Levi x Franz
Dla @nukka0205 (I ciesz się tym, bo było mi cholernie nieswojo to pisać XD) Dla niewiedzących: Franz to OC z innej mojej książki. Zatem zapraszam do zrycia sobie umysłu.
*********************************************************************************************
Levi otarł sobie spod nosa stróżkę krwi, i bez szczególnych emocji popatrzył na rozmazaną na wierzchniej stronie dłoni posokę. Od rana próbował znaleźć sobie miejsce w tym nieprzyjaznym, obskurnym, szarym budynku, niestety bez powodzenia. Jakimś cudem jeden z gorszych "ojców" przestępczego półświatka w mieście się nim zainteresował, nie tylko pozwalając mu dla siebie pracować, ale i zapewniając mu dach nad głową. Przez kilka tygodni Levi odrzucał propozycję, będąc święcie przekonanym że da sobie radę sam. Jednak z dnia na dzień miał się coraz gorzej, na tyle, żeby w końcu cisnąć dumę w kąt, i przystać na układ.
Teraz starczyło znaleźć sobie pokój. Siedzibą dla ludzi jego pokroju okazał się zatęchły, wielopiętrowy budynek, pełen wiecznie otwartych drzwi i różnego rodzaju pokoi. Zwykle w kwaterach stało nawet po sześć łóżek, nieliczne z nich wolne. Jednak gdzie nie udało mu się na chwilę przysiąść, niemal natychmiast zostawał wywalony na zbity pysk przez resztę lokatorów. Jako, że był butnym małoletnim złodziejem, nie mogło się obyć bez licznych bójek, z których to już wyszedł z rozbitym nosem, rozciętą dolną wargą, i śliwą pod lewym okiem. Przyszedł tutaj pełen dumy i uparty, ale po tych kilku godzinach było mu już naprawdę wszystko jedno.
Niepewnie szarpnął za klamkę kolejnych drzwi, różniących się od reszty tym, że zostały pomalowane na krwistoczerwony kolor. Okazały się otwarte, więc zajrzał do pokoju. Stało tam sporo mebli jak na taką melinę, ale tylko jedno łóżko, przysunięte do ściany pod oknem, co zdało mu się dziwne, jako że wnętrze było bardziej przestronne od innych. Widział, jak w mniejszych pokojach mieszkało po ośmiu chłopaków, a siedziba szajki wyraźnie cierpiała na deficyt miejsc. Mimo to, pewnym krokiem wszedł do środka.
Nie miał zamiaru zrobić z siebie popychadła, ani nikomu ustępować. To, że przegrał kilka starć siłowych, nie oznaczało, że jest jakimś ścierwem. Mimo młodego wieku nauczył się, aby zawsze walczyć o swoje, i twardo trzymał się tej zasady. Wiedział, że jeśli pozwoli sobie na chociaż sekundę słabości, zostanie natychmiast zniszczony przez otoczenie. Z kolei w obecnej sytuacji, postawa wyrażająca agresję skończy się kolejną bójką, i Levi będzie musiał spać na korytarzu, bo zwyczajnie nie było fizycznej możliwości żeby wygrał w obecnym stanie.
Dlatego postanowił zachowywać się neutralnie. Nie będzie ani naskakiwał na lokatora, ani nie będzie się o nic prosił. Dlatego zwyczajnie przysiadł na krześle obok koślawego stolika. Jak zostanie "kulturalnie poproszony" o opuszczenie pokoju, wyjdzie, ale jeśli lokator nie zareaguje, albo okaże się słabszy, zostanie. Niesamowite, jak szybko zmienia się ludzkie podejście do problemów. Jeszcze miesiąc temu biłby się do upadłego, ale w tym momencie był już tak zrezygnowany, zmęczony i głodny, że chciał tylko spać. Gdyby nie ta okropna chęć przetrwania, położyłby się w pierwszym lepszym pokoju, i pozwolił się kopać, aż go zabiją. A może powinien to zrobić? Dać się komuś w końcu zabić. Kilka razy nawet był blisko tego, żeby przestać się bronić, przestać walczyć.
Wiele razy siedział pod jakąś ścianą, w mrozie, z kolanami podciągniętymi pod brodę, i z głębokim przekonaniem, że już nie wstanie. Nie chciał żyć, chciał się poddać. Myślał, że śmierć będzie w miarę szybka, może nawet przyjemna. Ale w koniec końców zawsze się podnosił. Bo nie nadchodziła śmierć. Nadchodził jedynie ból odmrożeń, zmuszający go do poszukania cieplejszego miejsca, do chwiejnego wstania na nogi i pójścia dalej: nie tylko przez śliską ulicę, ale przez całe życie.
Według samego siebie, miał za silną wolę przetrwania, albo zwyczajnie był tchórzem. Tchórzem niebędącym w stanie przejechać sobie nożem po żyłach, albo przystawić pistoletu do skroni. Tchórzem, który zawsze w ostatnim momencie zaczynał się wahać, przez co jakoś wymykał się kościstym łapom kostuchy, które już powoli zaciskały mu się na kostkach.
Jedynym olejem napędowym Levia była tylko i wyłącznie nienawiść: do ludzi, do świata, do tego pieprzonego kraju, i do całej Moskwy, która w broszurach turystycznych figurowała w kategorii "warte zwiedzenia", a w rzeczywistości była okrutną umieralnią, zimną kostnicą. Walczył tylko dlatego, że nienawidził, że nie chciał dać nikomu satysfakcji, żeby nikt nie powiedział "nareszcie zdechł ten syn dziwki." Jego matka nie oddała za niego życia po to, żeby ktoś opluł jego zwłoki. Zdecydowanie nie po to.
Drzwi otworzyły się nagle, i z takim hukiem, że szesnastolatek nieznacznie drgnął. Spodziewał się powolnego otwarcia, tak jak w strasznych historiach które kilka lat temu opowiadał mu jakiś chłopak na ulicy. Potem ktoś go zastrzelił.
Serce Levia uderzało w szybszym tempie. Był tak zajęty użalaniem się nad sobą, że nie przygotował sobie w głowie żadnej sensownej wypowiedzi. A jeżeli nie odpowie na pytania lokatora, albo się zatnie, z miejsca przegra dyskusję, a w starciu siłowym nie miał absolutnie żadnych szans. Zdążył tylko odwrócić się w stronę wejścia do pokoju.
Mężczyzna z roztarganymi czarnymi włosami, stojącymi na kilka stron i nastroszonymi jak u papugi, nie wszedł szybko do pomieszczenia. Bardziej wtoczył się do niego, potykając w własne nogi. Oparł dłoń na klamce, podczas gdy w drugiej trzymał butelkę wódki. Trzasnął drzwiami tak, że aż zatrzeszczały, po czym wyprostował się i śmiejąc pijackim tonem, wykonał obrót wokół własnej osi, wysoko unosząc butelkę.
- AA SJE NAJEBAAEM! - krzyknął, po czym przystawił szkło do ust, odchylając głowę do tyłu. Zaraz jednak potem powrócił do poprzedniej pozy, krzywiąc w niesmaku. - Jak ja krrrwa njenwidze pstych naczń... - wymamrotał, upuszczając wódkę. Butelka na szczęście się nie rozbiła. Natomiast lokator ziewnął szeroko, i chwiejnymi krokami, kilkukrotnie niemal heroicznym wysiłkiem odzyskując równowagę, w godnym podziwu czasie przeszedł przez pokój, rzucając się na łóżko. Kilka jęków i przekleństw później zdołał przewrócić się na plecy.
I dopiero w tym momencie dostrzegł Levia. Absolutnie czarne tęczówki wwierciły się w kobaltowe oczy chłopaka, a zamroczony alkoholem umysł począł analizować sytuację. Levi spiął się, gotów w każdej chwili zacząć się bić, uciec albo zapyskować. Jednak to pozorne ożywienie trwało tylko chwilkę, bo zaraz potem znów ogarnął go bezwład, podobny do narzuconego na ramiona ciężkiego pledu, który krępuje nasze ruchy. Ten pled dusił, oplatał, i zmuszał Levia do rezygnacji odkąd tylko chłopak pamiętał.
- Ty... jsteś tm... - mruknął w końcu mężczyzna, zaciskając powieki.
- Synem dziwki, którego przygarnął twój zasrany szef? - powiedział bezbarwnym tonem Levi, powtarzając "nazwę" którą kilkukrotnie uraczono go w paru innych pokojach. To zabolało, ale nie mógł okazywać, że jakkolwiek obchodzi go jego pochodzenie. - Ta. To ja.
- Ty zjebie nje wisz... - zarechotał spity mężczyzna. - Że jk sje przytstwiasz... to mwi się imie? Znalzł się, bchor pierdlony... na wstępie matke rodzoną obrża... - ziewnął, po czym z niemałym trudem zdołał usiąść na brzegu łóżka. - Ja ce kurwa naucze... jak sje przetswiać... ale jtro.
Nastolatek nie bardzo wiedział, jak się zachować. Jego plan przewidywał agresję, napaść, albo zwyczajne wyrzucenie za drzwi przy akompaniamencie niemiłej wiązanki. A ten facet, nie dość że wtelepał się tutaj schlany w trupa, to zganił go za to, w jaki sposób nazwał Kuchel, i chyba pozwolił mu zostać na noc. Mimo niejasności sygnałów wysyłanych przez lokatora pokoju, Levi mógł uznać się za szczęściarza. Przynajmniej na kolejne osiem godzin, aż tamten nie wytrzeźwieje.
Tymczasem mężczyzna pochylił się, spuszczając głowę i opierając łokcie na kolanach.
- Pdaj no mi krwa... - wychrypiał. - Jakś wode... i fajki... bo sje zrzygam, a wdki... u chuj szkoda...
Mimo że chłopak w życiu nie zrobiłby z siebie sługusa, uznał, że może w jakiś sposób zapunktować u towarzysza. Więc wstał, i rozejrzał się po pomieszczeniu. Szybko dostrzegł na zawalonym butelkami i nabojami biurku pod przeciwległą ścianą paczki papierosów, i plastikową, niesamowicie wysłużoną butelkę wody pod kaloryferem. Wziął obie rzeczy, i podał mężczyźnie, który najpierw duszkiem wypił całą wodę, a potem położył się, wsunął pomiędzy sinawe wargi papierosa i odpalił wygrzebaną z kieszeni zapalniczką.
- Weź sje kimnij, gnoju. - wymamrotał. - Rano pogdamy.
Cóż, jedynym miejscem, w którym Levi byłby zdolny zasnąć, był stolik od którego dopiero co wstał. Udał się więc w tamtą stronę, ale zanim przebył połowę odległości dzielącą łóżko i stół, w pokoju rozległo się ciche chrapanie. Chłopak odwrócił się, widząc, że lokator pokoju zasnął, a tlący się papieros wypadł mu z ust, i zaczyna przypalać pościel. Zawrócił więc, i zgasił peta, po czym wyrzucił go do kosza pod biurkiem. Dopiero teraz, gdy nie musiał już bać się o nocleg, ocenił stan pomieszczenia.
Nie było dywanu, a podłoga składała się z przybrudzonej klepki z wieloma szczelinami. Na wprost od wejścia znajdowały się trzy okna, pod środkowym z nich stało łóżko, a pod dwoma kolejnymi były kaloryfery. Patrząc od drzwi, pod lewą ścianą stało zagracone biurko z chwiejącym się, drewnianym krzesłem, i niski regał z zamkniętymi drzwiczkami. Na nim ustawione były dość nowoczesne jak na otoczenie głośniki ze startym napisem "JBL", a obok stała wysoka wieża stereo. Nie było do niej odtwarzacza, ale jeden z kabli niknął w szafce.
Natomiast całą przeciwległą ścianę zajmowały różnego rodzaju szafki i szafy, bucząca lodówka, płyta gazowa, oraz zlew. Pomiędzy nimi sprytnie wmontowano w ścianę drewniane drzwi z łuszczącą się białą farbą. Po obu stronach drzwi wejściowych przykręcone były zawalone książkami i płytami półki. Niemal na środku pomieszczenia stał okrągły stolik z dwoma krzesłami.
Levi nie mógł wyjść z podziwu. To wszystko bardziej przypominało pokój akademicki rozwydrzonego dzieciaka, albo standardowe wyposażenie domu przeciętnego obywatela, niźli melinę w budynku szajki. Gdyby nie ten syf naokoło, mogłoby to być zwyczajne Moskiewskie mieszkanie...
Chłopak nie zastanawiał się długo, tylko zignorował schlanego towarzysza, i zabrał się za porządki. Nie udało mu się znaleźć żadnego detergentu, ale z kąta pokoju wyciągnął miotłę i usmarowaną czymś szmatę. Najpierw starannie poukładał na półkach książki, zgodnie z ich wielkością, od najmniejszej do największej. Tak samo posortował płyty, wśród których nie zdołał doszukać się ani jednej pochodzącej z Rosji, a wypisane na opakowaniach nazwy nie były mu znane. Powyrzucał wszystkie niedopalone pety, puste butelki i obtłuczone kieliszki, zrobił porządek w szufladach (w jednej z nich, o dziwo, znalazł całkiem porządnego laptopa). Nie ruszał za to broni, noży, strzykawek ani foliowych torebek na zaciski z ziołem albo kokainą.
Do około trzeciej w nocy zdążył pozamiatać i wyczyścić całe pomieszczenie. Dopiero wtedy usiadł przy stoliku, i położył na nim głowę pomiędzy skrzyżowanymi ramionami. Zasnął jednak dopiero po kolejnej godzinie.
************************************************************************************************
- No, no, ja pierdolę... - obudził go cichy głos. Levi natychmiast wyprostował się jak struna, i spojrzał na mężczyznę, powoli obchodzącego pokój. Facet z niedowierzaniem kolejno otwierał szuflady i szafki, obejrzał czyste blaty i schnące na suszarce do naczyń talerze.
- Nic nie zajebałeś. - powiedział z podziwem. Podszedł do stolika, i podstawił sobie krzesło obok Levia, tyłem do chłopaka. Usiadł na nim okrakiem, po czym skrzyżował ramiona na oparciu i podparł na nich podbródek. - Nic nie zajebałeś, i posprzątałeś w dodatku. - powtórzył, unosząc brwi.
- Tak. - przytaknął młodszy chłopak. - Miałeś tutaj niesamowity burdel.
- Odważne słowa, jak na bachora co się w burdelu urodził. - zaśmiał się ochryple czarnooki. - Odważne w chuj. Albo jesteś cholernie inteligentny, albo twój mózg składa się ze słomy mieszanej z gównem w proporcji jeden do jednego. Wiesz, miałem cię stąd wyjebać na zbity ryj, i jeszcze skopać jak tylko wytrzeźwieję. - przyznał, odpalając sobie papierosa. Dym i smród drażnił Levia w nos i oczy, ale nie okazał tego, nadal siedząc ze zobojętniałą miną.
- Ale jak masz być pokojóweczką... - uśmiechnął się facet. - To mieszkaj tu sobie, mieszkaj ile kurwa chcesz! Ale z góry, ustalmy se zasady, gówniarzu. - wstał, i zaczął bez celu łazić po pomieszczeniu. Leviemu w pewnym sensie przypominał kruka. Nie mógł usiedzieć w miejscu, ciągle się poruszał, gestykulował, wykonywał masę teatralnych i przerysowanych gestów.
- Szczerze, to czekam na jakieś kurwa pytania. Bo, wybacz mały zjebie, ale na pewno jakieś masz. No? - znieruchomiał, wwiercając w nastolatka spojrzenie, i przekrzywiając głowę. Faktycznie, chłopak miał pytania. Masę pytań.
- Jak się nazywasz, ile masz lat, i czemu mieszkasz sam? - spytał z pozoru obojętnie.
- O to ostatnio mnie klawisz w pierdlu pytał. Jestem Francesco Rollinson, mów mi Franz. Jak widzisz po tym, chyba że to gówno z mózgu oczy ci zalało i oślepłeś, nie jestem stąd. Urodziłem się znaczy w jebanej Moskwie, ale starzy podobno byli nie stąd, ojciec Hiszpan chyba, ale chuj im... Musiał się ładnie pierdolnąć w akcie urodzenia, bo powinienem mieć Francisco, zdrabniałoby się na Paco... dwadzieścia lat mam. No a sam... kurwa, tak mi po prostu wygodnie! Mam siedzieć w melinie z zarzyganym plebsem, ich dziwkami, i pozwolić żeby narysowali mi fiuta na czole, jak zaćpam?! O nie! A tutaj złotko, mamy prawo silniejszego! Wielu gości wyjebałem z mojego pokoju, niewielu to przeżyło, no nie?
Franz mówił szybko, nieskładnie, gestykulując i przegrzebując półkę z płytami. Leviemu bardzo to odpowiadało. Lubił gdy ktoś dużo mówił. Wtedy on sam nie musiał się odzywać. Jednak szybko nadeszła chwila w której przyszła kolej na niego.
- No a ty? Nie będę do ciebie chyb cały czas mówił "skurwielu", znaczy i tak będę, ale jak się tak na serio nazywasz?
- Levi. - odparł chłopak. - Po prostu Levi.
Franz był wyraźnie niepocieszony taka odpowiedzią, po wygłoszeniu swojego monologu.
- A ile... - zapytał, wydobywając jedną z płyt, i idąc do szafki z odtwarzaczem.
- Szesnaście.
- I też nie jebany Rosjanin.
- Nie wiem.
- Na pewno nie. - Rollinson włożył płytę do szufladki w odtwarzaczu, i zaczął wciskać poszczególne guziki. - Tu nie ma Levich. Słuchaj teraz, kurwiu.
Po kilku sekundach głośniki zazgrzytały szarpaniną strun, by później piosenka została przewinięta do refrenu. "Highway to Hell" zadudniło w pomieszczeniu, jednak na tyle cicho, żeby dało się normalnie rozmawiać.
- Dobra, zasady. - przeciągnął się Franz. - No to tak. Ty sprzątasz mi pokój, ogarniasz mnie najebanego, i latasz do sklepu po wódkę i fajki. Pasuje?
- Co dostanę w zamian? - zapytał beznamiętnie Levi.
- Mieszkasz tu! - zaśmiał się starszy, uderzając otwartą dłonią w blat. - To chyba, kurwa, oczywiste, mały!
- Nie jestem mały. - warknął nastolatek, zgrzytając zębami.
- Nie, wcale. - wywrócił oczami Franz, wstając, i łapiąc chłopaka za ramiona, czym jego również zmusił do podniesienia się. Cóż, gdyby Levi stanął na palcach, to całkiem możliwe, że sięgnąłby mężczyźnie gdzieś do mostka.
- Wcale kurwa nie. - wzniośle oświadczył Rollinson, ze sztucznie poważną miną. Chociaż tyle dobrego, że puścił współlokatora. - Słuchaj, mały, słyszałem, że nie masz nic? No powiem widać w chuj. Ale mieszkasz ze mną, reprezentujesz mnie, gnoju. Za tymi drzwiami koło lodówki jest łazienka, ogarnij się, bo jebiesz jak szambo, a ryj masz tak zakrwawiony jakbyś całą noc robił minetę babce z okresem. I zaczekaj, zara tu wrócę! - rzucił na odchodne, wychodząc z pokoju.
Pierwszym co zrobił Levi, było maksymalne ściszenie muzyki (nie był pewien jak wyłącza się odtwarzacz). Potem poszedł do łazienki, wyposażonej w blaszaną umywalkę, a nad nią lutro i szafkę. W kącie był prysznic ze starą półżółkłą zasłonką, a obok nieosłonięta toaleta, ale poza tym wyłożone płytkami pomieszczenie było puste. Chłopak przejrzał się w lustrze. Faktycznie, w nocy znowu musiał zacząć krwawić z nosa, bo miał na twarzy sporo rozmazanej i zaschniętej krwi. Wziął więc prysznic w letniej wodzie, uczesał się, i w miarę doprowadził do porządku, nie licząc wielkiej fioletowej obwódki wokół oka. Gdy wyszedł z powrotem do pokoju, w drzwiach minął się z Franzem. Ten, dociskając dłoń do prawego ucha wparował do łazienki, i wyjął z szafki zwinięty bandaż. Bez słowa odjął od głowy zakrwawioną rękę, ukazując solidnie rozciętą małżowinę, i zaczął oplatać sobie głowę bandażem. Przez czoło, po uchu, i z tyłu głowy. W końcu zawiązał opatrunek i umył ręce.
Na Levim ten widok nie wywołał silnego wrażenia. Widywał ludzi umierających w kałuży własnej krwi, więc zdążył się przyzwyczaić. Jedyną jego reakcją było umiarkowane zaciekawienie, dotyczące tego, gdzie Franz tak oberwał. Nie zapytał jednak o nic.
- Dobra, mały, mam od zajebania roboty dzisiaj. Posiedź se tutaj, zwykle nowym dają spokój na pierwsze dni. Po to żeby sprawdzić czy nikt ich nie zapierdoli, ale luz, tobie to nie grozi. Rozmawiałem z kilkoma chujami, co cię wczoraj przywitali. - wyszczerzył się i wskazał palcem na bandaż. - Ogarnij mi trochę piwa, jak wrócę, a tak to się kurwa niczym nie przejmuj, pokojóweczko! - powiedział, po czym zapalił sobie papierosa i wyszedł.
Tego dnia Levi zabrał z szafy trochę pieniędzy, i kupił zgrzewkę piwa. Postanowił, że póki nie będzie silniejszy, musi przystać na układ Franza. Tym bardziej, że czuł do niego jakiś rodzaj sympatii. Prawdopodobnie dlatego, że był pierwszą osobą, która przywitała go w pewnym sensie z otwartymi ramionami, a nie nożem albo ciosem w twarz. Z tego co zdążył się zorientować, młody Rollinson był w szajce osobą, której należało się bać, więc bardziej, wbrew pozorom, to Levi skorzysta na tym układzie.
**********************************************************************************************
- Jesteś tak okropnie, kurwa, zacofany. - wymamrotał Franz, za wszelką cenę próbując otworzyć zębami plastikowe opakowanie karty SIM.
Cóż, Levi użyłby w tym celu raczej noża, który starszy mężczyzna notabene miał w kieszeni, ale wolał patrzeć jak Franz się męczy. Chociaż fakt, mimo wielu wad Rollinsona, takich jak wiecznie zapalony papieros w ustach, brak umiejętności zaprzestania przeklinania całego świata, i tendencja do schlania się w trzy dupy, Levi nie mógł na niego narzekać. Mieszkali już w jednym pokoju trzy miesiące, a z dnia na dzień było coraz lepiej. Po tygodniu, Franz wstając z łóżka, potknął się o śpiącego na podłodze Levia, i przyrżnął twarzą w klepkę, wybijając sobie zęba.
Nastolatek w całym swoim życiu nie został tak zwyzywany jak wtedy (ba, nie wiedział że istnieją takie przekleństwa!) ale mimo to, mężczyzna nie podniósł na niego ręki. Za to tego samego dnia wieczorem, zabrał z jakiegoś pokoju łóżko, i przetaszczył je przez trzy piętra, w koniec końców ustawiając u siebie, na lewo od drzwi, pod półką z płytami.
"Żeby mi się to więcej nie powtórzyło, mały kurwiu!" - krzyczał wtedy, ale wrzaski nie zmieniły faktu, że Levi wreszcie dostał swoje łóżko.
Kolejne dwa tygodnie później wkurzyło go to, że chłopak miał tylko jeden komplet ubrań, który co rusz prał w umywalce, tym samym blokując do niej dostęp na dobrą godzinę. Dlatego, przy akompaniamencie bluzgów zabrał go do centrum i nakupował ciuchów, wyśmiewając się z ich dziecięcych rozmiarów, i zaznaczając, że Levi ma mu wszystko co do grosza oddać.
A od niedawna powodem białej gorączki Franza był fakt, że gdy był na mieście, nie mógł skontaktować się z Levim, a czasem nachodziła go ochota na "zamówienie" sobie alkoholu albo fajek. Po kilku pełnych wyzwisk tygodniach, nie wytrzymał, i kupił młodszemu współlokatorowi telefon, do którego właśnie usilnie próbował zdobyć kartę SIM, siedząc na murku w centrum Moskwy.
Może to fakt, że Levi przyjmował to wszystko ze spokojem, sprawiał, że Franz rozwścieczył się jeszcze bardziej, i w końcu rzucił towarzyszowi opakowanie.
- Na chuj ja się staram, przecież to twoje! - warknął. Nastolatek wyjął nóż, i jednym ruchem rozciął paczkę, podając kartę mężczyźnie.
- A pierdol się. - rzucił ten w odpowiedzi, paznokciem otwierając obudowę Samsunga, i wkładając karty tuż obok baterii. Potem znów założył obudowę, i uruchomił telefon. Levi zabrał mu go z ręki, patrząc wyczekująco na powoli rozjaśniający się wyświetlacz.
- Tam podpisy masz pod ikonami, to nawet taki zjeb jak ty ogarnie. - powiedział Franz, zapalając sobie papierosa. Levi wciągnął powietrze przez zęby, zaciskając dłoń na urządzeniu.
- Może być problem... - powiedział spokojnie, lecz z zażenowaniem na twarzy. Współlokator powoli obrócił głowę w jego stronę.
- Nie mów tylko, że jesteś pierdolonym analfabetą... - stęknął męczeńsko, ma co chłopak spuścił głowę, wbijając wzrok w chodnik. Grzywka częściowo przysłoniła mu oczy, ale nie miał włosów na tyle długich, żeby zakryć nimi rumieńce zażenowania. Franz westchnął, i wstał powoli. Przykucnął na wprost Levia, i położył mu dłonie na ramionach.
- Nie waż mi się mazać, kretynie. - parsknął rozbawiony. - Ogarniemy to. Nie bądź taką ciotą, że boisz się liter, bo mnie kurwica weźmie.
Nastolatek spojrzał mu w oczy, po czym znowu spuścił wzrok. Nie rozumiał, dlaczego Rollinson na tyle się nim opiekował, nie miał pojęcia, czym sobie na to zasłużył, ale bał się, że to pułapka. Levi przenigdy nie doświadczył z niczyjej strony troski, czy odrobiny opiekuńczości, toteż człowiekowi tak osamotnionemu jak on starczyło kilka miesięcy, żeby przywiązać się do pierwszej osoby, która okaże mu jakiekolwiek zainteresowanie.
Jednak boleśnie zdawał sobie sprawę z tego, że w takiej sytuacji Franz będzie mógł go wykorzystywać, i to najpewniej w taki sposób, że chłopak nawet tego nie zauważy. Mimo to, nie miał wyboru. W tym momencie współlokator był mu niesamowicie potrzebny chociażby do tego, żeby nauczył go funkcjonowania w społeczeństwie.
**************************************************************************************************
- No, nie jesteś takim pojebem na jakiego wyglądasz. - oświadczył głośno czarnooki, uśmiechając się i prostując na krześle. Levi posłał mu zirytowane spojrzenie, ale zaraz potem wrócił do studiowania elementarza, jednego z tych, jakie dzieci przerabiają w pierwszej klasie. Franz szybko zorientował się w tym, że chłopak jest nadzwyczaj pojętny, co dodał w głowie do listy jego zalet. Ta lista z dnia na dzień stawała się coraz dłuższa, a przyjemne było to, że nastolatek nie zdawał sobie sprawy z jej istnienia.
Rollinson rzadko go chwalił, a jak już, to mówił coś w stylu "myślałem że takiemu kurwiowi pójdzie gorzej." Uwielbiał za to irytować Levia trafiającymi w punkt komentarzami, które kłuły jak szpilki. Lubił go irytować i zawstydzać, ponieważ nastolatek wyglądał wtedy tak zabawnie, że sam ten widok zapewniał Franzowi rozrywkę na wiele godzin.
Mężczyzna, od momentu w którym Levi wszedł do jego pokoju, uznał młodego za najzabawniejszą, najbardziej uroczą, zagubioną i butną istotę tego świata. W świecie gdzie każdy zawsze traktował innych jak gówno, świecie pełnym ludzi będących gruboskórymi kretynami pozbawionymi wyższych uczuć czy przemyśleń, czarnowłosy nastolatek zdał się Franzowi czymś wyjątkowym. Diamencikiem w wiadrze pełnym węgla, bursztynem wyciągniętym spośród setek ton piachu, kwiatkiem na polu pełnym pokrzyw. Był wyjątkowy, łatwo można było nim kierować, nie gadał bez sensu, pomagał, i co najważniejsze, nie był fałszywy. Każdy jego ruch i słowo były absolutnie szczere.
Franz patrzył na Levia tak, jak większość ludzi patrzy na małego kotka nieporadnie stawiającego pierwsze kroki. Takiemu zwierzątku z jednej strony chce się pomóc, a z drugiej strony popatrzeć jeszcze troszkę jak zabawnie próbuje ustać na nóżkach. I chociaż masz wyrzuty sumienia, bo nie powinno się śmiać z upadków kociaka, to i tak pod nosen rechoczesz gdy po raz kolejny potyka się o własne łapki.
To, jak Levi marszczył nos i brwi w irytacji, jak próbował uczyć się czytać, w zabawny sposób przekręcając litery, samo to jaki był niziutki i drobny, wywoływało we Franzie odruchy podobne do tego, jakie w większości ludzi wywołuje widok takiego właśnie kotka. No i wreszcie miał coś poza chlaniem, czym mógł się zająć. Swoją odskocznię od tego zasranego życia.
Właściwie to, że Levi mu się trafił, w pewien sposób mu pomogło. Przypominało to moment, w którym rozpieszczony nastolatek dostaje zwierzątko terapeutyczne. I z początku każdy boi się, że sprawiający problemy chłopak skrzywdzi swojego małego kotka, bo przecież się nim nie zajmuje. I każdy myśli tak do momentu, gdy przypadkowo zobaczy jak właściciel przemawia do stworzonka łagodnym głosem, turlając mu dzwoniącą piłeczkę.
Levi był kociakiem terapeutycznym Franza.
I nikt, ale to absolutnie nikt nie miał prawa zrobić mu krzywdy. Naturalnie, nastolatek śmiertelnie obraziłby się, gdyby tylko dotarł do niego, dlaczego nikt w całym półświatku nie odważył się od dawna mu wtłuc. I chociaż cięcia i siniaki Franza pulsowały tępym bólem, to jakoś nie mógł sobie wyobrazić, żeby to Levi musiał zmagać się z podobnymi ranami.
- A to? - zapytał Levi, wskazując palcem na wyrysowaną w książce literę.
- "K" - powiedział mężczyzna. - Jak "kurwa".
- Umiesz mówić jak człowiek? - burknął chłopak. Franz przekrzywił głowę, a po chwili pochylił się nad nastolatkiem, nieco bliżej niż było to konieczne. Był taki malutki i uroczy, że trudno było uznać jego chamskie odzywki czy wkurzenie za prawdziwe. Były tylko niesamowicie urocze.
- "K" jak "kotek". - uśmiechnął się.
***********************************************************************************************
Huk wystrzału i krzyk zlały się w jedno, aby po sekundzie w zaułku zapanowała absolutna cisza, przerywana tylko świszczącym oddechem.
- Musisz tak... zapierdalać? - wycharczał Franz, przymykając oczy, i opierając się barkiem o ścianę domu. Levi spojrzał na towarzysza z mściwą satysfakcją, chowając pistolet pod kurtkę.
- Musisz tak chrapać w nocy? - odparł sarkastycznie.
- S...pierdalaj. - odpowiedział jego towarzysz, odchylając do tyłu głowę. - I daj mi... ten jebany inhalator.
Levi rzucił Franzowi wyjęte z kieszeni urządzenie, a starszy mężczyzna natychmiast porządnie się nim zaciągnął, po czym bezwładnie opuścił rękę. Nastolatek zmarszczył czoło. Może nie powinien brać go na akcję, w której ofiarę trzeba było najpierw dogonić, ale przecież tak strasznie nalegał... Poza tym, zdążyli się już na tyle do siebie przywiązać, że chłopakowi głupio było iść gdzieś samemu.
Franz nie miał takich problemów, potrafił zniknąć na kilka dni bez znaku życia, po czym wrócić do pokoju urżnięty jak świnia, i bez słowa wyjaśnienia położyć się spać, chrapiąc jak traktor. A kolejnego dnia wstawał jak nowo narodzony, i nie rozumiał czemu Levi jest na niego tak wkurzony. Co prawda chłopak już rok "pracował" w szajce, ale Rollinson wkurwiał go na coraz to nowsze sposoby. Jednak był jedyną osobą z którą można było porozmawiać, a jego niezachwiany optymizm zawsze poprawiał humor.
Franz był jak promyk słońca, ale z gatunku tych, które przedrą się przez zasłonięte rolety, i wypalą ci oczy kiedy odsypiasz zarwaną noc, tylko po to aby jebnąć ci w twarz swoim optymizmem. Niemniej był jedynym takim promykiem w szarym świecie Levia, i prawdopodobnie tylko jego wybryki zdolne były szarpnąć strunami emocji w zastałym umyśle nastolatka. Dlatego nie mógł go stracić, żeby nie powrócić do bezbarwnego i nieruchomego świata.
- Co ty robisz? - zapytał zszokowany, widząc jak Rollinson chowa inhalator i wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów.
- No... palę? - odparł zbity z tropu mężczyzna.
- Chwilę po tym, jak miałeś zapaść? Chyba cię posrało. - Levi z irytacją wyrwał mu półżółkłe pudełko, i odbiegł kilka metrów.
- Oddawaj, gówniarzu! - warknął Franz rzucając się za nim. - Zapierdolę cię!
- Ta, na pewno. Najpierw mnie złap, inwalido. - prychnął chłopak, przyśpieszając. Już zdążył się nauczyć, że jakkolwiek jego współlokator był niesamowicie słowny w stosunku co całego świata, tak nigdy nie spełniał swoich gróźb względem niego. Ta świadomość, że najgorsze co może go spotkać w towarzystwie czarnookiego to wyzwiska - na dobrą sprawę jedynie słowa, niezdolne zrobić mu krzywdy - sprawiała, że Levi czuł się przy nim niesamowicie bezpiecznie. W jakimkolwiek innym towarzystwie musiał stale analizować, obserwować, być w stanie najwyższej gotowości, żeby odparować cios, uciec, uderzyć.
To, że ze strony towarzysza nic mu nie groziło, przedkładało się na fakt, że jedynie w jego obecności Levi czuł się odprężony, bezpieczny, tak jak... w domu. Wcześniej to słowo nie znaczyło dla niego absolutnie nic. Dom. Teraz jednak za tym krótkim wyrazem widział czerwone drzwi, pokój w którym zawsze leciała muzyka, pełen płyt i książek, i przede wszystkim Franza; to proponującego mu jeszcze jeden kieliszek, to ślęczącego razem z nim nad podręcznikiem który powinien znać od dawna, to opowiadającego jakąś historię w typowy dla niego barwny sposób.
Wszystko, czego Leviemu kiedykolwiek brakowało; dom, rodzina, nauka, przyjaciel, to wszystko przyjęło właśnie postać klnącego na potęgę, i wyjątkowo przystojnego (co Levi zauważył niedawno, i co wprawiało go w zażenowanie) kryminalisty ze słabością do papierosów i atakami astmy.
- Wracaj tutaj, kurwa!
"Oczywiście ma też wady." - pomyślał Levi, przyśpieszając.
***********************************************************************************************
Chłopak trzasnął drzwiami, zostawiając za sobą rozjuszonego szefa, i mętnym, pustym wzrokiem spojrzał przed siebie. Franz stał naprzeciw "gabinetu" Kenny'ego, oparty plecami o obdrapaną ścianę, z dopalającym się petem pomiędzy palcami. Popatrzył na Levia, i uśmiechnął się pokrzepiająco.
- Masz gorszy dzień, co, mały? - parsknął. Ta, gorszy dzień. Obudził się w pokoju sam, bo jego współlokator znowu zabalował. Rano schodek pękł mu pod stopą, spadł i skręcił kostkę, potem pokłócił się z kimś, i mimo że przeciwnik skończył martwy, to Levi miał rozcięty cały obojczyk. Na dokładkę Kenny opieprzył go za to, że ostatnio spadły mu zyski.
A zresztą chłopak od przeszło pół roku był w mentalnym dołku. Mniej więcej od swoich osiemnastych urodzin, kiedy to Franz niemal siłą wyciągnął go na wycieczkę i obiad. Dokładnie tamtego dnia Levi zdał sobie sprawę z tego, że od dłuższego czasu nie patrzył na współlokatora tylko jako na przyjaciela. Że coraz bardziej zaczyna się martwić gdy Franza dłużej nie ma, że odpręża się słuchając kolejnej jego idiotycznej opowieści, i przede wszystkim zrozumiał, że zawdzięcza mu praktycznie wszystko.
Było to takie żenujące, tym bardziej że w końcu nie raz widywał Rollinsona z kobietami, że Levi po prostu tkwił w skorupie obrzydzenia do samego siebie, i przekonania odnośnie własnej beznadziejności. Byli ze sobą blisko, ale nie w ten sposób, jakiego młodszy mężczyzna chciał, co było dla niego gorsze niż brak jakiegokolwiek kontaktu.
- Ej, młody. - mruknął Franz, odrzucając zgaszonego peta kilka metrów dalej. - Weź się kurwa ogarnij, co? Jest dobrze.
- Nie jest. - pokręcił głową.
- Nie pierdol. - uśmiechnął się. - Chodź do mnie.
Levi uniósł pytająco brwi, na co jego współlokator tylko wywrócił oczami.
- No chodź. - powtórzył. Chłopak niepewnie zrobił kilka kroków w jego stronę, zbliżając się na wyciągnięcie ręki. Franz pochylił się w jego stronę, i złapał za ramię, przyciągając do siebie, tak że Levi oparł się czołem o jego klatkę piersiową.
- No już, malutki. - zaśmiał się mężczyzna, głaszcząc go po karku. - No już, kurwa, uspokój się.
- Yhm. - mruknął Levi, z każdym oddechem wypełniając płuca zapachem papierosów. Zawsze strasznie przeszkadzało mu, że Franz tyle palił, ale teraz nieszczególnie się tym przejmował. - Nie jestem mały. - dodał, tylko po to aby zaznaczyć że nie jest od niego uzależniony, i nie chcąc robić z siebie desperata.
- Jesteś. - Rollinson złapał Levia z podbródek, i podniósł jego głowę, po czym nachylił się i pocałował go w czoło. Chłopak poczuł, jak pieką go policzki, więc prychnął i znowu wtulił w klatkę piersiową Franza.
- Chodź, zrobisz se wolne, i przejedziemy się gdzieś w chuj daleko stąd. Byłeś w Petersburgu kiedyś?
Ackerman zamrugał z niedowierzaniem, unosząc wzrok. Nie podobał mu się ten zwrot akcji. Bardzo mu się nie podobał. Jego współlokator był lekkoduchem, żył chwilą, i niczym się nie przejmował. Innymi słowy był zupełnym przeciwieństwem Levia, który potrzebował w swoim przewrotnym życiu odrobiny spokoju, jakiejś niezmiennej stałej która pozwoliłaby mu nie oszaleć.
- Jak masz się mną bawić, to nawet nie zaczynaj. - oświadczył sucho, odsuwając się i krzyżując ramiona.
- O co ci kurwa chodzi?
- Chcę wiedzieć na czym stoję, rozumiesz?
- Niewątpliwie na podłodze. - wyszczerzył się mężczyzna.
- Franz...
- Dobra, wyjmij kij z dupy, wiem o co ci chodzi przecież. - machnął niedbale dłonią. - Słuchaj no. Nic ci nie obiecuje. Ale spróbować można, no nie?
*********************************************************************************************************
Chłopak którąś godzinę z rzędu przewracał się z boku na bok, słuchając bębnienia deszczu o szybę i huku błyskawic. Nie potrafił zasnąć. Raz było mu za ciepło, raz za zimno, innym razem wydawało mu się że ktoś siedzi na krześle obok stolika, a gdy raz zapadł w krótką drzemkę, śniło mu się wściekłe ujadanie psów zgromadzonych nad jakimiś gnijącymi zwłokami. To utwierdziło go w przekonaniu, że świat jest beznadziejny, pozbawiony sprawiedliwości, ponury i okrutny. Po tym pogodził się z tym, że już nie zaśnie, i po prostu leżał wgapiony w sufit.
- Pół nocy się kurwa telepiesz, jakbyś się pieprzył z boa dusicielem. - usłyszał w pewnym momencie poirytowany głos spod okna.
- Odwal się ode mnie. - burknął Levi.
- Znowu będziesz miał pod oczami te jebane wory.
- I tak już nie zasnę.
Nastąpił moment ciszy, podczas którego Franz ziewnął przeciągle, i zaszeleścił pościelą, układając się wygodnie.
- A opowiadałem ci kiedyś... - rzucił nonszalanckim tonem. - Jak założyłem się z barmanem o to, że ukradnę samolot i przylecę nim na rynek?
- Nawet ty byś czegoś takiego nie odwalił. - mruknął chłopak.
- Jak nie, jak kurwa tak? Opowiem ci. Wchodzę sobie do baru, już lekko podchmielony, a barman do mnie na pełnej piździe, że już mi nie poleje. W ogóle koleś wyglądał, jakby wpierdolił się w drzwi windy jak się zamykała, taki miał ryj! No to ja mu na to, że żaden jebany mops mi nie będzie wódki odmawiał, a ten chuj do mnie, że bym hulajnogi nie poprowadził! Rozumiesz? Pierdolonej hulajnogi. Więc opieram się nonszalancko o blat, i mówię mu kurwa: a jak poprowadzę samolot, to postawisz mi setkę? To ten że mu tego nie udowodnię. Więc wypierdalam stamtąd i dre mordę: Za godzinę wyląduje w dupę rżniętym samolotem przed twoim zasranym barem...
Levi uśmiechnął się delikatnie, pewien, że wszechobecny mrok nie pozwoli, żeby Franz to dostrzegł. Wyobrażenie mężczyzny, chwiejnie wchodzącego do baru, i swoim pijackim tonem, gestykulując tak jakby chciał zastąpić łopaty śmigłowca, oznajmiającego że porwie samolot było tak żywe i tak zabawne, że nic innego się w tym momencie nie liczyło. Zamknął oczy, słuchając tej okraszonej przekleństwami historii z durnym uśmiechem, co jakiś czas z niedowierzaniem kręcąc głową. Z czasem głos partnera stał się monotonny, cichszy, słowa zlewały się w jedno, myśli Levia ulatywały daleko poza to pomieszczenie, aż w końcu rozbawiony i zrelaksowany chłopak zasnął.
- A tam tyle tych kurwa diodek migało, ja ni w pizdę ni w oko nie wiem która co znaczy, ale jest kierownica: to mówię chuj, ogarnę! Łapie te drążki, i gówno, kurwa nic się nie rusza, a jakoś to śmigło huczy tak dziwnie... - Franz przerwał opowieść, nasłuchując. Przez hałas burzy szalejącej na zewnątrz, ledwo usłyszał cichy, równy oddech Levia. Uznał więc, że nie ma potrzeby mówić dalej. Jego historie działały na chłopaka bardziej usypiająco niż jakakolwiek inna metoda, tak więc czasami gadał godzinami, żeby tylko młody się wyspał.
Ciężko zwlekł się z łóżka, dla pewności nie wstając z klęczek, żeby w nic nie uderzyć ani o nic się nie potknąć, i majestatycznie przepełzł prze pokój aż pod drugie łóżko. Gdy jego wzrok nieco przyzwyczaił się do ciemności, wstał i przykrył Levia, po czym wrócił do siebie. Ledwo się położył, a już zapadł w twardy sen.
************************************************************************************************
- Hej. - przywitał się Levi, wchodząc do pokoju, i wieszając bluzę na krześle.
- No hej. - mruknął leżący na łóżku Franz, nie odrywając wzroku od ekranu telefonu. Chłopak spojrzał na niego z irytacją. Mógłby chociaż trochę się wysilić. O ile Levi niemal nigdy nie inicjował z nim żadnego bliższego kontaktu (chyba że był bardzo śpiący albo pijany), to jeżeli Franz również z tego rezygnował, ich relacja ulegała znacznemu ochłodzeniu. Od bodajże tygodnia mieli ciche dni, a Ackermana powoli zaczynało to irytować. Dlatego podszedł do łóżka i wszedł na nie, wygodnie układając się na Franzie, którego jedyną reakcją było uniesienie wyżej telefonu.
- Jak dzień? - mruknął bezwarunkowo.
- W miarę. - westchnął Levi.
- Acha.
- A u ciebie?
- Od rana toczę gównoburze w internecie, jebię płaskoziemców i takie tam.
- Franz.
- He?
- Pocałuj mnie.
Mężczyzna minimalnie się podniósł, i pocałował chłopaka w czubek głowy.
- Nie jestem już dzieckiem. - mruknął Levi.
- I?
- Więc czemu ciągle traktujesz mnie jak dzieciaka, co?
- To że dostałeś dowód osobisty, i możesz się pierdolić z kim chcesz albo legalnie schlać jak jebana świnia, nie czyni cię dorosłym. - oświadczył z prostotą.
- Ale jestem pełnoletni. Nie możesz normalnie mnie pocałować?
- Nie.
- I co, nie przszło ci do głowy, że mogę chcieć czegoś... więcej? - zapytał, podnosząc się tak, że usiadł okrakiem na kroczu mężczyzny, który skrzywił się i spojrzał na niego spode łba.
- Spadaj. - warknął.
- Bo co? Nie podobam ci się?
- Podobasz, ale spierdalaj.
- Nie. - odparł spokojnie Levi, opierając dłonie na klatce piersiowej Franza. Mężczyzna popatrzył na niego z dezaprobatą, po czym wstał, poniósł chłopaka, i posadził go ja brzegu łóżka. Bez słowa zabrał swoją skórzaną kurtkę z zagłówka, i narzucił ją na ramiona.
- Zadzwoń, jak się ogarniesz. - powiedział przez zęby, wkładając do kieszeni telefon, i wychodząc z pokoju zanim Levi zdąrzył zaprotestować.
********************************************************************************************************
Franz przejechał dłonią po plecach Levia, klepiąc go w łopatki.
- Jesteś cięższy niż wyglądasz, gówniarzu. - warknął.
- Yhm... - wymruczał sennie Ackerman, nie ruszając się ani o milimetr.
Rollinson odchylił głowę, jeszcze bardziej wciskając ją w poduszkę. Ostatnio miewał coraz częstsze i cięższe ataki, a to, że Levi leżał na nim już bite trzy godziny, sprawiało że zaczynał mieć problemy z nabraniem powietrza. Jednak chłopak zasnął, i nieludzkim byłoby go teraz zgonić, więc Franz uznał, że póki może oddychać, jest dobrze.
Niemal nieświadomie jeździł ręką po plecach Ackermana. Jakiś czas temu odkrył, że ten dzięki temu śpi jakby spokojniej. Był niesamowicie podatny na dotyk, i zdawał się jakiś taki wyjątkowo delikatny. Taki... filigranowy, jak porcelanowa laleczka. Ktoś taki kompletnie nie pasował do półświatka, do Moskwy, w ogóle do całej tej zasranej Rosji. On powinien się wychowywać w jakiejś normalnej rodzinie gdzieś za granicą, mieć wykształcenie, pracę, jakiś przyjaciół, normalne życie jakie ma człowiek w jego wieku.
Franzowi kompletnie nie przeszkadzało otoczenie. Nie miał pojęcia czym była spowodowana ta odmienność, w końcu oboje urodzili się w tym syfie, i w nim wychowali. W jaki momencie te drogi się rozeszły, przez co jeden czuł się jak ryba w wodzie, podczas gdy drugi nigdy się nie przystosował?
Mężczyzna nie miał pojęcia, ale wiedział, że w obecnej sytuacji jedyne co może dla Levia zrobić, to po prostu być. I starać się zastąpić mu życie, które powinien prowadzić. I żyć w gorzkim przeświadczeniu, że przenigdy nie da rady tego zrobić, a przywiązanie chłopka jest skutkiem tylko i wyłącznie samotności.
Levi był tak osamotniony, tak pogrążony w pewności że cały świat jest przeciw niemu, że gdy tylko ktoś, ktokolwiek, okazał mu odrobinę ciepła, był gotów poświęcić mu się bez reszty. A to, że nie zdawał sobie z tego sprawy, bolało Franza jeszcze bardziej. W końcu był jedynie zastępnikiem. Kochał Levia, kochał go z całego serca odkąd tylko zobaczył butną, ale zarazem pozbawioną nadziei i umorusaną krwią twarz chłopaka. Za tą uroczo oburzoną minę, za zagubienie, za szczerość, drobną sylwetkę, miękkie włosy, za sposób w jaki się poruszał i za zabawny chamski ton, nijak niepasujący do małego ciałka.
Chciał dla niego jak najlepiej, ale jeżeli on zobaczy wielki świat, i zrozumie że jest więcej ludzi którym można zaufać, poleci tam jak na skrzydłach, zostawiając za sobą całą przeszłość, a w niej także Franza.
I to właśnie przez to, że wiedział, iż chłopak go tak naprawdę nie kocha, a tylko desperacko pragnie czyjejś bliskości, nie chciał za bardzo go do siebie przywiązywać. Starał się żeby nie spędzali razem całego swojego czasu, nie sypiali ze sobą, a Franz nawet nie całował chłopaka jak partnera, ograniczając się do pocałunków w czoło, policzek albo nos. I niech Levi robi te swoje afery, niech krzyczy i się obraża, niech posądza Franza o co tylko chce. Mężczyzna nie miał zamiaru robić niczego więcej niż te drobne czułości i setki innych niezauważalnych gestów.
Wiedział, że w ten sposób bardziej skrzywdzi Levia, niż mu pomoże.
Splótł ręce na krzyżu chłopaka, i podniósł się do siadu. Levi zamruczał, wciskając nos w jego koszulę, i nieporadnie zarzucając ręce na szyję partnera. Franz, starając się nie roześmiać, przeniósł go na jego łóżko, i przykrył kocem. Potem wziął z krzesła swoją kurtkę, i wyszedł, możliwie jak najciszej zamykając drzwi.
******************************************************************************************************
Levi musiał przyznać, że nieobecność Franza z samego rana, w dodatku w jego dwudzieste urodziny, nieco dziwiła. Przecież, co jak co, ale w ten konkretny dzień zawsze starał się być w miarę ogarnięty.
Jubilat jednak starał się tym nie przejmować, tylko jak codziennie zrobił sobie śniadanie i herbatę, przebrał się w zostawione na krześle ubrania, i jadł wpatrując się w niebo za oknem, dziś wyjątkowo błękitne.
W momencie, gdy zaczął się zastanawiać nad tym, czy znów przyjdzie mu wyciągać najebanego Franza z jakiejś meliny, odezwał się jego telefon. Chłopak spojrzał na wyświetlającą się na ekranie zawadiacką facjatę Rollinsona z papierosem pomiędzy zębami, a urządzenie wciąż wyło dobrze mu znane mu słowa "Tought Lover". Kiedy do cholery znowu zmienił mu dzwonek?
- No? - zapytał, odbierając telefon.
- Gdzie ty kurwa jesteś? - zapytał jego rozmówca. - Stoję samochodem pod oknem, napierdalam klaksonem, dre ryja, a ty...
- Nie wiem, gdzie ty jesteś, ani co brałeś, Franz, ale w całej naszej dzielnicy nie ma drogi na tyle szerokiej, żeby wjechał na nią samochód. - odparł Levi ze stoickim spokojem. Po drugiej stronie słuchawki zapadła całkowita, kilkusekundowa cisza.
- Do chuja, pod czyim oknem ja stoję? - zapytał zdumiony do granic możliwości mężczyzna, w momencie kiedy Ackerman sprawdzał, czy z szuflady nie ubyło LSD. Wszystko jednak było na swoim miejscu, więc Franz był prawdopodobnie po prostu niewyspany. Gdy nie przespał co najmniej dziesięciu godzin na dobę, zaczynało mu odwalać.
- Nie mam pojęcia, ale daj tym ludziom...
- NIEWAŻNE! - krzyk w słuchawce zlał się w jedno z warkotem odpalanego silnika. - Masz kurwa być na skwerze obok tego jebanego posterunku za minutę, rozumiesz? Do zaraz!
Zanim Levi zdążył dowiedzieć się czegokolwiek więcej, przeciągły pisk w słuchawce jednoznacznie ogłosił zakończenie rozmowy. Cóż, chyba nie miał wyboru. Było dziś wyjątkowo ciepło, więc jedynie włożył telefon do kieszeni, i spokojnym krokiem udał się w wyznaczone miejsce, by po kilku minutach wsiąść do starego, czarnego samochodu, marki, jak to określał Franz "kurwa niewiadomej". Auto bowiem sklecił samodzielnie z części jakiegoś poloneza, audi, BMW i chyba czołgu, sądząc po warkocie silnika. Chociaż biorąc pod uwagę umiejętności, z jakich mężczyzna słynął po kilku kreskach, mógł równie dobrze być to porządnie wyklepany przystanek autobusowy.
Samochód trzeszczał, wył, rdzewiał, dymił i krztusił się. Okna można było w nim opuścić tylko cyklicznie uderzając pięścią w drzwi, siedzenia z tyłu były zwyczajnymi fotelami komputerowymi sprytnie wbudowanymi w resztę, a kierownicę trzeba było podtrzymywać kolanem, alby nie odpadła. Niemniej autko potrafiło osiągnąć słuszną prędkość, chociaż wtedy Levi bał się o własne życie, ponieważ misterna konstrukcja w każdej chwili mogła się rozlecieć, patrząc na to jak się telepała. Gdy kiedyś Ackermann zapytał towarzysza, jak ten właściwie zbudował tę maszynę zagłady, uzyskał odpowiedź, że "nie do końca pamięta, bo był w chuj najebany, ale to chyba w większości taśma izolacyjna i części kilku żelazek".
Od tamtej pory podczas dalszych eskapad Levi jakoś dziwnie zaczął preferować pociągi.
- Gdzie jedziemy? - zapytał chłopak, trzaskając za sobą drzwiami.
Jedyną odpowiedzią było przekręcenie kluczyka w stacyjce, i powolne włączenie się do ruchu. Ackerman spojrzał na towarzysza nieco zdezorientowany, i nagle dotarło do niego, że Franz jest zdecydowanie zbyt poważny. Nie zaczął od razu gadać, nie śmiał się, i nie miał w ustach papierosa. Patrzył prosto przed siebie, mocno zaciskając dłonie na kierownicy.
- Gdzie jedziemy? - ponowił pytanie, tym razem bardziej stanowczo i z nutą niepokoju w głosie.
- Na lotnisko. - odparł Franz, nie odrywając wzroku od ulicy. - Zanim zaczniesz kłapać mordką, kupiłem ci mieszkanie z widokiem na ten cały Central Park, na chyba dwudziestym piętrze, na chuj te wieżowce takie robią...
- O czym ty gadasz? - zapytał Levi, czując jak zaczyna panikować.
- No twój samolot leci za pół godziny, to chyba kurwa zdążymy, ogarnąłem cię i spakowałem więc nie trzęś dupą, masz w torbie wizy, paszport, klucze, i tyle kasy co udało mi się zdobyć, specjalnie zamieniłem na te jebane dolary. A, i załatwiłem ci staż w takim korpo, jak się postarasz to i robotę dostaniesz...
- Naprułeś się. - powiedział Levi, nerwowo szarpiąc za klamkę, która jednak twardo stawiał opór. - Wrócimy do nas, wytrzeźwiejesz, i potem będziesz się z tego śmiał...
- Levi. - warknął Franz. - Jestem kurwa czysty. Słuchaj, zawsze mówiłeś tyle o Ameryce, o Nowym Jorku, więc pomyślałem...
- Nie ma mowy. Ty nie możesz wyjechać. Sam mówiłeś że ten zasrany kraj to twoja klatka, bo władze...
- Ale o to mi do chuja chodzi! - mężczyzna uderzył ręką w kierownicę. - Słuchaj, ja... - westchnął, i przetarł dłonią twarz. - Gdy do mnie przyszedłeś, byłeś taki drobniutki, przerażony, taki samotny i... pusty, że byłeś w stanie pokochać każdego kto będzie cię lepiej traktował, nawet takie ścierwo jak ja, rozumiesz?
- Nic nie rozumiem! - spanikował chłopak, w popłochu rozglądając się za jakąkolwiek drogą ucieczki. Przecież to był jakiś ponury absurd. On miał tutaj życie, miał Franza, było całkiem nieźle. Na samą myśl, że mógłby zostawić swój dom, i przede wszystkim partnera, że znowu byłby sam, zagubiony w obcym miejscu, zaczynało kręcić mu się w głowie.
Jednak czuł, że Rollinson mówi poważnie. Przecież miał wpływy, mógłby to zrobić, w dodatku był uparty jak osioł. Więc wychodziło na to, że tak po prostu, bez żadnego słowa uprzedzenia czy wskazówki, już za kilka godzin Levi wyląduje na drugiej stronie świata. Wśród obcych ludzi. Bez nikogo. Sam.
Zrobiło mu się od tego niedobrze.
Zaczął głębiej oddychać, i pochylił się do przodu. Świat przed oczami mu wirował, a serce tłukło jak szalone. Przecież to niemożliwe. Niemożliwe.
- Zostawisz mnie? - powiedział cicho. - Samego?
- Nie, nie, nie, to nie tak. - pokręcił głową Franz. - Kurwa, mały, nie wyrzucam cię z domu! Znaczy... tego... moment. - Mężczyzna rozejrzał się, i wykręcił autem tak, żeby zjechać na pobocze. Akurat mijali jeden z betonowych skwerów, więc było sporo miejsca. Rollinson zgasił silnik, po czym westchnął, ukrywając twarz w dłoniach.
- Nie pasujesz tutaj. - mruknął. - Nigdy nie spotkałeś nikogo wartościowego, więc wydałem ci się w tym gównie gwiazdką na jebanym czerwonym dywanie. Chcę ci pokazać, że na świecie są kurewsko dobrzy ludzie i dobre miejsca, po to, żeby dać ci wybór. Jak ci się nie spodoba, ściągnę cię tu z powrotem. Musisz po prostu opuścić ciepły kurwidołek, i zobaczyć świat. Czy ci się to podoba, czy nie.
Levi postarał się nieco uspokoić zszargane nerwy, a gdy się to udało, wyprostował się i odchylił to tyłu głowę. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz się bał, ale w tym momencie uosobienie przerażenia zaatakowało go z taką siłą, jakby chciało odebrać te wszystkie lata, gdy nie było dopuszczone do psychiki chłopaka.
Mimo to, w jego głowie zrodził się jakiś nikły, niemal niezauważalny promień nadziei. To, że nie zostawi Franza było oczywiste. A gdyby się postarał, dostał pracę, miał jakieś wpływy, może udałoby się wyrwać Rollinsona z Rosji, i jemu też zapewnić lepsze życie w Ameryce...
- Dam radę. - odetchnął, zamykając oczy.
- Musisz. - odparł sucho Franz, odpalając samochód. - Słuchaj uważnie, gówniarzu. Spakowałem ci wszystkie twoje rzeczy. Masz tam w tej zewnętrznej kieszeni dokumenty i pieniądze, też klucze i kartkę z adresem. I te... kurwa... numery telefonów ci spisałem. Znaczy masz numer do takiego gościa, jakiegoś pierdolonego Erwina Smitha, szefa tamtej zasranej firmy co masz w niej praktyki, on ci tam powinien pomóc...
Paplanina dotycząca setek rachunków, numerów mieszkań, telefonów czy zakresu obowiązków trwała aż do parkingu lotniska. Levi zakodował tylko kilka najważniejszych informacji, a resztę puszczał koło ucha, z całych sił próbując nie spanikować. Otrzeźwił go dopiero moment, w którym Franz otworzył drzwi, trzymając w dłoni sporą torbę sportową. Chłopak nieporadnie wygramolił się na zewnątrz, biorąc głębokie wdechy, i starając się nie stracić przytomności. Rozejrzał się. Byli niemal pod samymi bramkami, gdzie wstęp był już tylko za okazaniem biletu. Poczuł jak Rollinson wciska mu do ręki jakiś papier.
- Paszport i bilet. - powiedział sucho.
- Boję się. - zaszczękał zębami Levi.
- Już, nic złego cię nie spotka, słyszysz? - Franz złapał go za ramiona, i solidnie nim potrząsnął. - Będę dzwonił codziennie.
- Nie chcę. - pokręcił głową Ackerman, czując jak trzęsą mu się dłonie. - Ja nie chcę, ja chcę zostać, nigdzie nie lecę...
Mężczyzna przerwał ten paniczny monolog w zarodku, poprzez trzaśnięcie Levia w twarz. Uderzenie było nagłe, szybkie i mocne, a chłopaka dodatkowo zszokowało to, że partner po raz pierwszy w życiu poniósł na niego rękę.
- Nie pierdol. - syknął Franz, wymierzając mu drugi policzek.
- Co ty odpieprzasz? - zapytał zszokowany chłopak, nieco trzeźwiej patrząc na Rollinsona.
- Zajebiście, witamy z powrotem na ziemi. - uśmiechnął się, obejmując chłopaka, po czym szybko pocałował go w czoło. - Zadzwoń jak tylko wylądujesz. I biegiem kurwa, bo samolot ci ucieknie! - dodał, wcisnął mu torbę, złapał za ramię i szybkim krokiem podszedł z nim aż pod bramki. Skasował mu bilet, włożył go do ręki, i niemal przeciągnął przez obrotową bramkę. Przez emocje Levi przeszedł jeszcze kilka kroków, zanim się odwrócił.
- Zadzwoń czasami. - mruknął z pozoru obojętnie. W rzeczywistości przez ściśnięte gardło nie potrafił wydusić ani jednego słowa więcej. Zostawić całe swoje życie to jedno, ale zostawić je tak w jednej sekundzie to zupełnie co innego. I to właśnie nagle uderzyło młodego Ackermanna.
Franz musiał planować to od dawna. Ile musiał zbierać małą fortunę na mieszkanie w Nowym Jorku? Ile znajomości poruszył żeby załatwić mu pracę? Nagle wyjaśniły się telefony, długie nieobecności, wpajanie Leviemu z uporem maniaka angielskiego i innych z pozoru nieprzydatnych nauk.
Zaczęło się trzy lata temu. Czyli jeszcze zanim zostali parą.
- Ile zamierzasz tu stać, kretynie? - fuknął Franz. - Zapierdalaj na odprawę! Będą dzwonił co wieczór, żeby powiedzieć ci "dobranoc"! - zarechotał.
********************************************************************************************
Nawet lata później, gdyby ktoś zapytał Levia co stało się potem, nie byłby w stanie odpowiedzieć. Miał migawki tego, jak w panice biegł przez płytę lotniska, szukając właściwego samolotu, pamiętał wściekłe spojrzenie rzucone stewardessie, gdy ta powiadomiła go że nie można używać telefonu na pokładzie, ale za nic nie mógł sobie przypomnieć momentu, w którym odwrócił się od Franza i pobiegł na odprawę. Miał niejasne przeświadczenie, że coś jeszcze powiedział, może Rollinson rzucił niewybrednym kawałem i się zaśmiał. Na pewno odpalił papierosa. Ale kiedy tak naprawdę się pożegnali, nie był w stanie odpowiedzieć.
Za to chwila tuż po wylądowaniu wżarła się w jego pamięć. Spokojnie załatwił wszystkie formalności, odebrał bagaż, i z niewzruszoną miną wyszedł na ulicę. Wtedy dopiero zdało mu się, że zapomniał jak oddychać, przez moment ugięły się pod nim nogi i się wywrócił. Wstał, cały się trzęsąc, i opierając o kosz na śmieci, o którego w życiu nie dotknąłby z własnej woli. Dwa razy upuścił telefon, który tylko cudem wyszedł z tego bez szwanku, i wybrał jeden z niewielu numerów w kontaktach. Przez kilka sygnałów, wbrew wszelkiej logice, miał wrażenie że to w życiu się nie uda - był pieprzony kontynent dalej! Ale wtedy w słuchawce rozbrzmiał tak dobrze mu znany głos.
- No i jak lot, gówniarzu? Popodziwiałeś se chmurki?
Ludzie wokoło przechodzili, śpiesząc się do swoich szkół, prac, na spotkanie ze znajomymi. Auta w korku kilka metrów dalej trąbiły na siebie, a z zionącego niedaleko wejścia do metra słychać było turkot i krzyki. Szklane budynki były takie podobne, a jednocześnie zupełnie różne od tych mu znanych, wszystko było obce, wszystko było niebezpieczne, a on był sam. Zakaszlał, pewien że tak czuje się Rollinson podczas ataków - nierówny oddech, ściśnięte i wysuszone gardło, i tłukące o żebra serce.
- Franz... - wydusił w końcu. - Nie wiem, co robić...
- Już, mały, weź się kurwa uspokój. - powiedział spokojnie rozmówca. - Oddychaj, bo nie wziąłeś moich pierdolonych leków jak coś, a na rozrusznik serca nas ni chuja nie stać. Nowy Jork to proste miasto, pamiętasz? Zjeby numerują ulice, są jak zeszycik w kratkę! Przejdź się, złap taksówkę, i podyktuj adres który ci dałem. Masz?
- Mam. - wychrypiał, czując w kieszeni kartkę papieru.
- Wykurwiście. Przejdź się do miejsca, gdzie nie będzie korku, i złap taxi.
Levi spojrzał to w jedną, to w drugą stronę ulicy. Setki tysięcy ludzi, tyle samo samochodów, smród spalin, zgiełk, krzyki. Budynki przyprawiające o zawroty głowy zdawały się go przytłaczać.
- Zgubię się. - powiedział pewnie. Chryste, przecież Nowy Jork był ogromny, gigantyczny, a on był tutaj taki mały, i sam.
- Stul kurwa ryj. - "uspokoił" go Franz. - Pamiętasz jak oglądaliśmy ten serial, "Big Mouth"?
- Zmusiłeś mnie do oglądania tego gówna.
- Chuj mnie to interesuje. - w słuchawce dało się słyszeć nerwowe pstrykanie. Rollinson wiedział, że nie może pozwolić teraz na to, żeby Levi spanikował. - Kojarzysz ten odcinek z kapeluszem... kurwa... ten no... wiesz który! Pamiętasz ducha Duke'a Ellingtona?
Ackerman, chociaż biały jak prześcieradło, zdołał niemal niezauważalnie się uśmiechnąć. Duch Duke'a był serialowym ulubieńcem Franza, który potrafił godzinami wyśpiewywać jego kawałki, aż nie zachrypł. Toteż chcąc nie chcąc, Levi znał na pamięć każdą piosenkę serialu, a tę jedną szczególnie dobrze kojarzył.
- "Never Lost In New York City" - powiedział już nieco spokojniej, a w jego głowie rysunkowe, odziane w szlafrok widmo z serialu wirowało nad ulicami śpiewając tę sentencję. I przez to proste wspomnienie, łączące się z krzyczącym te same słowa Franzem, z muzyką, godzinami seriali i filmów puszczanych na laptopie w zimę, dom nie zdał mu się wcale tak daleki. W końcu to dwudziesty pierwszy wiek! Są telefony, portale społecznościowe, cały internet... lot trwał kilka godzin. Franz wcale nie był nieosiągalny, nie pożegnali się na zawsze. Bilet i samolot, naciśnięcie zielonej słuchawki, dymek czatu - tylko to ich dzieliło.
- Dokładnie! - Rollinson zaśmiał się w słuchawce. - Nie da się zgubić w Nowym Jorku, Levi! Więc bierz dupę w troki, i szukaj swojego mieszkania.
- Dobra. - uspokoił się chłopak, chociaż nadal nie czuł się najlepiej. Mimo to, zdołał wyprostować się i poprawić przerzuconą przez ramię torbę. Uznał, że wszystko wokoło wygląda tak samo, więc poszedł w losowym kierunku. Cały czas gadał z Franzem o różnych pierdołach, do momentu, gdy nie trafił do dzielnicy, w której nie było niemal żadnych korków. Biorąc przykład z postaci z filmów, przywołał taksówkę, i nieco zbyt sztywnym angielskim podyktował adres. Po jakieś godzinie wąsaty taksówkarz podwiózł go pod przeszklony wieżowiec. (Rollinson mimo przebywania na innym kontynencie, jednoznacznie określił niewinnego kierowcę jako narkomana i pedała. Na sugestię Levia, że można to dać również do ich opisów, kazał mu zamknąć ryj.)
Ackerman uznał, że równie dobrze może zapoznać się z okolicą. Znalazł niedaleko całkiem miło wyglądającą restaurację (jak się okazało, wegetariańską, czy ja to określił Franz, "dla zjebów") gdzie zjadł nawet smaczny obiad. Pokręcił się jeszcze trochę, zajrzał nawet na same obrzeża Central Parku, zanim znalazł się w swoim mieszkaniu. Słońce zachodziło, gdy rozłączył się po niewątpliwie najdłuższej rozmowie telefonicznej w życiu.
Gdy zapadła cisza, chłopak rozejrzał się po nowym domu. Spory apartament, w którym wszystko było czarne, białe albo na pilota, z gigantycznymi oknami, tak czysty, że nawet Levi nie mógł mieć zastrzeżeń, a w dodatku w pełni umeblowany i wyposażony. Ackerman porozkładał swoje nieliczne rzeczy, zajmując nie więcej niż połowę jednej szafy, i półeczkę w łazience, dziwiąc się przy tym jak bardzo na miejscu się czuje. Na łóżku w sypialni znalazł elegancki garnitur i lakierki w swoim rozmiarze, a także dobrze mu znany wytarty głośnik JBL, który jakiś czas temu w podejrzany sposób zniknął z małego pokoju w Moskwie. Nie miał pojęcia, kogo Franz opłacił, ale wszystko mu się udało.
Poszedł się myć, i dopiero gdy wysuszył włosy, zrozumiał jak bardzo jest zmęczony. Położył się na łóżku, chcąc jeszcze przed snem zadzwonić do Rollinsona i z nim pogadać. Jednak zamiast tego najpierw połączył się ze starym głośnikiem, i otworzył aplikację z muzyką. Levi rzadko bawił się telefonem, za to Franz było od tego niemal uzależniony, i było mu obojętne czyjego urządzenia używa. Tym sposobem chłopak właśnie z niejakim sentymentem przeglądał playlisty takie jak "do zapierdalania", "krawężnik", czy "wykurwiste", które kiedyś musiał wgrać mu partner. Jego uwagę przyciągnęła jednak ta nazwana "Gdybyś poczuł się sam w Nowym Jorku :)". Bez sprawdzania zawartości składanki kliknął w ikonkę.
Głośnik zatrzeszczał, a po chwili zaczął odtwarzać piosenkę.
"There's nothing rich folks love more
than going downtown and slummin' it with the poor..."
Levi z niedowierzaniem pokręcił głową. Poważnie? Musicale? W dodatku "Hamilton"? Mimo to nie wyłączył muzyki. Przecież mówiła właśnie o Nowym Jorku. I przede wszystkim wgrał mu ją Franz.
"In the greatest city in the world
In the greatest city-
In the greatest city in the world!"
Tego dnia odsłuchał tylko tę jedną piosenkę, obiecując sobie, że będzie odtwarzał sobie playliste tylko wtedy, kiedy poczuje się naprawdę kiepsko.
Jeszcze tego wieczoru, zgodnie z obietnicą, Franz zadzwonił żeby życzyć Leviemu dobrych snów, a chłopak, zagrzebany w białą pościel zasnął nadzwyczaj szybko.
******************************************************************************************
Właściwie to Nowy Jork okazał się całkiem w porządku.
Były tam pewnie, jak wszędzie, dzielnice biedy, ale Levi się w nie nie zapuszczał. Trzymał się raczej okolic swojego mieszkania, chociaż zdarzyło mu się pojechać do kilku muzeów, ZOO i innych ciekawych miejsc, zanim zaczęły się jego praktyki w pracy.
Pieniądze które załatwił mu Franz właśnie zaczęły się kończyć, więc musiał zacząć zarabiać. Firma, w której dostał staż, słynęła z rygoru, dlatego jeżeli nie stawi się na czas, może zapomnieć o posadzie. Ustawił budzik na szóstą, i uspokojony zasnął.
Obudził go paniczny telefon Rollinsona, który gadał jak katarynka coś o tym, że czemu go nie ma, że dzwonili z tej firmy, więc Levi w niewyobrażalnym pośpiechu wybiegł z apartamentu.
I dopiero elektroniczny zegar nad stacją metra uzmysłowił mu, że jest trzecia w nocy.
Franz po kolejnym telefonie śmiał się z niego tak, że dostał zapaści, i musiał inhalować się dobry kwadrans. Jednak gdyby nie brać pod uwagę tego drobnego wypadku, to naprawdę dobrze zaczął staż.
Jego praca polegała w dużej mierze na projektowaniu stron internetowych i reklam na bilbordy. Dopiero wtedy przydała mu się zabawa Photoshopem, którym od zawsze był zafascynowany. Co prawda jego doświadczenie informatyczne polegało na włamywaniu się do kartotek policyjnych i podmienianiu zdjęć poszukiwanych, więc w porównaniu z tym strona internetowa była niesamowicie prosta.
Ludzie też okazali się niezgorsi. Fakt, byli dziwakami, ale w głębi duszy - dobrymi. Z czasem nawet zaczął się przyzwyczajać do tego, że Erwin śmieje się w momentach, gdy reszta jest przerażona lub zdruzgotana, a ta dziewczyna z sąsiedniego działu, Hanji, notorycznie wylewa na niego swoją "cynamonowo-sojowo-kokosową-wege-latte-bez cukru-hemoglobiny-mleka-pianki-i życia".
Zaskakująco szybko też dał się wcisnąć w sztywne ramy; wstawał o stałej porze, o tej samej godzinie jadł, trenował, pracował i mył się. Z biegiem miesięcy jego zarobki osiągały kosmiczne kwoty, pracownicy z nieznanych mu powodów zaczęli go lubić, można nawet powiedzieć że zaprzyjaźnił się z szefem, tą świruską od testów, i kolesiem z działu haseł reklamowych. Darzył też pewnym przywiązaniem grupę przydzielonych mu pomocników, młodych i entuzjastycznych ludzi, widzących w nim, nie wiedzieć czemu, wzór do naśladowania.
Coraz krócej rozmawiał z Franzem (chociaż ten codziennie dzwonił żeby życzyć mu dobrej nocy), nie tylko przez obowiązki - tych było wyjątkowo mało. Często przez Hanji, która często po pracy na siłę gdzieś go zabierała. Jednak nie bardzo mu to przeszkadzało, rzucił się w wir życia w Wielkim Mieście.
W końcu - o zgrozo - uświadomił sobie, że traktuje Rollinsona tak, jak przyjaciół z pracy. Tęsknił za nim, naturalnie, ale tak samo tęskniłby za starszym bratem, ojcem czy kumplem. Wyrwę w sercu po jednym człowieku szybko zapełnili inni - szczególnie tamta śliczna dziewczyna z kadr...
Naturalnie, powiedział o tym Franzowi. Jego jedyną reakcją było swobodne: "To kurwa zajebiście, młody!".
Nigdy nie był pewien, czy w tym momencie wszystko się skończyło, czy też później czy wcześniej, czy może nigdy tak naprawdę się nie zaczęło. Faktem było, że kontaktowali się nadal, mając w sobie oparcie i kogoś, komu zawsze mogli się wygadać.
Życie Levia pędziło w zawrotnym tempie. Dał się Erwinowi namówić na jakiś maraton, który wygrał, i popularna stacja telewizyjna zrobiła z nim wywiad. Stał się twarzą firmy - kimś udowadniającym że praca w korpo nie definiuje zrezygnowania z zainteresowań. Jego twarz zdobiła plakaty i bilbordy. Hanji umówiła go kiedyś z tamtą dziewczyną z kadr, potem wszystko potoczyło się jeszcze szybciej. Zaczęli się spotykać, potem oficjalnie zostali parą, myśleli nad kupnem wspólnego mieszkania.
Nowy Jork przestał być przytłaczającą klatką. Stał się domem, miejscem, w którym Levi był bezpieczny i rozpoznawalny. Czasem, gdy wyglądał z okna na Central Park, miał wrażenie, że to właśnie miasto -dawniej tak obce i wrogie - należy do niego.
Franz wiedział o wszystkim, ale żył po staremu. Przejął stanowisko Kenny'ego, bo temu już znudziło się ogarnianie bandy szubrawców, i mimo usilnych starań, jego starych długów moralnych nie dało się załagodzić na tyle aby mógł wynieść się z kraju. Jego żywot jak zawsze był pasmem imprez, ciągów alkoholowych i bijatyk.
Któregoś dnia, gdy Levi właśnie niemal zasypiał, rozdzwonił się jego telefon. Półprzytomnie podniósł słuchawkę, i wydał z siebie coś w stylu zirytowanego powarkiwania ratlerka ze wścieklizną.
- Czego... - stęknął.
- Sorry że tak późno. - usłyszał zachrypnięty śmiech w słuchawce. Przetarł oczy i usiadł na łóżku.
- To nic. - ziewnął. - Coś ważnego?
- Kurwa, w sumie to nie... tylko ten... dobranoc.
- Obudziłeś mnie, żeby powiedzieć mi "dobranoc".
- Nie psuj mi nastroju, kurwiu. - warknął Franz. - Próbuję być kurwa grzeczny. A, i widziałem ostatnio te jebaną stronkę... ładnie ją zrobiłeś, zasrańcu.
- Ciężko było. Siedem tygodni zeszło. - przyznał Levi.
- A, i Google w końcu się zebrało i zaktualizowało pierdolone mapy. I tak se łażę po Nowym Jorku, i co rusz twoja morda. Gratuluję, serio. To prawda o tym angażu do jakiegoś filmu z Japonii?
- Tak. - uśmiechnął się delikatnie. - Właściwie, to z Erwinem i Hanji trochę popiliśmy na jego urodziny, i zgłosiliśmy się do zdjęć.
- Pan biznesmen aktorzyna, jestem w chuj dumny, dzieciaku. Dobra, nie truję ci już dupy. Hej.
- Do następnego. - powiedział Ackermann, po czym rozłączył się, odłożył telefon i poszedł spać.
**********************************************************************************************
- Aleeeee rodzice będą duumni! - zawyła Hanji, wymachując scenariuszem jak porąbana. Całkowicie nie obchodziło jej to, że żeby zdobyć dokument złamała hasło do maila Erwina, po czym uszkodziła drukarkę przy próbie przeniesienia pdf-a na papier. Obchodziło ją tylko to, że całą trójką dostali role, i ruszyły już prace nad planem zdjęciowym. Oszalała na tym punkcie do tego stopnia, że przyszła do pracy w mundurze w którym byli na castingu.
- Yhm. - potwierdził Levi, zastanawiając się, czy jednak się nie wycofać, skoro znowu ma pracować z tą świruską. Zaraz potem jednak zrozumiał, że nie ma czasu na takie rozważania. Za pięć minut zaczynała się konferencja piętro niżej, a prawda była taka, że jakkolwiek Erwin był niezrównanym rekinem biznesu w mieście, to samodzielne odpalenie rzutnika wykraczało poza jego możliwości. Dlatego Ackerman wstał, i minął peplającą Hanji, kierując się piętro niżej. Nie chciał przywoływać windy tylko po to, więc wyszedł na pustą, i wyjątkowo surowo wyglądającą klatkę schodową.
Gdy znalazł się na półpiętrze, zadzwonił telefon. Przewrócił oczami, patrząc na wyświetlacz. Dobra, powie mu szybko że oddzwoni za chwilę, i zejdzie na tę konferencję. Nacisnął zieloną słuchawkę.
- Moment sobie wybrałeś, Franz, muszę szybko...
- On nie żyje. - przerwał mu głos, który skojarzył dopiero po kilku sekundach. Zatrzymał się w półkroku zamrugał kilkukrotnie, po czym cofnął pod ścianę, opierając o nią plecami.
- Kenny, co ty pierdolisz? - zapytał sucho po rosyjsku.
- Mówię, że Franz nie żyje. - powtórzył bezbarwnym tonem. - Jak wracał wczoraj do tego zasranego pokoju, to jakiś chuj go postrzelił. Załatwiłem mu szpital, ale był podziurawiony jak sito... umarł w nocy o pierwszej siedemnaście, jakby cię to interesowało.
Ackerman powoli zjechał plecami po ścianie, siadając na zimnych płytkach. Jego umysł odrzucił tę informacje. Przecież to się nie stało. Nie mogło. Nie miało jebanego prawa.
- Też byłem zaskoczony. - przyznał Kenny. - Kurwa, byłem pewien że się wyliże, jak już setki razy. Ale stracił za dużo krwi, w całej Moskwie nie było jego grupy, miał te najrzadszą, zero czy coś. Więc powoli odpływał, aż zasnął.
- Kłamiesz. - wyszeptał Levi. - Ty kurwa kłamiesz.
- Co? A po co niby miałbym, korposzczurze?
W tym momencie dolne drzwi klatki się otworzyły, i na korytarz zajrzał Erwin. Po chwili spojrzał na Levia.
- Musisz mi pomóc. - powiedział łagodnie. Ackerman powoli przeniósł spojrzenie na szefa.
- Smith. - wychrypiał. - Potrzebny mi odrzutowiec. Teraz.
Levi nie zaprzątał sobie głowy tym, jak Erwin zorganizował wszystko w taki sposób, że pół godziny później siedzieli w odrzutowcu i opuszczali Amerykę. Nie wiedział też, ile lecieli, ani kiedy dotarli na miejsce. Nie obchodziło go to, jakim cudem dostali pozwolenie na lądowanie. po prostu gdy tylko maszyna się zatrzymała, wyskoczył z niej, kazał pilotowi i Smithowi zostać na lotnisku, i ile sił w nogach pobiegł pod adres który podyktował mu Kenny.
Mężczyzna już czekał pod szpitalną kostnicą, gdy przybiegł tam zdyszany chłopak.
- No proszę. - prychnął. - Celebryta.
Levi bez słowa wszedł do zimnego i nieprzyjaznego pomieszczenia, pełnego metalowych szafek i szuflad na zwłoki, z których jedna była otwarta.
Nawet w momencie, kiedy Ackerman stanął nad ciałem, nie wierzył w to, co widzi. To był Franz, ale jednocześnie ktoś zupełnie inny. Rozczochrane czarne włosy, rysy twarzy i inne szczegóły się zgadzały. Ale bezruch i cisza, i ten kompletny brak wyrazu przeraziły go do szpiku kości. Rollinson nigdy tak nie wyglądał, miał niesamowicie żywą mimikę, zawsze coś gadał, śpiewał, miętolił w dłoniach materiał rękawa, chodził w te i we w te, uśmiechał się, krzywił, unosił brwi... Nawet przez sen szczerzył się, gadał, albo pomrukiwał, czy też przewracał z boku na bok. Teraz w całkowitej ciszy leżał w zimnej szufladzie, przykryty do ramion poliestrową szmatą. Ta cisza, brak jakichkolwiek emocji na twarzy czyniły zeń kompletnie inną osobę, obcą, przerażającą...
Na myśl że to ten sam facet, któremu zawdzięcza wszystko, który niemal go ocalił, Leviemu zrobiło się tak niedobrze, że odwrócił się plecami od ciała, i cały się trzęsąc, chwiejnym krokiem skierował do wyjścia.
- I? - prychnął Kenny. - Teraz wierzysz?
Chłopak pokręcił głową, i schował twarz w dłoniach. Były pracodawca jedynie parsknął śmiechem, i wcisnął mu do kieszeni marynarki klucz.
- Coś ci zostawił. - oświadczył, po czym odszedł. Ackerman, jak zamroczony, nie wiedzieć czemu, kiedy i jak, znalazł się w pokoju, który kiedyś zajmowali. Nie zmieniło się w nim absolutnie nic. Podszedł do łóżka Franza, i sztywno na nim usiadł.
Wtedy zauważył na pościeli kilka pogiętych kartek. Wziął je do drżącej dłoni. Na pierwszej było polecenie skierowane do Kenny'ego, wedle którego ten miał zanieść papiery w dokładnie to miejsce, i sprowadzić tam Levia.
Obok leżał pendrive z krzywym napisem "Wszystkie nasze zdjęcia i filmy." krzywo wypisanym na dolepionej do urządzenia kartce.
Reszta była listem adresowanym do niego, całkowicie pozbawionym przekleństw, napisanym przerywającym długopisem na cienkiej kartce. Tak dobrze znajomym pismem.
Pociągnął nosem i zaczął czytać.
"Czułeś kiedyś, że umierasz? Ja czuję, i powiem ci, niefajne uczucie. Nic mnie nie boli, ale jestem taki zmęczony, że chcę zasnąć. Wiem, że się nie obudzę. Mogę zostawić ci tylko to.
Przepraszam za każde wyzwisko jakie do Ciebie skierowałem. Przepraszam za wszystko, co cię uraziło. Przepraszam, że kłamałem. Nic nie trzyma mnie w Rosji, mogę wyjechać kiedy chcę. Mogłem. Ale musiałeś polecieć do Ameryki sam, musiałeś się ode mnie odciąć, żeby osiągnąć to co zawsze było ci pisane - sukces. Przepraszam.
Jestem z ciebie taki dumny. Ze wszystkiego co ci się udało.
Cieszę się, że żyjesz tak, jak chcesz. Cieszę się, że masz dziewczynę, chociaż kocham cię całym sercem, i zawsze kochałem. I wiem, że nigdy nie czułeś do mnie tego, co ja do ciebie, byłeś tylko zagubiony i potrzebowałeś kogokolwiek. Cieszę się, że to mogłem być ja, chociaż przez chwilę.
Mam nadzieję, że dasz sobie radę. Musisz. Żyj, Levi. Po swojemu, nie słuchaj nikogo, i nie popadaj w depresję tylko dlatego, że zdechłem. Tak musiało być.
Teraz zaczyna się twoje i tylko twoje życie. Zapomnij o mnie. Nie spotkamy się tam, gdzie trafię. Nie masz pojęcia, jak cieszy mnie to, że ostatni raz powiedziałem ci "dobranoc". Nie martw się. Jest dobrze. Nic mnie nie boli. Po prostu pójdę już spać.
Dobranoc, Levi.
Franz."
Levi zakaszlał, odłożył list, i spojrzał na listę połączeń w telefonie. Przedostatnie od Franza.
Pierwsza sześć.
Jedenaście minut przed tym, jak umarł.
Ackerman podszedł do odtwarzacza, i włączył go. Jak zawsze, w środku musiała być jakaś płyta. Nie mylił się. Położył się na łóżku Rollisona, gdy z głośników popłynęło "Photograph" Eda Sheerana. Zacisnął z całej siły powieki, a mimo to, po policzkach popłynęły mu łzy. Załkał bezgłośnie, leżąc nieruchomo w swoim przeklętym drogim garniturze, w pokoju, w którym wszystko się zaczęło. Musi żyć. Musi wrócić do domu. I nigdy niczego nie powiedzieć, absolutnie nikomu. Nikt nie miał prawda go pocieszać, bo nikt nie znał Franza. Nikt nie wiedział, co Levi stracił. I nikt się nie dowie.
Kolejne łzy popłynęły na pościel.
"When I'm away, I will remember how you kissed me
Under the lamppost back on Sixth street
Hearing you whisper through the phone
"Wait for me to come home""
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top