głowy Bartona wyjrzała o wiele mniejsza główka z dziobem. Wanda pisnęła i odskoczyła do tyłu.

— Kaczka — mruknęła. — Co tu robi kaczka.

— Wygrałem ją. Poświęciłem dla niej życie.

Dafne szturchnęła Bucky'ego ramieniem.

— Patrz, Clint osiągnął twój poziom dramatyzowania, Jamesie "reaguję na wszystko tak jakbym miał okres" Barnesie.

— Przezabawne, Dafne "doprowadzam do płaczu kierowników kolejki nawet kiedy nie mam okresu" Adler.

Steve zmierzył ich przenikliwym spojrzeniem.

— Co wypaliliście?

— Spytaj Jamesa "nie zjem nic co nie zawiera chociaż pół śliwki" Barnesa.

— Odezwała się Dafne "jedzenie owoców mnie zabije więc będę wpieprzać frytki" Adler.

— Rodzice byli kreatywni, kiedy was chrzcili — parsknął Thor.

Clint powstał niczym feniks z popiołów, trzymając w wyciągniętych przed siebie ramionach kaczkę. Z czcią uniósł ją w blask zielonego neonu.

— Nazwę go... — w powietrzu aż buzowało od napięcia. Thor, Sara i Loki wpatrywali się w niego z oczekiwaniem. W końcu Clint wypowiedział imię, które przywitano łzami radości.

— ...Pingwin.



****

Hej! Jak tam się żyje podczas epidemii? Mam nadzieję, że wszyscy żyjecie i macie się w miarę dobrze. Jako że ja osobiście umieram w zamknięciu postanowiłam wziąć się za siebie i ogarnąć życie, a to oznacza wrócić regularnie do pisania!

Ten rozdział wyszedł troszkę długi, także mam też nadzieję, że was nie zanudziłam. W każdym razie mam zamiar dodawać co 2-3 dni.

Ps. Piszcie o shipach, których chcielibyście więcej :)

Trzymajcie się zdrowo! <3<3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top