XLVIII
Jego wzrok odprowadzał łopoczącą na wietrze banderę, choć myśli nie potrafiły — a może nie dbały — o jej wygląd, skupione raczej nad tym, kto pod nią stał. Przyodziana w szatę ciemną do tego stopnia że zdawała się połykać światło zachodzącego słońca, co chwilę przyciągała jego wzrok, postać była jednak odwrócona plecami, toteż z ciężkim od dyskomfortu i tęsknoty sercem raz po raz podnosił oczy na flagę u góry, na przekór sobie i własnym myślom.
— Spokojnie druhu, niedługo się zobaczycie.
Altaïr nawet nie drgnął, czując lekkie zirytowanie mieszające się z innymi emocjami. Głos (nie tak bardzo) starego pirata mimo wszystko wyrwał go z mentalnego odrętwienia.
— Przypomnij mi, co za kretyn wpadł na ten plan? — westchnął, przymykając oczy, pod których powiekami wciąż malowała się drobna figura.
— Istny geniusz — poprawił go Edward — nie ma co się bać, nikt nie przejrzy naszego drobnego fortelu, a już na pewno nie Templariusze.
— Mhmm — odmruknął Syryjczyk. — Hiszpański galeon wypływający z francuskiego portu do Anglii. Dzień jak codzień.
Pozwolił sobie na jeszcze jedno spojrzenie na oddalającą się niespiesznie masywną bryłę, która stanowiła flagowy okręt floty Edwarda. La Dama Negra. Wykonany niemal w całości z hebanowego drewna metalu czarnego jak najgorszy grzech, przerastał wielkością każdy inny okręt jaki kiedykolwiek dane mu było zobaczyć. Sam zresztą uczestniczył w jego zdobyciu i choć przysiągłby że było to jeszcze wczoraj, po krótkim namyśle uświadomił sobie, że nie może sobie przypomnieć kiedy to się działo. Zupełnie jakby to były wspomnienia innej wersji jego samego, które w przedziwny sposób...
— Wszystko w porządku? — Głos Edwarda znowu wyrwał go z zadumy, tym razem nieco łagodniejszy i poważniejszy. — Znam każdy port i jego dozorcę. Możesz mi zaufać.
— Po prostu wolałbym być na tym okręcie — odmruknął niechętnie Altaïr.
Przeżarty morską solą śmiech pirata tylko bardziej go zirytował.
— Aaach, więc o to chodzi. — Niegdysiejszy korsarz wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Poradzi sobie te pięć minut bez ciebie, możesz być spokojny bracie.
— To niczego nie zmienia. Ani tego, że nawet się nie obejrzała...
— Jesteś zbyt sentymentalny i romantyczny. Zwłaszcza jak na Mistrza Asasynów — uśmiech nie schodził z twarzy Walijczyka.
— Och, znam kogoś kto mógłby nas obu czegoś nauczyć o nadmiernym romantyźmie, a przy tym...
Niezbyt błyskotliwa riposta Altaïra została przerwana dochodzącym z niedaleka chichotem. Niedaleka tak wielkiego, że poczuł go na swojej szyi, pomimo iż zakryta była kapturem.
— To bardzo fascynujące, ale chyba pora żeby drodzy panowie się skupili na właściwym zadaniu.
Znajomy, choć pogłębiony przez lekką chrypkę głos sprawił, że dwójka odwróciła się jak na rozkaz. Ezio obdarzył ich szarmanckim uśmiechem i jeszcze bardziej eleganckim ukłonem.
— Wszystko już gotowe? — Zapytał bezceromonialnie Edward, nie przykuwając najmniejszej uwagi do małego przedstawienia.
— A gdzie dzień dobry? — Włoch zrobił obrażoną minę, choć jego oczy błyskały radośnie spod kaptura.
— Pocałuj mnie w...
Westchnięcie, tym razem bardziej miękkie i zdecydowanie mniej żartobliwe, przerwało odpowiedź pirata, sprawiając za to że cała trójka obróciła się w idealnej synchronizacji, spoglądając na niezbyt imponującą postać która dopiero co wyłoniła się zza zaułka. Jej szara szata zlewała się z brudnymi, odrapanymi ścianami niskich domów, nadgryzionych zębem czasu i wilgocią ciągnącą z morza. Krój był znajomy, ale detale na rękawie i szczególnie kapturze były wręcz nienaturalne, pozbawione zaokrągleń, proste jakby wyszły spod gilotyny, przykrywające niemal całą twarz z wyjątkiem pełnych, różanych ust, przyozdobionych piegami wokół.
— Evie! — roześmiał się Edward.
— Evie... — westchnął Ezio.
— Evie? — wymamrotał Altaïr.
— Może przestaniecie się wgapiać i raczycie ruszyć wasze cztery litery? — syknęła kobieta. Jej brytyjski akcent nie przebijał się przez niepokój w głosie. — Musimy iść!
— Skąd ten pośpiech? Przecież łódź jest moja, nigdzie...
— Jakaś łajba wypłynęła tuż po wybyciu twojego głównego okrętu, a teraz zauważyliśmy jak kilka dziwnych osób się kręci wokół naszego. Poza tym, ci których puściłeś przodem, mają ogon — syknęła Evie.
Mężczyźni spojrzeli na siebie po czym ruszyli w jej kierunku, na co Brytyjka niezłowcznie się odwróciła i zaczęła maszerować wgłąb alejki cuchnącej moczem. Jej kroki były delikatne lecz pewne, zgrabnie omijające dziury w niegdyś wybrukowanej uliczce.
— Co z tym robimy? — zapytał Altaïr, czując niezbyt przyjemny kamień formujący się gdzieś w jego torsie.
— Proponuję trzymać się planu — głos Ezia pozostał niewzruszony. — Jeśli wypłyniemy po czasie, może podejrzani osobnicy się znudzą.
— Albo wypłyną jako pierwsi — zasugerował Edward. — W takim przypadku moglibyśmy ich zaatakować.
— Nie moglibyśmy od razu zatopić ich łodzi? — odmruknął Syryjczyk, napinając nadgarstek. Mechanizm ukrytego ostrza naprężył się, gotowy wyswobodzić broń w chwilę, nieco łagodząc jego zdenerwowanie, które jednak niewiele miało wspólnego ze strachem o swoje własne życie.
— I uciekać przed francuską flotą, sprowadzając pościg za nami i Dianą? — zaoponował Ezio.
— Najlepiej byłoby uniknąć walki. — Evie rzuciła im szybkie spojrzenie przez ramię. — Dopóki nie znajdziemy się w porcie to i tak niczego nie osiągniemy.
Cała czwórka umilkła, każde z osobna nasłuchując jak gdyby zaraz z któregoś ze starych, zabrudzonych i ledwie stojących dachów miał nastąpić atak. Ale nic w głuchej ciszy świeżo nastałej nocy nie sugerowało jakiejkolwiek zasadzki, toteż myśli Altaïra prędko odpełzły niespokojnie w kierunku Diany. Ostatnie chwile szybko mijały mu we wspomnieniach. Planowanie z Edwardem bezpiecznej trasy, wybieranie portu, poznanie Evie, Brytyjskiej Mistrzyni która zaoferowała się pomóc im po drugiej stronie kanału, gdzie wpływy Arno siłą rzeczy były znikome. Poza tamtą jedną rozmową, którą i tak spędził z oczami wlepionymi w zupełnie inny punkt niż mapy rozłożone na stołach, nie poznał jej zbyt dobrze, toteż dalej nie mógł się przekonać co do zaufania jej. Coś w jej sposobie bycia sprawiało, że nie mógł się odprężyć.
A może to po prostu wymuszone rozstanie z Dianą. Wymuszone — uśmiechnął się ponuro w myślach. Włoszka w ostatnich chwilach spędzonych razem nie wydawała się zbyt zasępiona wizją rozłąki na najbliższych kilka tygodni. Ale pomysł Edwarda, by się rozdzielić na kilka różnych okrętów wypływających w różnej kolejności został przyjęty z ogólnym aplauzem i nawet sam Altaïr nie mógł się z tym wykłócać. Wielka Brytania, pogrążona w wojnie morskiej z Hiszpanią i piratami, bardzo pilnowała spokoju na wodach, zwłaszcza tak bliskich jej macierzy, toteż flotylla przykułaby niepotrzebną uwagę, podczas gdy podróż wszystkich osób na jednym okręcie wydawała się istnym szaleństwem, biorąc pod uwagę dominację Templariuszy w miejscu, do którego mieli dotrzeć. Londyn...
— Widzicie coś? — wyszeptał Edward, wyrywając go z zadumy.
Rozejrzał się; zatrzymali się tuż przy wyjściu z labiryntu uliczek, obok wejścia na główną ulicę prowadzącą do portu. Istny las masztów z pozwijanymi żaglami przywodził na myśl gęsty busz poprzecinany pajęczymi, gęstymi nićmi. Drobne światła rzucały dużo cienia, w którym łatwo byłoby się ukryć ze względu na zawalenie drogi towarami, skrzyniami, beczkami i zarzyganymi żeglarzami, żyjącymi pełnią życia po zejściu na stały ląd. Wszędobylska straż zdawała się tym jednak nie przejmować.
— Po prostu chodźmy — westchnęła Evie, ruszając wprost do portu, a reszta mężczyzn w milczącej zgodzie podążyła za nią niby cienie.
W zaskakującym obrocie akcji, nie wydarzyło się nic godnego uwagi, może z wyjątkiem jednego losowego żeglarza zaliczającego przymusową kąpiel w morzu po obrzyganiu butów Edwarda, który teraz co chwilę rzucał przekleństwami pod nosem, a przynajmniej robił to do momentu w którym stanęli przed dziwnie wyglądającym okrętem. Z Altaïra żaden był żeglarz, sama wizja wody sprawiała że czuł się niepewnie, jednak ze spotkania zdołał zapamiętać, że popłyną akurat fregatą pod banderą niejakiego Edwarda Thatcha. Z racji na legendarność, której on nie byłby w stanie wyjaśnić, trzeba było ją jakoś zamaskować, toteż w najprotszym rozwiązaniu jakie przyszło komuś do głowy, wszystkie rozpoznawalne elementy statku zostały obwinięte czarną tkaniną.
Pomysł tak głupi że aż nie mógł nie zadziałać — przeszło mu przez myśl, gdy postawił stopę na metalu pokrywającym kadłub fregaty. Nie zdążył rozejrzeć się po pokładzie, który zapełniony był żwawo poruszającą się załogą, gdyż od razu podszedł do nich masywny mężczyzna, wyższy od każdego z nich. Spod zmatowiałego, postrzępionego trikorna wypływały splątane czarne loki, zdające się tonąć w jeszcze dłuższej brodzie czarniejszej od samej nocy, która rozwarła się, gdy mężczyzna ni to wrzasnął ni to odezwał się do przybyłych.
— Jasna cholera, w końcu jesteście! Zbierajcie się wypływamy. Kenway, do mnie!
— Co się dzieje, Thatch? — zapytał Edward, powoli idąc w kierunku kapitana.
— Przed chwilą zaobserwowaliśmy jak cała flotylla statków płynie w ślad za twoim galeonem. Pod brytyjskimi banderami.
— Templariusze? — zapytał Ezio; jego głos zdradzał lekki niepokój.
— Kto? — Thatch spojrzał na niego bez zrozumienia.
— Och, mniejsza z tym. Wypływamy od zaraz — odmruknął Edward. — Ale co z tymi podejrzanymi ludźmi, o których wspominała Evie?
Wszyscy zgromadzeni spojrzeli na czarnobrodego kapitana, który uśmiechnął się szeroko, wskazując kciukiem do góry, z miejsca podrywając ich wzrok.
Porozwieszani na masztach, przywiązani niczy Jezus do krzyża, wisieli mężczyźni. Altaïr doliczył się przynajmniej pięciu. Zdawali się być przy życiu, choć raczej nie zmysłach, na co wskazywały ich ubiory przemoczone od... cóż, wolał to pozostawić wyobraźni.
— Myśleli że nie zauważę jak próbują się wspiąć na pokład. Nie chcieli powiedzieć czego tu szukali, toteż dałem im czas na przemyślenia — wychrypiał Thatch.
W tym momencie okrętem gwałtownie szarpnęło; Evie i Altaïr polecieli na pokład, podczas gdy reszta zebranych tylko parsknęła śmiechem. Gdy zbierał się z podłogi, usłyszał nad sobą łopot opadających żagli. Stopniowo nabierali prędkości, zostawiając nadzywczajnie cichy port za sobą.
— Szykujcie się panowie, czeka nas przygoda — westchnął z widoczną lubością Edward, odchodząc wraz z Czarnobrodym w kierunku mostka kapitańskiego.
— Oby w końcu doprowadziła to do końca — mruknął Altaïr. — Nienawidzę pływania.
Chichot Ezia i westchnięcie Evie sprawiły, że postanowił poszukać samotności. Przechadzając się po łagodnie bujającym się pokładzie fregaty, spoglądał w ciemny, bezkresny horyzont. Niebo bez gwiazd zdawało się przytłaczać swym masywem, jakby chciało ich zgnieść o spokojną taflę wody, przecinaną jedynie spokojnym kursem fregaty.
Gdzieś tam czaiła się Wielka Brytania, wraz z odpowiedziami i artefaktami których tak długo poszukiwał.
A może, po tym czasie, bardziej liczył na odnalezienie Diany. W końcu bez niej nie zaszedłby tak daleko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top