Rozdział XXXVIII - Pakt z Diabłem

Obudził się z błogim uśmiechem na twarzy, czując, że życie jest wspaniałe a on w końcu nie ma po co się martwić. Otworzył oczy, słysząc śmiech, a jego oczom ukazały się znajome barwy; delikatny szafirowy poblask i drugi, czarniejszy. Serce podskoczyło mu radośnie, jednak gdy przetarł oczy, jego uśmiech się zmniejszył; patrzył na butelki wina o kolorowych szkłach, stojące na bogato zastawionym stole. Długim stole, przy którym poza nim siedziało dwóch ludzi. Jeden był dziwnie znajomy, Altaïr nie mógł sobie jednak przypomnieć skąd go kojarzy, gdy jednak zerknął na drugiego, ich spojrzenia się skrzyżowały. Przystojny mężczyzna o czarnych włosach i zadbanej brodzie, w jakby znajomej, srebrnej zbroi, do której pleców przytwierdzona była szkarłatna peleryna, powstał i rozłożył szeroko ramiona, uśmiechając się szarmancko.

— Nasz gość się obudził. Buongiorno, amico mio. Pozwól że się przedstawię, na imię mi Cesare.

Altaïr spojrzał wpół przytomnie na radosnego Włocha, próbując skojarzyć wątki.

— O merda — wymamrotał pod nosem, nie mogąc sobie przypomnieć żadnego mocniejszego przekleństwa.

— Widzę, że już władasz naszym językiem, jednak tutaj nie musisz używać... takiego słownictwa — oznajmił uprzejmie Cesare. 

— Pewnie niedługo zaraz w ogóle nie będę musiał mówić. Zamiast tego będę musiał krzyczeć... — odparł Asasyn. 

— Och, bzdura. Niczego takiego nie będziesz musiał robić, chyba nieco za mocno dostałeś od mojego przyjaciela...

— Inaczej zabiłby twojego podwładnego. — Towarzysz Cesare odezwał się po raz pierwszy ochrypłym głosem pozbawionym emocji.

— E... — Altaïr już chciał powiedzieć coś na swoją obronę, jednak nawet nie musiał.

— Ale nic się nie stało, więc nie ma czym się kłopotać, czyż nie? — Gospodarz znów uśmiechnął się uprzejmie. — Co prawda trochę jęczałeś i się szarpałeś, wzywając Dianę, co nieco rozbawiło moich żołnierzy, ale... możemy uznać to za wyrównanie rachunków. W zasadzie to... możesz nas już zostawić, poradzimy sobie w dwóch.

Zamaskowany żołnierz skinął lekko głową, odwrócił się na pięcie i odmaszerował, znikając po chwili jakby w ścianie.

W głowie Asasyna, który dopiero co odzyskiwał jasność umysłu, pojawił się mętlik. Wzywał Dianę? Cesare brzmiał, jakby doskonale wiedział o kim mówi, choć z drugiej strony, może chciał takie właśnie wrażenie sprawiać. A jeżeli faktycznie wiedział, to jak bardzo źle sytuacja musiała wyglądać? Czemu go nie zabił? Czego od niego chciał?

— Dia... nę? — wyjąkał, chcąc sprawiać wrażenie, jakby pierwszy raz o takim imieniu słyszał.

— I o jakichś rękawiczkach, choć jak mniemam, bardziej zajmowało cię coś innego, wyżej umieszczonego niż ręce. — Cesare puścił mu oko. — Ma wspaniałe i... unikatowe oczy, nie uważasz?

Plecy Altaïra oblał zimny pot. Niektóre elementy jego snu musiały się pokrywać z tym, co przeżywał w trakcie przenoszenia, ale tutaj działo się coś gorszego, niż jego majaczenie. Czy wszystko było już stracone?

— Jaka Diana? — spróbował jeszcze raz. — Wiele ich spotkałem, wiesz...

— Być może, ale z całą pewnością nie spotkałeś drugiej takiej, pięknej i skrytej, Diany. A może powinienem ci przypomnieć — dodał, gdy Asasyn się nie odezwał — że pochodzi z rodu Auditore?

Syryjczyk poczuł, jakby właśnie ktoś go zdzielił młotem przez łeb, nie szczędząc na to siły. Nie wiedział czego chce i co wie Cesare, jednak nie myślał logicznie, na wpół oszołomiony, na wpół zamroczony wspomnieniami.

— Co... czego ty... — wyjęczał, osuwając się na obitym czymś miękkim krześle.

— Czego ja chcę? — Władca zaczął powoli chodzić, wpatrując się w wyrzeźbiony w kamieniu sufit. — W zasadzie niewiele. Pokoju, przyjaźni, szczęścia osób z mojego otoczenia... i tych, którzy są pod moim władaniem. Niestety, nie wszyscy to dostrzegają, starając się przeszkodzić mym działaniom, przez co obrywa się tym, którzy nic nie znaczą.

Być może w innych warunkach w głowie Asasyna zapaliłoby się ostrzegawcze światło, jednak w tej sytuacji, wsłuchując się w głęboki głos kogoś, kto był przedstawiany jako demon — nie mógł się powstrzymać od dziwnej hipnozy.

— A co ja do tego mam?

— A co ma do tego nieszczęsna Diana? Należy do waszego Bractwa, służąc mu, choć sama nie wie po co i dlaczego. Niezrozumiana i zawsze w cieniu swego iry... bardziej sławnego kuzyna, który  nie dba o nią tak, jak powinien. Zasługuje na coś lepszego, oboje zasługujecie...

Dziwne. Altaïr nie mógł sobie przypomnieć, by była nieszczęśliwa w swoim otoczeniu, choć z drugiej strony... w byłych koloniach faktycznie była zupełnie inna, wolna od ludzi narzucających jej swą wolę, czy nękających swoimi istnieniami. Odkąd tylko przybył do Italii, czuł tylko jej chęć do jak najszybszego zniknięcia. A jeżeli ma rację? — przemknęło mu przez myśl.

— Tyle że należę do tego samego Bractwa, co ona — zauważył, zastanawiając się, w co Cesare chce grać.

— Och, nie ująłbym tego tak. — Włoch pokręcił głową, wpatrując się w kryształowy kielich na stole. — Ty pochodzisz z innych stron, masz inne zadania i obowiązki, ciebie nie obchodzi Italia. Mnie za to tak, chcę ją zjednoczyć i zaprowadzić jej obywateli do chwały, jaką powinni mieć, sprawić, by czuli się pobratymcami, a nie wiecznie zagrożonymi przez własnych sąsiadów chłopami. Jednak takie osoby jak Machiavelli mi w tym usilnie przeszkadzają, chcąc zabrać tron dla siebie, choć nie mają do tego praw. Wykorzystują do tego jednak takie osoby, jak ty i Diana, choć ty byłeś od razu spisany na straty.

— A skąd ty to wiesz? — Syryjczyk czuł, jak chaos w jego głowie staje się coraz większy.

Powoli sam nie był pewien, kto faktycznie mówił prawdę.

— Bo nie wszyscy u was ślepo służą Machiavellemu. Niektórzy służą mi, prawowitemu władcy Italii, na szczęście. Inaczej mógłbyś nie przeżyć nawet dostania się tutaj, a co dopiero rozmowy ze mną? — Cesare uśmiechnął się.

— Ale... Ezio i Diana walczą przeciw tobie. Są twoimi wrogami, więc chyba powinieneś się ich pozbyć.

— Jak ty mnie słuchasz? — Cesare cmoknął z niezadowoleniem. — Diana jest tylko ofiarą, nieszczęsną, zagubioną dziewczyną, której potrzeba kogoś, kto nada jej życiu... kierunku. Myślę, że odpowiednia rozmowa z nią oraz trochę czasu sprawią, że pojmie... kto jest jej prawdziwym wrogiem.

— Ale samo z siebie się to nie stanie.

— Dokładnie tak! I w tym momencie ty wkraczasz na scenę. Widzisz, nie uważam cię za wroga. Ty przybyłeś tu w innych celach. Nie potrzebujemy ze sobą walczyć, a wręcz przeciwnie, potrzebuję kogoś takiego jak ty, wojownika o niezłomnej woli, skrytobójcy o nienagannych umiejętnościach, przyjaciela który mi będzie służył radą i pomocą...

— I dlatego postanowiłeś zaufać mi, swojemu wrogowi z natury? — Altaïr zaśmiał się, choć był to śmiech wymuszony, ochrypły, pozbawiony wesołości.

— Machiavelli wysłał cię na pewną śmierć. Nie należysz do ludzi, którzy od samego początku są moimi wrogami. Nawet jeżeli nie chcesz mojego zaufania, to możesz otrzymać moją pomoc, ja w zamian chcę tylko twojej.

— A jak twoja pomoc ma wyglądać? — Asasyn nie potrafił ukryć zainteresowania w głosie, choć w głębi siebie czuł, że postępuje niewłaściwie.

— Pomogę ci zlokalizować przedmiot, po który tu przybyłeś. Ponadto, gdy to wszystko się skończy, mogę ci obiecać, że... oszczędzę Dianę. Będzie twoja i tylko twoja. — Cesare uśmiechnął się szeroko.

Altaïr nie wiedział, czy sam dał mu wskazówki co do swych uczuć, czy Włoch mówił to jedynie mając nadzieję na to, że faktycznie trafi w słaby punkt Asasyna, czy może jednak rzeczywiście to wszystko z jakiegoś powodu wiedział. Jedno było pewne — mimo całej absurdalności tego wszystkiego, była to oferta nader kusząca.

— Tyle, że Diana niespecjalnie za mną przepada — westchnął, spoglądając na czarną butelkę z winem.

— Powiedziałem już, że po prostu potrzebuje kogoś, kto ją naprowadzi, zrozumie, u kogo boku będzie mogła żyć. Jest samotna, niemal porzucona, choć nie da się tego zobaczyć na pierwszy rzut oka. A któż lepiej się nadaje na jej partnera, jej przyjaciela, jej kochanka... niż ty? — Włoch mówił to wszystko z niezbitą pewnością siebie w głosie, tak, że po prostu nie dało mu się w tej chwili nie wierzyć. 

— Co z Eziem? — mruknął Asasyn, czując jak jego opór topnieje niczym lód pod ogniem.

Cesare zaiste trafił w jego słaby punkt.

— A co z nim ma być? Nie zależy mi na jego głowie. Jest wojownikiem, nie przywódcą — odparł lekceważąco Władca. — Gdy już zdobędziesz Dianę, nie będzie miał po co walczyć, a być może nawet zrozumie swoją biedną kuzynkę... w końcu była mu bliższa niż rodzina.

Tym razem śmiech rozmówcy nie przypadł Syryjczykowi do gustu.

— Wydajesz się być dobrze poinformowany. Dużo lepiej, niż niektórzy z nas...

— Już ci o tym mówiłem. Moi ludzie są wszędzie.

— Chciałbym poznać choćby jednego z nich — mruknął Asasyn.

— Już to zrobiłeś. Zresztą, znasz mojego przyjaciela...

Altaïr spojrzał na niego zaskoczony.

— Biedny da Vinci. Machiavelli chciałby wykorzystać go do cna, na szczęście w porę go odnalazłem i... namówiłem do współpracy.

Czyli to stąd Cesare wiedział o jego przybyciu. To dla Altaïra było za dużo, głowa  go zaczęła boleć nie słabiej, niż po obudzeniu się. A w zasadzie to przed zapadnięciem w przymuszony sen. Potrzebował odpocząć, pomyśleć, przetrawić wieści, jednak nie zapowiadało się na to, by miał ku temu szansę.

— Ktoś ci musiał opowiedzieć o całej reszcie, sam Leonardo nie mógł wiedzieć aż tyle — zapytał, choć czuł, że nie chce znać odpowiedzi.

— Ach... słusznie. Mieliście okazję się dobrze poznać.

Mowa mogła być tylko o jednej osobie. O tej samej, która właśnie weszła do pomieszczenia jednym z kilku wejść, znajdujących się za plecami Cesare.

— Dawno się nie widzieliśmy — powiedział Haytham, spoglądając bez zaskoczenia na niegdysiejszego towarzysza broni.

— Nadal nam nie wierzysz? — zapytał Borgia. — Haytham, jak możesz pamiętać, nawet w ostatniej chwili oferował tobie i Dianie ułaskawienie, choć z niego nie skorzystaliście. To jemu zawdzięczasz życie. Czy twoi towarzysze się po ciebie wtedy wrócili? Czy oglądali się za siebie? Czy choćby pomyśleli o tobie? Oczywiście z wyjątkiem Diany... — dodał naprędce, widząc jak Asasyn otwiera usta.

— To było dawno temu. Założę się, że nawet niespecjalnie pamięta, co tam się działo, mam jednak nadzieję, że nie żywi za to... urazy. Czasem wymagana jest odrobina... gry aktorskiej. — Głos Haythama był jak zawsze neutralny, nie zdradzający żadnej z jego myśli.

— Twoja gra aktorska omal nas nie uśmierciła — jęknął Altaïr, chowając twarz w dłoniach i czując, jak ziemia usuwa mu się spod nóg, nie po raz pierwszy dziś zresztą.

— Ponieważ tylko ja ją prowadziłem, wy woleliście zabijać moich podwładnych... choć w waszej sytuacji chyba każdy by się tego podjął. Zabiliście wielu dobrych żołnierzy i ludzi tamtego dnia, jednak z racji na odległość tego wydarzenia, puszczę to w niepamięć.

Altaïr nie mógł w to uwierzyć. Haytham próbował mu wmówić, że zrobił coś złego, że oni wszyscy zrobili. Czuł, że to podstęp, jednak zagrywki słowne dwójki przywódców wywierały zamierzony efekt; sam przed sobą się łamał i pozwalał się przekonywać. Miał ochotę niemal przeprosić Anglika za to, że bronił tamtego dnia Diany do ostatniej kropli krwi, choć nie wiedział, że niekoniecznie po raz ostatni przelana jego krew będzie.

— A ja za to wolałbym wrócić do tamtych dni — mruknął, odchylając się do tyłu na miękkim fotelu, na którym siedziało mu się jak na kaktusie. — Zacząć i zrobić od nowa to i owo... być może nie prowadzilibyśmy tej rozmowy tedy. 

— Och, naturalnie. Jednak tak się nie da, jeszcze. Za to możesz naprawić "to i owo" u naszego boku. Damy ci wszystko, czego zawsze potrzebowałeś, a czego... Asasyni... — Cesare wyglądał, jakby ledwo się powstrzymał od splunięcia przy wypowiadaniu tej nazwy — Nawet nie pomyśleli o podarowaniu ci.

Altaïr zamarł, myśląc. Myśląc o tym, co przeżył na innym kontynencie, o tych wszystkich szczęśliwych chwilach... o ile mógł je tak nazwać, spędzonych przy Dianie, utarczkach z Haythamem czy kłótniach z Connorem. I jeszcze wcześniej, gdy wykonywał polecenia Al Mualima, ślepo wierząc w jego osobę, podążając za jego wytycznymi, ufając i pozwalając mu zarządzać swoim życiem. Czyż nie to samo próbował osiągnąć Machiavelli, odkąd go uratował? Czyż to nie przy nim, reszcie jego Bractwa a przy Dianie czuł, że pustka towarzysząca mu po zdradzie Al Mualima i ciszy Malika, jest... załatana? Och, z chęcią by się cofnął, by naprawić swoje błędy. Dużo błędów, których wtedy nie widział. Ale Cesare miał rację, to na zawsze miało pozostać jedynie marzeniem, musiał podjąć decyzję za to tu i teraz... a co w jego sytuacji byłoby błędem? Słowa Włocha kazały mu spojrzeć z zupełnie innej perspektywy na to wszystko, co do tej pory przeżył w Italii, a Haytham tylko dodawał prawdziwości słowom tamtego.

A więc... dlaczego nie mógł zaufać temu mężczyźnie, który wcale nie wyglądał na demona, o jakim opowiadano wszędzie, gdzie się zjawił? Dlaczego nie zgadzał się z tym, co mówił, próbował rozpatrzyć jego argumenty i je rozbić, zamiast po prostu się z nimi pogodzić? 

Nie zdawszy sobie nawet z tego sprawy, uśmiechnął się ponuro. Owszem, Machiavelli był... podejrzany, la Volpe toczył swoją własną kampanię, nie przywiązując wagi do Bractwa, jak mu się przynajmniej zdawało, jednak Ezio to już zupełnie inna historia. Czuł, jakby znał się z nim całe życie, jakby uśmiechnięty Włoch był mu dawno odebranym bratem. Nie wiedział nawet, czy starszym czy młodszym, ale nie miało to znaczenia; w głębi siebie wiedział, że słowa przyjaciela były szczere i przejrzyste, niczym kielich z kryształu. Ezio był gotów mu pomóc, zaufać, a nawet... doradzić w sprawie Diany. Gdy Cesare obiecywał mu ją jak gotową nagrodę, pewnik, Ezio kazał mu uważać i walczyć o nią, nie obiecywał ale rozjaśniał nieco tajemniczości Włoszki. A jeżeli obaj mieli tak różne podejście co do jej tylko kwestii, to... jak musiała wyglądać cała reszta?

Nie. Nie był w stanie porzucić Ezia, gdy ten tak rozpaczliwie potrzebował jakiejś pomocy, ale również nie mógł wyprzeć z głowy słów Cesare, popartych słowami Haythama, który mimo wszystko także kiedyś walczył razem z nim z... Templariuszami?

Uniósł mętny wzrok. Czuł się jak trup i tak zapewne wyglądał, czując twardy zarost na twarzy, płonące oczodoły. Kontrastowało to z dobrze odżywionymi, zadbanymi i wypoczętymi Templariuszami. Stając po ich stronie zyskałby przewagę... a przede wszystkim czas, czas na przemyślenie i podjęcie różnych decyzji. Gdyby chcieli go zabić, zrobiliby to już teraz, nie traciliby zaś czasu, na przekonywanie go i obiecywanie mrzonek na kiju. Mieli go jak na tacy, powitali jak gościa, ale czy tak go będą traktować?

— Myślę, że się dogadamy — odrzekł beznamiętnym, wyprutym z emocji głosem.

Perfettamente! — wykrzyknął Cesare, nie ukrywając nawet zadowolenia.

Altaïr spojrzał raz jeszcze na jego towarzysza, krzyżując spojrzenia z zimnym, przenikliwym wzrokiem Haythama. On wiedział.












Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top