Rozdział XXXVII - Srebrne zbroje
Altaïr siedział na jakimś mostku, machając nogami w powietrzu. W dole płynęła leniwie rzeczka, zresztą brakowało może metra, półtora by sięgnął ją stopami. Zimne kamienie nieco zmroziły mu tyłek, ale niespecjalnie się tym przejmował, mimo wszystko jego przygody w Ameryce nieco go zahartowały. W pobliżu nie było ani jednej żywej duszy, no chyba że można było do nich zaliczyć stare, nieliczna drzewa, porozrzucane tu i ówdzie po obu stronach mostu. Gdyby spojrzał na wprost, ujrzałby zielone pola i powoli rozszerzającą się rzekę, nie zrobił tego jednak, podziwiając srebrną tarczę księżyca, wysoko umieszczoną na nieboskłonie tego łez padołu. Niezwykle srebrna kula zdawała się jednak nigdy nie ujawniać swego drugiego oblicza, jak mu się przynajmniej wydawało z ziemskiej perspektywy, jakby miało ono być niezwykle kruche i delikatne, jeszcze piękniejsze i ciekawsze, niż już i tak nieosiągalna zewnętrzna powłoka.
Niczym Diana.
Westchnął, zamyślony. Czy ona czasem także marnowała czas, po prostu wpatrując się w firmament i myśląc nad różnymi rzeczami, które były dla nich niedostępne? A może również porównywała obiekty tam znalezione do osób... co było już bardziej wątpliwe. W gruncie rzeczy, jak pomyślał Asasyn, chyba tylko on był na tyle zdziecinniały i zdziwaczały, by tak robić. Skrzywił się nieco, bo lubił myśleć o sobie jak o nad wyrost dorosłym mężczyźnie, jednak ostatnie zdarzenia sprawiały, że coraz bardziej przestawał się odnajdywać w całym tym bajzlu, nawet sobie.
Za każdym razem sobie uświadamiał, że coraz mniej pamięta o samym sobie, kiedy już miał czas o sobie w ogóle myśleć. Niegdyś kochał myśleć o swoich nieprzeciętnych dokonaniach, jego znaczeniu dla Bractwa, swoich doprowadzonych do perfekcji umiejętnościach. Ostatnio jednak spotkał zbyt wiele osób mu równych, zbyt wiele osób o jeszcze bardziej imponujących osiągnięciach, by mógł o tym myśleć w ten sam sposób. Zresztą i to niewiele go obchodziło, bo czym były jakieś śmieszne osiągnięcia, które nie potrafiły przykuć uwagi Włoszki, której pożądał tak bardzo?
Z jego ust wyrwał się delikatny jęk. Jakże by chciał, by teraz go znalazła, choćby całkowitym przypadkiem, podeszła i...
Powinien się skupić. Wziąć w garść i skupić na czekającym go zadaniu... Tylko jakie to zadanie właściwie miało być?
Czuł się wrzucony na głęboką wodę, taką jakiej jeszcze nie zdarzyło mu się przebyć. Zbyt wiele w zbyt krótkim czasie, a mimo to czuł się, jakby poszczególne akcje oddzielane były miesiącami. Gdzie były te czasy, gdy musiał uważać na Włoszkę w zamku pełnym opętanych asasynów, gdy musiał znosić ją ze schodów zdobytej baszty w cudem zdobytym forcie, gdy... leżeli ze sobą na kanapie przed ciepłym kominkiem w samotnym domu pośród zimowej zawieruchy, stykając się całymi, naelektryzowanymi od nadmiaru emocji ciałami, czując swój zapach... Albo to on znowu coś pomieszał. Albo najpewniej odebrał to inaczej niż Diana, idealizując i przeistaczając wydurnianie się w starcie ociekające namiętnością i łączone jakimś wspólnym pragnieniem...
Był na siebie zły. Bardzo zły, za wszystko, za to że nic mu ostatnio nie wychodziło, za to że wszystko czego się podjął to szlag trafiał, za to że Diana go odrzuciła, za braki w pamięci. Nie potrafił wspomnieć sobie nawet jednego szczegółu omawianego na pierwszych wspólnych spotkaniach w zdemaskowanej siedzibie, potrafił za to przypomnieć sobie z całą dokładnością, jak Diana pierwszy raz zdjęła kaptur i maskę, odsłaniając swą niebiańsko piękną twarz, różne oczy i pełne usta, z których później tyle razy leciały żartobliwe obelgi w jego kierunku...
Teraz to wszystko nie miało znaczenia. Nie wiedział, gdzie podziała się tamta Diana, gdzie podział się on sam; dni zlewały mu się w jedno, a on w kółko jedynie potrafił powtarzać te same rzeczy. Te same myśli, te samy czyny, ciągle to samo zmęczenie, niezależnie ile by nie próbował odpocząć.
Co by na to powiedział Ezio? Ten sam Ezio, który ostatnio wyjawił mu w jak bardzo złym stanie się znajdował, który miał jeszcze więcej problemów niż on, a jednak starał się zachowywać najlepiej jak tylko potrafił, z zawsze uśmiechniętą twarzą i wiarą w to, że będzie dobrze. To sprawiło, że Altaïra nawiedziły tylko jeszcze większe wyrzuty sumienia. Ciągle się użalał miast wziąć się w garść, gdy inni wokół ledwo wiązali koniec z końcem, próbując każdego dnia nie umrzeć, gdy mu wszystko obojętniało.
Czy Diana by chciała kogoś takiego?
Czy w ogóle był jej godzien?
Prychnął, czując delikatny, tak dawno już zapomniany ogień w głębi siebie, nakazujący mu wstać, chwycić broń, iść dumnie wyprostowany na spotkanie ze śmiercią, chcąc ją jedynie przekonać, by pozwoliła mu wziąć ze sobą swój cel.
Jego broń była jednak u da Vinciego, wyczerpanie nie pozwoliło mu się wyprostować, śmierć nie chciała go nawet odwiedzić, wysyłając swoich sługusów. Jednak z jakiegoś powodu poczuł się pewniej; przerzucił nogi przez kamienny murek mostu, stając na zdeptanych doszczętnie kamieniach, czując, że musi coś zrobić. Coś pożytecznego, co pozwoli mu zająć swoje myśli, skupić się na czymś, co pozwoli mu się zebrać w sobie.
Widniejące w oddali, ledwo widoczne przez mrok wieżyczki zamku Sant'Angelo zdawały się rzucać mu wyzwanie, które postanowił podjąć, niezależnie od niejasności z rozkazami od Machiavellego i la Volpe. Jeżeli któryś z nich posyłał go w pułapkę, musiał się liczyć z tym, że nie wszystko pójdzie zgodnie z jego planem, nie wtedy, gdy chodziło o Altaïra ibn La-Ahada.
***
Przeprawił się przez niestrzeżony, szeroki most bez żadnego problemu, nie napotykając tam nawet zgniecionej rośliny, nie wspominając o ludziach. Panowała nienaturalna, wręcz podejrzana cisza. Zupełnie jakby wszyscy gdzieś uciekli... albo chcieli mu zgotować niespodziankę. A on nienawidził niespodzianek.
Z drugiej strony, brakowało mu ostatnio czystej, błogiej ciszy, spokoju i skupienia. Wszędzie gdzie się udał, witał go zgiełk, hałas i rozmowy, często nawet gdy próbował usypiać. To działało na niego gorzej niż najlepsza z trucizn; nie mógł się pozbierać, odpocząć, zorganizować. Musiał działać będąc wyczerpanym doszczętnie, a stąd krótka droga do katastrofy.
Tym razem nawet szum wody nie przeszkadzał, brudna rzeka zdawała się wręcz stać w miejscu, gdy Altaïr kończył ją przekraczać. Zupełnie jak w jakiejś księdze z baśniami; samotny złodziej udający się do zamku, chcąc wspiąć się do jego najwyższej wieży, tej najbardziej zabezpieczonej, chcąc posiąść skarby w niej ukryte. Tyle że tutaj nie było żadnego zabezpieczenia; brama jak gdyby nigdy nic stała otwarta a między blankami dostrzec można było co najwyżej dalekie gwiazdy na mrocznym niebie.
Coś tu ewidentnie nie grało.
Na wszelki wypadek Altaïr postanowił wspiąć się po murach. W tym celu skręcił w prawo, przeszedł kilkadziesiąt metrów i zatrzymał się przed dogodnym miejscem — mur tu był nieco skruszony, kamienie wystawały z nierównej ściany, obluzowane albo wyciągane zapewne przez zbirów, chcących ich użyć jako broni. A może nie był pierwszym, który tu się chciał wspiąć? Wzruszył ramionami na te myśli, kładąc dłoń na wilgotnym, szarym kamieniu. Nie miał pełnych rękawiczek, więc musiał uważać, by palce mu się nie omsknęły na nieprzyjemnej powierzchni ściany, gdy wspinał się coraz wyżej, raz chwytając rzeczonych cegieł, raz wciskając ręce w mroczne dziury. Raz po palcach przebiegło mu coś nieprzyjemnego, jednak prawdziwy zawał przeżył, gdy nagle jedna z cegieł złamała się w połowie, przez co niemal zleciał, w ostatniej chwili jednak udało mu się wczepić w równoległe wgłębienie.
Jednak nadal dręczyło go jakieś dziwne uczucie — kto zostawiałby mury w tak złym stanie, zwłaszcza w siedzibie papieskiej?
Wtoczył się na szczyt muru i ciężko dysząc, padł na kolana. Rozejrzał się błyskawicznie, ale nadal nie mógł dostrzec nikogo poza wytworami swojego umysłu, więc zwiesił głowę i gorączkowo łapał oddechy, czując się bardziej zmęczonym niż powinien. Nie był nawet pewien z jakiego powodu, tyle ich było.
W końcu klęknął na jednym kolanie i rozejrzał się, tym razem dokładniej. Znajdował się na murach zewnętrznych, jak się okazało... choć pewnie już to ktoś mu mówił, tylko nie zapamiętał. Tak czy siak, spoglądając na okrągły zamek przed nim, jakby wyrastający ze skały, czuł już, jak bardzo bolą go ramiona i płuca. Nie był nawet pewien, czy uda mu się dojść na górę, czy też może spadnie i się rozwali na brukowanej ulicy. Jedynie zaciekawiło go, czy jeżeli w ogóle przeżyje, to czy Diana przyjdzie mu pomóc, czy też go oleje...
Na tyle na ile zdążył ją poznać — no, w każdym razie myślał, że udało mu się ją poznać — to w ogóle nie byłaby zachwycona faktem, że musi wysłuchiwać o nim i targać się w takie miejsce. Gdy zdał sobie z tego sprawę, stwierdził, że jednak nie warto się rozwalać na ziemi dla wątpliwej szansy ujrzenia jej po śmierci, o ile coś po niej w ogóle było.
Z tą myślą ruszył, stawiając małe, ciche kroki na starych cegłach. Dzięki butom o miękkiej podeszwie nie wydawał odgłosów, poruszając się niczym kot. Robił to jednak jedynie na wszelki wypadek, bo zamek sprawiał wrażenie bycia zamkiem duchów, nie papieża. Właściwie to już znudziło mu się powtarzanie sobie, że coś jest tu stanowczo nie tak, więc parł tylko do przodu, pogrążony w złych myślach.
Gdy stanął pod ścianą, w dogodnym do wspinaczki miejscu, poczuł się nagle mały i samotny. Jego misja była samobójcza, Machiavelli musiał to wiedzieć, a Volpe chciał mu dać jak największą szansę... a może było wręcz odwrotnie? Ktoś mieszał, ale może to on sam był wadliwym elementem?
Wstrząsnął głową, zdając sobie sprawę z tego, że jego przemyślenia mają więcej wspólnego z majaczeniem chorego niż sensownymi myślami. Ugiął kolana i wyskoczył, chwytając się wystającej belki, rozpoczynając tym samym mozolną wspinaczkę.
***
W połowie wspinaczki usiadł na kolejnej belce, wyglądającej na tak starą, jak sam Rzym, nie kłopotał się jednak tą drobną niedogodnością. Oparł się plecami o ścianę z kamienia, okrakiem siedząc na kawałku drewna, którego ktoś zapomniał najwidoczniej wyjąć po skończonej budowie i wdychał rześkie powietrze z zamkniętymi oczyma. Gdy poczuł rozluźniające się mięśnie i spowalniający puls, podniósł powieki i zaczął wpatrywać się w antyczne miasto, którego chwała w antyku została, z tej perspektywy nie było to jednak aż tak widoczne, można nawet było się pokusić o stwierdzenie, że Rzym był jednym z piękniejszych miast - jasno oświetlone, łączące się ze sobą budynki, które zaczynały się już za rzeką, rozjaśniały noc, tworząc kontrast z wiejskimi lub w ogóle nie zamieszkanymi polami otaczającymi miasto. Na niebie było ledwie kilka chmurek, które nie zasłaniały księżyca, który nieśmiało ukazywał połowę swego srebrzystego oblicza. Gdy przeniósł wzrok na mroczny firmament, usiany gwiazdami, przez powidoki zdawało mu się, że gwiazdy są wręcz szafirowe, co w połączeniu z tłem z którego się wyróżniały, przypomniało mu oczy Diany. Wspomnienie momentu, w którym ujrzał je po raz pierwszy, wzbudzał w nim emocje tak silne, jakby zdarzyło się to ledwo wczoraj. To samo zafascynowanie, zdziwienie, zaciekawienie... zauroczenie...
Przełożył nogę przez belkę, czując jak serce mu ciąży. Spojrzał mimowolnie w dół — ześlizgnąłby się trochę z belki i tyle o Altaïrze słyszano. Skok nie uczynił mu jednak większych problemów.
***
Wdrapał się przez jakiś otwór do środka fortecy, a konkretnie — korytarza. Nie widział nigdzie kurzu czy pajęczyn, pochodnie w żelaznych uchwytach na ścianach również się świeciły, co zdradzało obecność kogoś, kto się tym zajmował. No i przecież nie za darmo, więc musiały to być opłacane osoby, a skoro opłacane, to i właściciele musieli być w zamku — tak sobie przynajmniej tłumaczył Altaïr, gdy schodził na wyłożoną czerwonym dywanem podłogę.
Gdy się uporał z tym najciszej jak potrafił, przystanął i zaczął nasłuchiwać, jednak nie słyszał nikogo ani niczego, z wyjątkiem pochodni i swojego oddechu. Przykucnął i upewnił się, że wszystkie elementy jego wyposażenia są na miejscu, po czym zaczął się powoli skradać.
Bez przeżyć przeszedł kilka długich korytarzy, nie napotkawszy przy tym żywej duszy. Z każdym krokiem jednak jego zdenerwowanie rosło — przecież ktoś musiał tu być. Ktokolwiek...
Wtedy usłyszał przytłumione głosy z przejścia, które było nieco z przodu. Gdy się zbliżył jeszcze bardziej, stąpając niczym polująca pantera, unikając dotykania czegokolwiek, ujrzał jeszcze jedną odnogę prowadzącą w prawo. Na jej końcu stało dwóch strażników, którzy mówili coraz ciszej, jak gdyby kogoś obgadywali.
Asasyn rozejrzał się, jednak nie dostrzegł niczego podejrzanego, zaczął więc jeszcze ostrożniej iść do przodu, wysuwając ukryte ostrze z cichym szczękiem. Odległość do jednego ze strażników wynosiła może z piętnaście metrów, które pokonywał niczym pająk, co chwilę przystając, nasłuchując i wykonując szybkie kroki. Gdy znajdował się z cztery metry za mężczyzną odzianym w kolczugę z szkarłatną narzutą, przystanął, starając się nawet nie oddychać. Żołnierze już od dłuższej chwili nie rozmawiali, stojąc jedynie w dwóch rogach korytarza, który był po prostu odnogą jeszcze kolejnego. Oni znajdowali się przy ścianie po prawej, drugi strażnik po lewej. Altaïr tylko czekał, aż ten się tam uda na patrol, a przynajmniej taką miał nadzieję.
I miał szczęście, bo postawny mężczyzna faktycznie tak zrobił, a gdy się oddalił o bezpieczną dla Asasyna odległość, postanowił uderzyć — wykonał kilka szybkich kroków, dopadł do strażnika, prawą ręką zatkał mu usta, samego siebie ganiąc za zbyt mocno walące serce, lewą uniósł do zadania ciosu i...
Ktoś ją chwycił, mocno i boleśnie, wykręcając. Altaïr zdążył się tylko obrócić, by zobaczyć spadającą na niego pięść.
***
Była ciemna noc, oświetlana jedynie latarniami, rozrywającymi mrok nikłym, pomarańczowym światłem. Rześkie, chłodne powietrze pomagało w wyostrzeniu i skupieniu zmysłów, Altaïr nie mógł się jednak pozbyć jakiegoś dziwnego uczucia odrealnienia, gdy pomagał dwójce przyjaciół. Czas zleciał mu przy tym tak szybko, że nawet tego nie zauważył, choć musiał przyznać, że ciekawiło go coś zupełnie innego niż pomaganie. Skończył przenosić ostatnią ze skrzyń i spojrzał w lewo, nieco do góry, gdzie stał obiekt jego zainteresowania; Diana, nie przypominająca jednak zupełnie Diany. Porzuciła swe zwyczajowe szaty dla srebrnej jak sam księżyc, pełnej zbroi, która odbijała światło lamp z przodu. Z tyłu nosiła jakąś ciemną pelerynę a głowę przykrywał kaptur, również posrebrzany. Wyglądała nie jak skrytobójczyni, a jak... dowódca. Wojownik z legend. Otaczało ją kilku rycerzy w podobnych zbrojach, jednakże większych i w zwykłych hełmach, nie kapturach.
Gdy Altaïr zaczął się wspinać po wzgórzu, nagle zaczęło padać, jakby miała nadejść jakaś wielka powódź. Asasyn się tego jednak nie zlękł; bardziej zajmowała go Diana. Ku jego zgrozie, zwróciła się ku rycerzom i powiedziała coś do nich, ku jego uldze odwróciła się i zaczęła odchodzić w mrok, znikając za jakimś żywopłotem, otaczającym wysoki budynek. Samotnie.
Nie trzeba mu było nic więcej; wiedział co musi zrobić. Jednak wolał uniknąć spojrzeń srebrnych wojowników, toteż przekradł się szybko śladem Włoszki, mając nadzieję na pozostanie niezauważonym.
Dojrzał ją, jak spiesznie idzie, wzrok wzbijając w ziemię. Prędko niemal zrównał się z nią, dziewczyna jednak zdawała się być pogrążona w myślach do tego stopnia, że go nie zauważała, więc zwolnił minimalnie, po czym pchnięty jakimiś niemiłymi wspomnieniami przyspieszył, idąc obok niej. Myśląc gorączkowo o czym do niej zagadnąć, jego wzrok padł na jej drobne dłonie i zobaczył, że Diana nie ma na sobie już swojego pancerza, nie tracił jednak czasu na rozmyślanie nad tym, co się z nim stało. Działał zupełnie jak we śnie, jakby ćwiczył ten moment całymi latami, choć w innych okolicznościach rozważałby nad tym, co mu do durnego łba strzeliło; zaczął ściągać swoje rękawice, czując ulewę przybierającą na sile.
— Masz jakieś rękawiczki? Będą ci potrzebne — wypalił, jak gdyby nigdy nic.
Zwiewna dziewczyna pokręciła głową, zdawało się jednak, że w tym ruchu zawarła całe swoje nieszczęście. Nasunęła jedynie kaptur jeszcze głębiej i przyspieszyła.
Altaïr postanowił iść za nią, zaciekawiony i zasmucony jej stanem. Nie był pewien czy dobrze robi, czy może jednak powinien ją zostawić w spokoju i nie odzywać się do niej więcej, jednak to wszystko się miało prędko okazać.
Gdy doszli do końca budynku, gdzie tuż obok zaczynał się drugi, Diana nagle przystanęła i zwróciła się w jego kierunku. Altaïr przystanął i spojrzał na nią z troską, a ona zwiesiła głowę. Nie powiedziała zupełnie nic, jednak z jakiegoś powodu już wiedział, co ją męczy. Patrzył tak jeszcze chwilę, czując jak serce mu wali niczym młot kowalski, aż wiedziony jakimś przeczuciem, postawił mały krok naprzód.
— Ja po prostu potrzebuję chwili... — Głos eterycznej Włoszki brzmiał tak, jakby był z kryształu, który miał lada moment pęknąć na kawałki tak drobne, że nikt nie mógłby ich pozbierać z powrotem.
Gdy Altaïr ją objął i przygarnął do siebie mocno, poczuł jak ta oplata go rękoma, wtulając się ciepłym jeszcze ciałem w jego własne. Poczuł jak wręcz się rozpływa, że właśnie się spełnia coś, czego tak bardzo potrzebował i marzył, że w końcu to chwila jego tryumfu...
Nie zdawał sobie jednak sprawy, że mimo iż uczucie było miłe, to jednak niekompletne.
Faktycznie się rozpływał.
***
Obudził się z błogim uśmiechem na twarzy, czując, że życie jest wspaniałe a on w końcu nie ma po co się martwić. Otworzył oczy, słysząc śmiech, a jego oczom ukazały się znajome barwy; delikatny szafirowy poblask i drugi, czarniejszy. Serce podskoczyło mu radośnie, jednak gdy przetarł oczy, jego uśmiech się zmniejszył; patrzył na butelki wina o kolorowym szkle, stojące na bogato zastawionym stole. Długim stole, przy którym poza nim siedziało dwóch ludzi. Jeden był dziwnie znajomy, Altaïr nie mógł sobie jednak przypomnieć skąd go kojarzy, gdy jednak zerknął na drugiego, ich spojrzenia się skrzyżowały. Przystojny mężczyzna o czarnych włosach i zadbanej brodzie, w jakby znajomej, srebrnej zbroi do której pleców przytwierdzona była szkarłatna peleryna, powstał i rozłożył szeroko ramiona, uśmiechając się szarmancko.
— Nasz gość się obudził. Buongiorno, amico mio. Pozwól że się przedstawię, na imię mi Cesare.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top