Rozdział 15

  Naprawdę chciałam porozmawiać z Rachelą. Przeszkadzał mi w tym tylko jeden problem.
Gdy Sasha poszła ją opieprzyć za unikanie problemów przez udawanie choroby, okazało się, że naprawdę jest chora.
Nie miałam okazji porozmawiać z nią w cztery oczy, a tak ważnej wiadomości nie mogłam wysyłać jej na telefon. Na szczęście czwarty maj miał to wszystko zmienić.

  Dzień wcześniej podbiegli do mnie na korytarzu Sasha i Arnold. Najwidoczniej dziewczyna zabrała mu trochę biżuteri ze zwierzątkami, bo na każdym palcu miała pierścionek z jakimś gryzoniem, a chłopak za to ukradł jej niebieski sweter z chmurkami.
Akurat rozmawiałam z Susan o dramacie ,,Moralność Pani Dulskiej".

-Heeeeejka, eeeeee... Emma? - Próbowała zgadnąć brunetka, nie poznała jeszcze sekretarki samorządu.

-Susan, Susan Butter.

-Miałam to na końcu języka!

  Obie się zaśmiały i podały sobie ręce.

-Super cię poznać, ale musimy porozmawiać z Aurelie, to bardzo pilne!

-To sprawa najwyższych lotów! - Zawtórował przyjaciółce chłopak.

-Jasne. Pójdę do Indianki jak coś. - Zwróciła się do mnie. - Narka.

  Farbowana blondynka poprawiła czerwone okulary i poszła w stronę sklepiku szkolnego, bo Andrea postanowiła zrobić sobie zapas gum do żucia na plastykę. Uwielbia tym denerwować pana Springs.

-To o co chodzi? - Zapytałam.

-Ray ma jutro urodziny i jest już całkiem zdrowa! No może nie całkiem, bo rano bolała ją głowa, ale jutro już jej przejdzie! - Powiedział entuzjastycznie Arnold.

  Od razu się ucieszyłam, ale też trochę zestresowałam. Taki dzień to idealna okazja, żeby powiedzieć jej, że spodobało mi się jak mnie pocałowała, że chcę z nią być czy cokolwiek innego o tym samym znaczeniu. Tylko z takim wyznaniem zawsze wiąże się jakiś stres, wątpliwości i podniecenie, zwłaszcza, że nie wiedziałam czy przez te dni coś w jej odczuciach coś się zmieniło. Nie mogłam przewidzieć czy zaakceptuje moje wyznanie czy też odrzuci po tych naszych ,,cichych dniach". Popadłam już w lekką paranoję.
Ale tak czy inaczej strasznie chciałam wyznać dziewczynie swoje uczucia, postawiłam to sobie za punkt honoru.

-Co roku w jej prywatnym lasku organizujemy jej niespodziankę! W sumie to nie jest już taka niespodzianka... Nieważne, super by było gdybyś też przyszła! - Kontynuował. - Ale tylko ty i my! Ani osoby więcej! Wtedy Ray będzie się najlepiej czuć! Mało osób równa się szczęście!

-No i wiesz, przy okazji sobie wyjaśnicie te swoje  sprawy. Wiesz jakie... - Szeptała trochę ciut za głośno Sasha.

-Tak w ramach wątpliwości, chodzi o buzi, buzi. - Dopowiedział fan biżuteri ze zwierzątkami.

  Sasha trzepnęła go za to w głowę, a ja się roześmiałam. Zdecydowanie łatwiej żyć śmiejąc się ze stresujących sytuacji. Lepiej jednak, żebym nie śmiała się podczas wyznania, bo Rachela jeszcze uzna, że się z niej nabijam. Będę musiała to opanować do jutra.

-Świetnie! Jak mnie zaprowadzicie do tego miejsca, to przyjdę!

-O to akurat martwić się nie musisz! - Zapewniła podkradaczka pierścionków z gryzoniami. - Arnold wyciągnie gdzieś  Ray, a my zajmiemy się dekoracjami i tortem, więc o ile nie zgubisz się gdzieś po drodze, to cię zaprowadzę prosto do celu, nie jak Google maps, na około.

-Jasna sprawa.

  We trójkę podaliśmy sobie ręce, jakbyśmy właśnie zawarli ultra ważny pakt, który w skutkach wywoła jakąś wojnę. Cóż, właściwie to było bardzo ważne, od tego będą zależeć moje stosunki z Rachelą.

***

  Już z samego rana, czyli o jakiejś dziesiątej, bo Sasha nie wstałaby wcześniej w sobotę, poszłyśmy do galerii. Przy okazji spotkałam Rome'a Ortiz'a, znajomego, z którym w pierwszej klasie chodziłam na kółko biologiczne. W ramach zakładu rok temu przefarbował sobie włosy na różowo i często na korytarzu widuję go w fioletowych soczewkach, ale tym razem ich nie miał. Jak dla mnie lepiej wygląda gdy jego tęczówki są naturalnie niebieskie. Chłopak, podobnie jak Connor lubi specyficzne wzory na koszulkach, tylko on woli organy. Dzisiaj akurat wybrał tą, co przedstawia budowę serca. Idealna ściąga na biologię.
  Rome pracuje w tamtejszej lodziarni, która jest nieopodal sklepu z balonami i podczas krótkiej rozmowy, okazało się, że przyjaźni się z jednym ze sprzedawców. Akurat potrzebowałyśmy balonów, więc jak powiedziałyśmy, że znamy się z niebieskookim, dostałyśmy dość dużą zniżkę.
  Potem weszłyśmy jeszcze do jakiegoś sklepu po serpentyny. Kupiłyśmy je w odcieniach zieleni i żółci, bo to są ulubione kolory Ray. Niestety balony były tylko różowe.
  Na końcu wstąpiłyśmy jeszcze do empiku po prezenty. To była szybka wyprawa, dopiero co przeszłyśmy przez bramki, a już po paru minutach wyszłyśmy. Po pierwsze dlatego, że nie miałyśmy czasu na przechadzki pomiędzy alejkami. Arnold miał zabrać Ray daleko od domu i miasta, żeby nas nie widziała, na maksymalnie cztery godziny. Sasha powiedziała, że jak ostatnio zostawiła ich na dłużej, zdołali wypić całą butelkę wiskhy i  podpalić część kwiatków pani Liny. Cztery godziny to optymalny czas, żeby nie zrobili sobie krzywdy (chociaż Sasha bardziej żałowała, że nie uczestniczyła w tej zabawie), a trzeba było jeszcze przygotować tą mini imprezę.
  Drugi powód dla którego pośpieszyłyśmy się z zakupami był jakiś ekshibicjonista. Kłócił się z obsługą, że nagość jest jedynym dobrym sposobem na życie  i żaden człowiek, nie powinien się jej wstydzić, gdyż każdy ma to samo i nie ma różnicy między pizdą, a kutasem. Ochrona próbowała coś z nim zrobić, ale i tak nie czułyśmy się tam dobrze, więc szybko kupiłyśmy prezenty i wyszłyśmy. W zasadzie mogłyśmy iść do innego sklepu, ale w empiku było wszystko i nie chciało nam się iść do innego plastycznego. Większość z nich znajdowała się na drugim piętrze, więc skoro byłyśmy już blisko empiku, tam zrobiłyśmy zakupy. Czas nie miał dla nas litości.
  Dla tych zaoszczędzonych minut warto było przejść obok dziwnego pana, chociaż bardziej pasuje określenie, że ominęłyśmy go szerokim łukiem.
  Gdybym miała więcej czasu, zastanawiałabym się nad kupnem farb, ale zależało nam na szybkim wyjściu, więc chwyciłam dwa szkicowniki i jakieś naklejki. Sasha za to wzięła płótno 100×100. Powiedziała, że doda jeszcze ich wspólne zdjęcie jak siedzą w basenie w ubraniach, ale to później, bo ma je w domu. Przy kasie wzięłyśmy jeszcze po czekoladzie. Ekschibicionista już opuścił sklep, ale i tak nie miałyśmy zamiaru tam dłużej zostać. Czułyśmy się tam zbyt dziwnie, a czas dalej nas gonił.

  Gdy zakupy nareszcie zostały wykonane, skierowałyśmy się na prywatną posesję Ray.  Z tego czego się wcześniej dowiedziałam, to w zasadzie było jej podwórko. Dzień wcześniej Arnold, chwilę po tym jak zgodziłam się na organizowanie niespodzianki, rozrysował mi mniej więcej jak duże są jej włości (takich słów właśnie użył!). Na środku kartki A4 narysował  narysował kwadrat, który oznaczał dom rudej, a potem wokół naszkicował ogromny prostokąt. Niewiele z tego zrozumiałam. Wtedy Sasha pokazała mi wszystko dokładnie na Google mapsie.
  Przypominiałam sobie wtedy, że gdy byłam mała, chciałam poznać wróżkę, która włada lasem.
  Gdy zobaczyłam posesję Racheli, uświadomiłam sobie, że udało mi się spełnić chociaż to dziecięce marzenie.
  Podwórko dziewczyny obejmowało prawie cały, jedyny las w Valenowie. Wyjątek stanowiło kilka kilometrów.
  Ray, władczyni lasu. Nawet pasuje.

  Jako, że było po drodze, wstąpiłyśmy jeszcze na chwilę do domu brunetki, bo dziewczyna musiała dodać do swojego prezentu zdjęcie w basenie, wziąć planszówki i tort.
  W holu powiedziała, żebym poczekała i pobiegła na górę. Czekając, chciałam wyjąć telefon i może pograć w jakąś grę w oczekiwaniu, ale przypomniałam sobie jak ostatnio tu gościłam. To było podczas wieczoru filmowego. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, dlaczego Sasha położyła rękę na ramieniu rudej. Ona wiedziała!
  Dłonią walnęłam się w czoło. Jak mogłam nie zauważyć tego zadużenia?! Wszyscy nauczyciele twierdzili, że jestem spostrzegawcza. Najwyraźniej się mylili! Głupia! To wszystko mogło wyglądać inaczej! Może nawet w tej chwili całowałabym Ray, a Sasha i Arnold organizowali imprezę! Ponownie uderzyłam się w czoło.
  Od kolejnej samoagresji uchroniło mnie wspomnienie jak Ray tamtej nocy spała na mnie. To było urocze.  Potem zaś znowu przybiłam piątkę z czołem. Gdybym tylko była odważniejsza, mogłybyśmy to powtórzyć nawet tej nocy! Teraz nic nie jest pewne! Cholera.
Prawdopodobnie znowu bym się uderzyła, gdyby nie mama Sashy. Widziałam ją pierwszy raz, bo gdy tutaj nocowałam, matka brunetki była w pracy.
Camila Renton, bo tak nazywała się kobieta, była trochę tęższej postawy, kolor skóry i włosy, które prawie  sięgały jej do ramion, miała identyczny jak jej córka. Piwne tęczówki widziałam przez założone na jej nosie kwadratowe okulary, z uszu zwisały kolczyki koła, a wokół szyji zawieszone były białe korale. Ubrana była w żółty sweter w rozgwiazdy. Tak na oko miało nieco z ponad czterdzieści lat. Gdyby miała więcej zmarszczek, wyglądałaby niczym ta kochana babcia, która cały czas oferuje dokładkę i zawsze jak się do niej przyjedzie, ma ciasteczka prosto z pieca.
  Camila trzymała w rękach plastikowe opakowanie z tortem. Był on w kształcie koła, na całej jego powierzchni znajdował się biały krem, najprawdopodobniej bita śmietana (bo raczej nie smalec). W bieli wyróżniały się zielono-żółte plamy, zrobione z lukru, pewnie naśladowały maźnięcia farbą, ponieważ na górze wypieku leżały małe marcepanowe pędzelki układające się w serduszko. Przy tym jeszcze znajdowały się skitlesy. Nie wyglądało jakby ktoś starannie je powkładał, a raczej je rozrzucił.
  Obok tortu leżało szesnaście świeczek.
  Gdybym mogła kiedyś wybrać jak chcę, żeby wyglądały moje urodziny, na pewno chciałabym podobny tort. Prosty, ale idealnie pasujący do jubilatki. Ray, lubiąca kolor żółty i zielony, która ma chaos nie tylko w pokoju, a pokazuje go również w swojej sztuce, którą kocham, dostanie tort z zielono i żółto lukrowymi plamami farby wraz z chaotycznie rozrzuconymi siktlesami. Mam tylko nadzieję, że swoim lękiem nie złamałam jej pędzelkowego serduszka.

-Dzień dobry. - Przywitałam się z Camilą. Zanim zdążyłam się przedstawić czy powiedzieć cokolwiek innego, kobieta wsadziła mi do rąk opakowanie z wypiekiem i zaczęła wytaczać z siebie słowa niczym karabin maszynowy.

-Ty jesteś Aurelie, prawda? Och no jasne, że tak! W końcu jesteś jedyną koleżanką Sashy, z białymi włosami. Ja jestem Camila. - To już wiedziałam z wcześniejszych rozmów. - Tak się cieszę, że w końcu mogę cię poznać! Rachelę, Arnolda i Brittney znam już od dobrych kilku lat... Chciała cię zobaczyć gdy Sasha organizowała nocowanie, ale musiałam iść do pracy. Dobrze, że tutaj przyszłyście, tak bardzo lubię poznawać koleżanki mojej córki!

  Nie rozumiałam tego zainteresowania moją osobą, ale było nawet miłe. Moi rodzice interesowali się tylko statusem majątkowym moich znajomych. Dawno przestało mnie to już dziwić, moimi rodzicami byli tylko na papierze, trudno tu mówić o jakiś uczuciach.
  Nie bardzo wiedziałam co odpowiedzieć, więc pochwaliłam tort.

-Piękny tort, pani zrobiła?

-Och, tak! Cieszę się, że Ci się podoba! Naprawdę długo nad nim pracowałam.

-Widać efekt, wygląda naprawdę wspaniale, w smaku pewnie też jest równie dobre.

-Co do tego jestem w stu procentach pewna! Tylu się już pochwał nasłuchałam o moich wypiekach, że nie mogłoby być inaczej. Bo wiesz, na co dzień pracuję jako księgowa, ale uwielbiam cukiernictwo. Poczekaj, dam wam jeszcze ciasteczka!

  Kobieta pobiegła, dokładnie nie wiem gdzie, bo straciłam ją z oczu, ale szybko wróciła, trzymając pudełko w niebiesko brązowe paski, przewiązane łososiową wstążką.
  Delikatnie ją rozwiązała i ukazała mi zawartość pudełka.
  Ciasteczka w kształcie kotów, starannie polukrowane, by oddawały wszystkie uroki tych zwierzaków, kusiły mnie bym wzięła jedno, lub dwa, lub wszystkie. Każdy kotek różnił się od drugiego, czy to oczkiem, sierścią, czy noskiem. Wyglądało jakby jakieś kocie bóstwo próbowało mnie przekupić ciastkami, żebym zaczęła kochać koty. Zdecydowanie mu się udało.
  Camila w tej chwili w mojej głowie stała się kochaną babcią. Tylko szkoda, że nie moją, mnie przypadła jakaś paskudna starucha, która ciągle zapomina o moim i o Laure istenieniu.
  No chyba, że...

-Może mnie pani adoptować?

-Och słoneczko, nawet nie wiesz jakbym chciała...

-Maaaaamoooo! Nie rób mi wstydu!

  Na schodach pojawiła się Sasha, z przez ramię zażuconą ogromną czarną torbą, tą samą co miała gdy bawiłyśmy się w sąd.
Zeszła do nas i połóżyła torbę na ziemi.

-Prezenty włóżmy tutaj. No oprócz płótna... Mamo! To moja koleżanka, nie twoja!

-No już sobie idę! Bawcie się dobrze dziewczynki!

  Zaśmiałam się cicho.
  Camila zawiązała szybko z powrotem wstążkę, zostawiła pudełko pełne ciastek i wyszła.
  Odłożyłam na chwilę tort i wsadziłam szkicowniki oraz naklejki. Przy okazji zauważyłam, że dziewczyna wsadziła tam monopoly, double i uno. Odruchowe się uśmiechnęłam. Jedne z moich ulubionych gier.
  Wspólnie zdecydowałyśmy, że ja wezmę tort i ciastka, a ona torbę i płótno.
  Krzyknęłam jeszcze ,,do widzenia" do pani Renton, ona odpowiedziała mi tym samym, jej córka za to powtórzyła ,,To moja koleżanka, nie twoja!".
  Opuściłyśmy ten miły dom, niestety nie zostałam adoptowana przez Camilę. Moją babcią też nie została. Cóż, przynajmniej będę mogła spróbować jej wypieków.

  Na działkę Ray oczywiście prowadziła Sasha, bo ja byłam tylko w domu rudej, ewentualnie na kawałku podwórka, gdzie była huśtawka i zjeżdżalnia. Wcześniej myślałam, że tam kończy się jej posesja.
  Prowadząca co chwilę komentowała ile jeszcze musimy przejść. W chwili gdy oznajmiła, że zostało nam jeszcze piętnaście minut, niespodziewanie pociągnęła mnie w stronę krzaków. Uklęknęła, nie zważając na to, że mogą być tam kleszcze. Zaczęła szarpać moją dłonią, dopóki też nie upadłam na kolana.

-Ej, co z tobą?! - Poprawiła swoją pozycję i rozmasowałam bolące kolana.

-Ciiiiii! - Przyłożyła palec do ust, zaczęła dziwnie ruszać głową.

  Patrzyłam na nią jakby przed chwilą ptak nasrał jej na głowę, przynajmniej jej ruchy na to wskazywały, więc moja mina miała jakieś podstawy.
  Gdy zrozumiała, że nie ogarniam o co jej chodzi, zaczęła gorliwie na coś wskazywać palcem. Przeniosłam mój wzrok w tamtym kierunku, zamarłam.
  Parę metrów od nas szli Arnold z Rachelą, śmiejąc się w najlepsze, popijając colę. W każdej innej sytuacji ucieszyłabym się z tego widoku, ale nie teraz. Jak nas zobaczą, będzie po niespodziance!
  Sasha wyjęła telefon i gorączkowo zaczęła wstukiwać coś na klawiaturze. Przez moją pozycję nie widziałam co dokładnie, ale bałam się, że jak się poruszę, to nas wydam. Wpatrywałam się zatem w dwójkę przyjaciół, mając nadzieję, że zdaży się cud i pójdą gdzieś indziej.
  Cud się zdażył, a była nim Sasha, która nie spanikowała tak jak ja, tylko pisała do chłopaka, że mają sobie iść.
  Dokładnie widziałam jak zirytowany powiadomieniami wyciąga telefon i strach pojawiający się na jego twarzy po odczytaniu wiadomości. Szum ruchliwej ulicy niestety zagłuszył ich głosy, ale po dziwnym spojrzeniu rudej wiedziałam, że Arnold powiedział coś głupiego. Zaczął ciągnąć ją za rękę cały czas wymachując wskazującym palcem, jakby prawił jej kazanie. Chyba ją to zirytowało, bo uderzyła go w bark i zaczęła uciekać, a on pobiegł za nią. Może bawili się w berka. Najważniejsze jednak było to, że odbiegli tak daleko, że mogłyśmy spokojnie ruszyć w dalszą drogę.
  Gdy wygramoliłyśmy się z krzaków, wybuchnęłam głośnym śmiechem. Ta sytuacja wydawała mi się tak dziwna i nieprawdziwa, że miałam wrażenie jakbyśmy grały w jakimś filmie.
  Na mojej towarzyszce nie zrobiło to jednak żadnego wrażenia, może takie sytuacje zdarzały się co roku. Wróciła do swojej roli żywego Google mapsa.

-Za piętnaście minut będziemy.

  Ruszyła, a ja za nią, dalej się śmiejąc. Może ona miała takie przygody co roku, ale cieszyłam się, że chociaż teraz sama mogę tego doświadczyć.

  Rzeczywiście, po określonym przez dziewczynę czasie dotarłyśmy na miejsce. Las wyglądał... No jak las, pełno drzew, trawa, plus mała drewniana altanka, ze stolikiem i krzesłami. Słodycze oraz czarną torbę położyłyśmy właśnie tam.
  Zostały nam jeszcze jakieś dwie godziny, więc nie musiałyśmy się spieszyć. Spokojnie przywiązywałyśmy serpentyny i balony.

-A tak właściwie co będziemy robić? Mamy jakiś plan? - Zagadałam. Zwykle bywałam na takich hucznych imprezach i szczerze, nie podobały mi się za bardzo. Ta za to zapowiadała się spokojnie.

-Wiesz, włączymy jakąś muzykę, zagramy w gry, zjemy tort, wypijemy szampana...

-Szampana?

-No tak! Na każdej imprezie przecież musi być picolo!

-A wzięłaś? Bo w torbie nie widziałam...

-No taaaa... O kurwa! Zapomniałam!

   Spojrzałyśmy na siebie spanikowane. Zapomniałyśmy o nieodłonczym elemencie każdych urodzin! Czy mamy jeszcze czas, żeby iść i dokupić?!
  
-Ej, to ja szybko pobiegnę kupić, a ty dekoruj!

-Ile ci to zajmie?! Może będzie długa kolejka?! A jak Ray i Arnold przyjdą wcześniej?!

-To trudno! Musimy spróbować! Potrzebujemy tego szampana!

-Witajcie małolatki!

  Chcąc lub nie, musiałyśmy się oderwać od panikowania i odwrócić się w stronę Adlera. Tym razem miał znacznie więcej plastrów na twarzy niż ostatnio. W jednej ręce trzymał białą siatkę, a w drugiej kota. Na początku myślałam, że to Garfield, ale to było niemożliwe. On przecież nie żył, a ten którego trzymał chłopak, nie był cały rudy, miał białe uszy i pyszczek.

-Adler! Naprawdę nie mamy teraz czasu! - Powiedziała do niego brunetka.

  On wcale jej nie słuchał. Jakby nigdy nic poszedł do altanki, odłożył siatkę, ale zwierzę cały czas trzymał. Zaczął rozpakowywać naszą torbę, robił przy tym takie miny, jakby się czymś zatruł.

-Spadaj! To jest impreza zamknięta! - Krzyknęła dziewczyna.

  Dalej nic sobie z tego nie robił. Gdy wyjął już wszystko z czarnej torby, zaczął wyciągać towary ze swojej siatki. Położył na stole dwa soki pomarańczowe, trzy jabłkowe i jeden pomidory. Widziałam, że ma tam coś jeszcze. Zrobił tajemniczą minę, udał, że gra na bębnie, a potem powoli wyciągnął... PICOLO.

-KOCHAAAAM CIĘ! - Ryknęła Sasha i przytuliła rudego.

-Ha! Wszystkie mnie kochają! Ale ja gustuję w chłopakach. - Powiedział, jakby był jakimś księciem.

-Teraz spadaj. - Przypomniała mu dziewczyna.

-Spokojnie, już sobie idę! Przyszedłem tylko złożyć dary. Soki już są, a tutaj jest kot. Zapomniałem dać jej go rano.

-Jak można zapomnieć dać kota?! Przecież to żywe zwierzę! - Włączyłam się do rozmowy.

-Tak jakoś wyszło. Żyła sobie w moim pokoju, karmiłem ją, głaskałem. Zapomniałem, że to dla Ray. Chwilę temu sobie o tym przypomniałem.

  Wzruszył ramionami i przekazał mi kocicę. Pogłaskałam ją, a ona zamruczała. Przeurocze.
Myślałam, że teraz Adler sobie pójdzie i wrócimy do przygotować, ale dziewczyna miała jeszcze do niego pytanie.

-Ej, skąd wiedziałeś, że tu będziemy?

-Jesteście tu co roku, nie ważne czy słońce, czy deszcz. To logiczne.

-Jesteś za głupi na logiczne myślenie.

-Sprawdziłem na snapie. - Przyznał w końcu.

  Adler ostatni raz patrzył na nią pogardliwie, a Sasha zrobiła głupią minę. Trwało milczenie, ale nie czułam by było to naturalne. Przypominało to grę kto pierwszy mruganie, a w tym przypadku bardzo by pasowało kto pierwszy się ruszy. Trwało to dłuższą chwilę.
Grę przerwał im kot, miauknięciem.
Rudy przegrał, bo ruszył się pierwszy.

-No, to ja się zmywam, moje małolatki! Mam ochotę na loda, a mój kochanek jest w tym idealnym. - Brunetka zerwała trawę i rzuciła nią w niego, a ja z obrzydzenia wystawiłam język. - Opiekujcie się dobrze Księżniczką Pusią.

-Chwila, nazwałeś przesłodkiego kotka Księżniczka Pusia?! - Krzyknęłam na niego. Miał obrzydliwe poczucie humoru, ale mógł przynajmniej kotka ładnie nazwać.

  On jednak nie zareagował. Pomachał nam tylko na odchodne i sobie poszedł.
  Wzruszyłyśmy z dziewczyną ramionami. Czas wrócić do dekorowania. Na szczęście kotek wykazał się ogromnym zrozumieniem i poszedł spać, więc nie musiałyśmy go za bardzo pilnować.
  Nie specjalnie się spieszyłyśmy, dużo rozmawiałyśmy, a dekoracji kupiłyśmy dość dużo, więc praca zajęła nam około dwóch godzin, przynajmniej tak przypuszczałam, bo postanowiłam nie włączać telefonu. Przynajmniej do końca imprezy. Mam nadzieję, że Ray będzie chciała mnie na niej. Chcę z nią porozmawiać, ale nie wiem czego ona chcę, a to jest najważniejsze.
  Gdy słończyłyśmy, usiadłyśmy obie na trawie. Przyjrzałyśmy się efektom naszej ciężkiej pracy. Wyglądało pięknie. Zielone i żółte serpentyny delikatnie powiewały na, a różowe baloniki wyglądały jakby chciały odlecieć w siną dal. Delikatny wietrzyk wprawiał wszystko w ruch, w tym też dary natury, typu trawa i liście. Tak przyjemnie na nas wiał. Wszystko zawiązałyśmy tak, by tworzyło coś w rodzaju kółka, więc ta część lasu wyglądała niczym magiczny krąg przygotowany dla nieziemskich istot. Właściwie to wszystko się zgadzało, bo Ray była nieziemska.
Przez chwilę siedziałyśmy milcząc i delektowałyśmy się powiewem wiaterku. Księżniczka sobie spał, a my się relaksowałyśmy.

-Musiałaś kupować ten kij? - Usłyszałyśmy głos Arnolda.

-Tak! Mam urodziny, więc mogę sobie kupywać co chcę! - Odezwał się głos Racheli.

    Wrócili! Zerwałyśmy się z Sashą od razu na równe nogi i schowałyśmy się za drzewem. Chciałam zabrać też kotkę, by nie zepsuć niespodzianki, ale nie chciałam jej budzić.
   Czekałyśmy w napięciu, aż ujrzałyśmy jak wyłaniają się zza krzaków.
 

-O, zobacz! Kotek! - Powiedziała półgłosem podekscytowana ruda. Wyglądała pięknie w białej koszulce i czarnych shortach. Przeklnęłam swoją głupotę, mogłam jej kupić jakiś wisiorek, wyglądałaby jeszcze lepiej! Ale teraz nie ma co nad tym rozpaczać, jeśli mnie nie znienawidzi, to kupię jej z dziesięć!

  Sasha dała mi znak ręką i obie jak z procy wyskoczyłyśmy zza drzew.

-Niespodzianka!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top