Rozdział XXXIX - Klub złamanych serc

Altaïr wpatrywał się w słońce, wschodzące dopiero na purpurowy jeszcze nieboskłon, na którym daremnie można było szukać obłoków, czy to śnieżnych, czy to barwą wspominających popiół. Mimo to, lekki wietrzyk poruszał nieznacznie szmaragdowymi liśćmi młodych dębów czy brzóz, jakby się z nimi drażniąc. Zapowiadał się przyjemny, ciepły dzień, chłopi poczęli opuszczać swe domostwa i przeciągać się na świeżym powietrzu, zapewne ciesząc się z kolejnego sielankowego dnia, dzieci już się goniły wesoło w oddali, zbyt maluczkie, by Skrytobójca mógł je jakkolwiek rozróżnić. Wydawałoby się, że i jemu ten nastrój powinien się udzielić, rozluźnić go, a wiatr przynieść przyjemne myśli i chęć do życia.

Tak jednak nie było; nie z nim. Wpatrywał się w ten krajobraz przekrwionymi oczyma, które przez głębokie wory pod nimi, sprawiały wrażenie, jakby należały do jakiegoś wampira czy innego demona, wypędzonego ze swojego schronienia. Od dawna niegolony zarost drapał go niemiłosiernie, a już zbyt długo nieścinane włosy opadały na jedno oko nieustannie, jakby chcąc ukryć jego stan przed całym światem. Wydawały się być czarne, ale pod innym światłem znów przypominałyby bardziej barwą kakao, ale on sam nigdy na to nie zwracał uwagi, chroniąc je pod kapturem, który teraz wyjątkowo był zsunięty.

Gdy tak myślał, uświadomił sobie, że sam nie wie, jakiego koloru są jego włosy.

Westchnął, siadając na miękkim łóżku. Przez ostatnie tygodnie Cesare dawał mu wszelkie wygody, spełniał wszystkie jego zachcianki - inna sprawa, że wiele ich nie było. Starał się zaszyć w swojej komnacie, za dnia nie wchodząc nikomu w paradę, nocą próbując zdobyć jak najwięcej informacji o zamku, nauczyć się jego rozkładu, poznać sekrety jego murów, jak i jego mieszkańców. Okazyjnie wzywany był na obiady czy podwieczorki z Cesare, czasem towarzyszył im Haytham, wiecznie zatopiony w myślach i niewiele mówiący, czasem wpadał mężczyzna z zakrytą maską twarzą, który coś nieustannie Altaïrowi przypominał, jednak za żadne skarby nie mógł sobie przypomnieć, co. Odżywiał się dobrze, spał w najlepszych pościelach, mógł trenować z najlepszymi ludźmi ambitnego Władcy; powinien się czuć jak w niebie, wyspany, wypoczęty i najedzony, z nowymi towarzyszami u boku.

No właśnie, powinien. Każdego ranka wpatrywał się w ten sam obraz; wschodzące słońce, przed którym księżyc płochliwie uciekał przez całe niebo, mieszkańców wychodzących, witających swe żony i idących do ciężkiej, uczciwej pracy, choć zdecydowanie nie najlżejszej. I czasem tego im zazdrościł; mieli miłość życia, własny dom, ich jedynym zmartwieniem było to, co włożą do miski następnego dnia i czy wojskowi nie przyjdą po nieoczekiwane podatki. Czy żałował więc swego życia? Nie, innego bowiem nie miał. Czy to było jednak powodem jego rozmyślań? Całkowicie nie. Tak naprawdę, zastanawiał się, czy sam mógłby tak zrobić z Dianą, gdy cały ten burdel się zakończy; porwać na jakieś pierwsze lepsze zadupie, wybudować dom, kochać się z nią i wychować gromadkę dzieci, które będą prowadziły spokojny żywot na jego ziemiach, aż same je przejmą. Gdy leżał tak na miękkim łóżku, zamiast rozkoszować się tym luksusem, zastanawiał się, gdzie też przyszło spać Dianie i Eziowi, czy może w jakiejś zapyziałej ruderze na garstce słomy, pod gołym niebem na twardej glebie, czy może w ogóle nie mogli sobie pozwolić na tę drobną wygodę. Gdy zapychał brzuch pod czujnym okiem Cesare, zastanawiał się, czy ta dwójka mogła zjeść coś konkretniejszego niż jakieś resztki żylastego mięsa z czerstwymi pozostałościami pajdy chleba. Odmawiał najwykwintniejszych trunków prosto z lodowatych piwniczek fortecy, pamiętając, co przychodziło mu pić w towarzystwie Diany czy niezliczonych podróży.

Czy Diana by zrozumiała? Czy Ezio by to pochwalił?

Nie widział ich... od zdecydowanie zbyt dawna, zwłaszcza Diany, ale brakowało mu nawet towarzystwa wesołego Włocha, który w końcu traktował go jak swego brata. Tęsknił za Jej niesamowitymi oczami, szerokimi biodrami i długimi włosami, wspominał żarty i rozmowy z Nim. I ciągle się zastanawiał, czy dobrze zrobił.

To w końcu nie jego walka.

Jednak dziś był wielki dzień. A przynajmniej Cesare tak o nim mówił, nie chcąc zdradzić niczego więcej, uśmiechając się zawsze tajemniczo, z tym swoim charakterystycznym, demonicznym błyskiem w oku. Wspominał jedynie, że Altaïr będzie miał swoje pierwsze zadanie od niego samego. Asasyn nie miał pojęcia, co się święci, wyczuwał jednak, że nie będzie to pójście do piekarni naprzeciwko po świeży chleb. Od tygodnia na zamku panowała jakaś poruszona atmosfera, przechodziło więcej żołnierzy w zbrojach zawsze wypolerowanych do stopnia, w którym można się było w nich przeglądać, ludzie rozmawiali ze sobą po kątach ożywionymi, choć cichymi głosami, a Cesare niemal przestał opuszczać swe komnaty.

Altaïr przymknął na chwilę oczy.

***

- Otwierać! - wrzasnął ktoś, waląc w dębowe, grube drzwi, aż te całe się zatrzęsły. Asasyn niemal podskoczył, wyrwany z niechcianej drzemki, pospiesznie się zbierając i otwierając drzwi, po drodze zdążywszy jedynie nałożyć niedbale wyprany kaptur na głowę.

- Co jest? - zapytał niezbyt przyjaźnie, patrząc na trzech żołnierzy, od stóp do głów zakutych w czarne blachy, w pełnym rynsztunku bojowym.

Zanosi się na burzę, pomyślał, patrząc na nich zaspanym jeszcze wzrokiem

Mężczyzna pośrodku, najpewniej najstarszy stopniem, stanął na baczność.

- Jego królewska mość, miłościwie nam panujący z łaski bożej Cesare Borgia, chce was widzieć u siebie w komnatach na prywatnej audyjencji jak najprędzej.

- Z jakiego powodu? - mruknął Altaïr, upewniając się, że miecz jest u jego boku.

- Dowiecie się tego od uszu jego królewskiej mości. Proszę wybrać się tam niezwłocznie. - Żołnierz zasalutował, odwrócił się na pięcie i zaczął odchodzić, ze swoimi żołnierzami dokładnie naśladującymi jego ruchy.

- Lepiej nie zwlekać - westchnął Skrytobójca, spoglądając za siebie. - Panujący miłosiernie pan od siedmiu boleści może tego nie znieść...

Wyszedł, zamykając za sobą drzwi, ruszając po miękkim, szkarłatnym dywanie w kierunku królewskich komnat.

***

- To wielki dzień! - wrzasnął Cesare, krążąc w kółko po lazurowym dywanie, w którym zaznaczyło się już wyraźne koło.

- Owszem, ale co dokładnie się ma wydarzyć? - mruknął Altaïr.

- Zdrajca nareszcie został pochwycony i właśnie w tej chwili zmierza ku Rzymowi. A konkretniej, to pojawi się za kilka godzin na placu przed mostem prowadzącym do Watykanu! - Borgia był tak podekscytowany, że ledwo nad sobą panował.

- No dobra, ale co to oznacza?

- Co to oznacza?! - Władca rąbnął pięścią w biurko z ciemnego dębu, znajdujące się obok niego, aż wszystkie pióra, księgi i kałamarze na nim podskoczyły. - Ludzie przekonają się, czemu nie powinno się zadzierać ze mną, tylko iść na współpracę, gdy wyciągam do nich rękę. Spiskowiec zostanie przykładnie ukarany. A ty...

Rzeczywiście zanosi się na burzę, jęknął w myślach Asasyn.

- Tak?

- Mam dla ciebie specjalne zadanie - Cesare uśmiechnął się niespodziewanie łagodnie. - Zdrajcą jest ktoś bliski twojego przyjaciela, Ezia. Znajdzie się on na placu, chcąc zobaczyć moje plany i być może wykorzystać okazję.

- No dobra, ale jakie jest moje zadanie?

- Niecierpliwyś - syknął gospodarz. - Ale to znaczy że masz zapał, dokładnie takich ludzi mi trzeba. Twoim zadaniem będzie wypatrzyć Ezia. Dopilnuj, by nie zrobił niczego głupiego.

- O, no świetnie, powiem mu, że pracuję z kimś z kim walczy i że jak zrobi coś głupiego, to go wpakuję za kraty - mruknął Syryjczyk, orientując się nagle, w jakie gówno się wpakował.

- Spójrz na to z innej strony. Będziesz miał okazję z nim porozmawiać, opowiedzieć nieco dobrego o mnie, wspomóc go w potrzebie, jak prawdziwego przyjaciela. A on będzie mógł ci pomóc z Dianą.

- Kiedy odbędzie się pokaz? - zapytał Altaïr po dłuższej chwili milczenia.

Nieoczekiwanie do pomieszczenia wpadł zadyszany żołnierz, z przekrzywionym hełmem na głowie. Wykonał niechlujny ukłon w stronę Cesare i zaczął meldować, co chwilę zachłystując się powietrzem.

- Panie... zdrajczyni będzie tu za pół godziny, właśnie przekracza bramy Rzymu.

Cesare spojrzał na Skrytobójcę z niewróżącym niczego dobrego uśmiechem.

- Słyszałeś.

***

Zapach potu, spalonego mięsa i niewypranych ubrań oraz zaniedbanych ścieków to coś, o czym Altaïr już zdążył zapomnieć wśród zawsze czystych murów siedziby Borgiów. Gawiedź ściągnęła bowiem tłumnie, gdzieniegdzie rozstawiając kramy z żywnością czy jakimiś drobnostkami, chcąc się dorobić nawet w ten dzień, choć z drugiej strony, mogli mieć znacznie lepsze pojęcie co to za dzień od Asasyna, który jednak niemało czasu spędził w czterech ścianach swej komnaty, odizolowany od świata. A Cesare nie próżnował z nagłaśnianiem swego zwycięstwa, choć coś mu podpowiadało, że zwycięstwo to będzie głównie propagandowe.

Stał w cieniu, z kapturem głęboko nasuniętym na głowę, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Znajdował się na jakimś niezbyt wysokim podwyższeniu, będącym teoretycznie częścią jakiegoś domu, pod którego daszkiem zresztą znalazł schronienie. Nie dawało mu to wielkiej ulgi, ale jednak zawsze jakaś; słońce znajdowało się już wysoko, prażąc bezlitośnie wszystko i wszystkich, duszne powietrze w połączeniu z taką masą ludzi stawało się nawet gorsze od jakichś trujących oparów. Tłuszczy to jednak nie przeszkadzało, dało się wyczuć nastrój wyczekiwania, ekscytacji i niepewności, jak się zdało Asasynowi.

Jednak nic z tego go nie obchodziło w najmniejszym stopniu. Non stop przeczesywał tłum w poszukiwaniu znajomego kształtu kaptura i koloru, najlepiej czerni, choć nie miał co do tego większych złudzeń. Wiedział, że prędzej czy później osobnik, którego poszukiwał, się zjawi, ale jak dotąd albo się idealnie krył, albo jeszcze się nie stawił.

Nagle w tłumie zapanowało jakieś poruszenie; ludzie zaczęli się gorączkowo przepychać, przewrzaskiwać, zdało się nawet, że gdzieś jakaś kobieta stratowana została. Powód tego zamieszania zaraz dał się słyszeć. Był nim stukot kół jadących po nierównej, kamiennej drodze, naprzemiennie ze stukotem końskich kopyt. Po chwili Altaïr ujrzał, jak pancerny wóz wjeżdża żwawo utorowanym naprędce wśród tłumu korytarzem, prowadzony przez dwa gniadosze, po których widać było zmęczenie długą drogą i najpewniej niezbyt łaskawym woźnicą.

- Szybciej, bo spóźnisz się na przedstawienie - syknął do samego siebie Altaïr.

Wśród tłumu nadal nie mógł wypatrzeć poszukiwanych osób, tymczasem wóz stanął na środku placu, pośrodku okręgu utworzonego przez zwartych ze sobą ramię w ramię, tarcza w tarczę żołnierzy. Jedynie droga przez most zdawała się być pusta, bo dziura powstała na potrzeby jadącego powozu już została zalepiona przez głodnych widowiska gapiów. Altaïr wiedział jednak, że na końcu mostu czeka pół armii Cesare, a on sam lada moment wyjedzie na spotkanie więźnia.

Wóz stanął. Woźnica wstał i zeskoczył ze swej drewnianej ławki. Nie dało się dojrzeć jego twarzy, bo nosił żelazną maskę, która jednak nie odbijała promieni słońca, co nadawało mu jakiegoś niepokojącego wyglądu. Altaïr spodziewał się, że ruszy ku drzwiom, by pokazać tłumowi zdrajcę, on jednak stanął na baczność i wyczekiwał.

Chwilę później Asasyn pożałował, że nie jest zezowaty. Patrząc na woźnicę, ujrzał kątem prawego oka nadjeżdżającego Cesare wraz z jakąś nieznaną mu, ale niezwykle piękną i ponętną kobietą, każde na dorodnym koniu skrytym pod pozłacanym i inkrustowanym kamieniami szlachetnymi pancerzu. Wyglądało to zaiste... olśniewająco.

- A błyszczy się jak psu jajca - mruknął do siebie Altaïr.

Z drugiej strony zauważył jednak znowu jakieś gwałtowniejsze poruszenie wśród tłumu. Wszędzie dojrzałby biały jak śnieg kaptur z zakończeniem przypominającym orli dziób. Na dodatek, tak gwałtownie torujący sobie drogę wśród gapiów. Nie dojrzał jednak jeszcze jednego kształtu, który podążał za nim w niewielkiej odległości, niby cień.

- A więc wszyscy dotarli na przedstawienie...

Cesare dotarł do okręgu wytyczonego przez żołnierzy, a Ezio ustawił się tak, by mógł widzieć, ale nie mógł być widzianym - tak przynajmniej mu się wydawało. Altaïr zaczął powoli ku niemu iść, próbując do wszystkiego jednocześnie przykuć uwagę.

- Witam was wszystkich, moi drodzy poddani! - wrzasnął Cesare rozradowanym głosem. - Zebraliście się tu, bo was o to poprosiłem. Zebraliście się, by zobaczyć waszego wroga. Zebraliście się, by zobaczyć naszego zdrajcę!

Jeżeli Borgia oczekiwał radosnego wiwatu, to się przeliczył, dało się słyszeć jedynie masowy, stłumiony szept ludzi, zastanawiających się pewnie, kim ów zdrajca jest.

- Przez takich ludzi o podłych sercach, demonach pozbawionych skrupułów, uczciwi obywatele jak wy, muszą cierpieć, znosząc podwyższone podatki, rekwirowane towary i opóźnione albo zrabowane dostawy. To przez nich nie możecie się zjednoczyć z braćmi i siostrami, dziećmi i dziadami z północy i południa, bo jedyne co robią, to pracują na zgubę naszego pięknego kraju!

Tłum, który uciszył się na moment przemówienia, teraz znowu się rozgadał, tym razem nieco żywiej jednak, niektórzy zagwizdali, niektórzy coś zawołali. Asasyna niezbyt to jednak obchodziło, gdyż próbował powoli zająć pozycję za plecami Ezia, szło mu to jednak mozolnie, gdyż nie chciał przykuć do siebie zbyt wiele niechcianej uwagi.

- Osoba, którą udało się schwytać, niewątpliwie odpowiada za śmierć wielu dobrych żołnierzy, waszych synów, mężów, ojców. Wasze dobra materialne gniją w jej spichlerzach i skarbcu, bezczelnie zrabowane. Ale dziś dostarczam wam jej głowę! - wrzasnął Cesare, ręką wskazując w stronę wozu.

Woźnica, jak na zawołanie, obrócił się na pięcie i powoli podszedł do drzwi pojazdu. Cały plac zamarł w oczekiwaniu, powolne stąpanie po kamieniach rozchodziło się niby uderzenia dzwonu kościelnego. Żołnierz przez chwilę wpatrywał się w drzwi, po czym jednym, gwałtownym szarpnięciem je rozwarł, a wraz z drzwiami, niby worek kartofli, na bruk wypadła jakaś kobieta w porwanych łachmanach, z workiem na głowie. Zamaskowany mężczyzna zaraz ją chwycił brutalnie, stawiając do pionu, choć postać tak się chwiała, że gdyby nie zapewne równie żelazny co maska uścisk, znów wylądowałaby na ziemi.

- Czyń honory - wyszeptał złowrogo Cesare, już bez grama radości czy uśmiechu, a mimo to, zdawałoby się że nawet aniołowie w niebie to usłyszeli.

Woźnica zerwał worek z głowy kobiety, tak brutalnie, że głowę poderwało jej do góry, rozorując skórę na jej szyi. Chwilę potem jej głowa bezwiednie opadła na pierś. Altaïr przyjrzał się jej; rude włosy były pozlepiane krwią i brudem, twarz poobijana i posiniaczona, na kąciku ust nadal widać było zakrzepłą krew. Kobieta nie miała sił trzymać głowy w pionie, widać jednak było coś w jej postawie, co sugerowało szlachetne pochodzenie i dumę. Skórę na całym ciele miała tak bladą, jakby przez ostatnie miesiące chowała się po piwnicach, była jednak niemałego wzrostu, jak mu się wydało.

Chwilę potem woźnica zamienił się w oprawcę, rozrywając kobiecie podartą i tak koszulę, pod którą nic nie było, zapewne ku uciesze gawiedzi. Jednak takim widokiem mógłby się nacieszyć chyba tylko największy zwyrodnialec. Brzuch i piersi zdrajczyni pokrywały rozliczne rany, siniaki i opuchlizny, wszystko fatalnie się gojące, w niektórych miejscach zdawało się wręcz, że zaczynały gnić na żywej jeszcze kobiecie, choć Altaïr nie miał pojęcia, czy to możliwe. Gdy przyjrzał się jej dokładniej, dojrzał ślady powstające w wyniku przypalania, a choć nie mógł tego ocenić ze swojego miejsca, gdyż niemal mu się udało dotrzeć na upatrzoną pozycję i skupiał się na tym niemal całkowicie, zdawało mu się, że ktoś coś powycinał nożem na skórze kobiety. Widział w życiu wiele, musiał jednak przyznać, że skoro kobieta żyła z takimi ranami, musiała być niezwykle twardą sztuką, jak i oprawca wirtuozem w swym fachu.

Czy to jednak żołnierze Cesare tak ją urządzili? Wskazywałoby to, że jednak Cesare wcale nie był takim litościwym i niewinnym władcą, na jakiego chciał się przed nim wykreować, a potwierdzało wcześniej zasłyszane opowieści. Z drugiej strony jednak, pamiętał o tym, że poza władzą i buntownikami, Asasynami i Templariuszami, była jeszcze jedna grupa, która co prawda nie dała mu się we znaki od tamtego czasu, ale nadal mogła jednak maczać w tym palce. Cesare mógł po prostu odbić zdrajczynię w takim stanie, nie zamierzając jej jednak ratować. Tylko... co tutaj było prawdą?

Ezio poruszył się gwałtownie, jakby chcąc szarpnąć się do przodu, jednak przestał, zastygając w miejscu. Widocznie owa zdrajczyni była dla niego rzeczywiście kimś ważnym, choć tego pewien nie był, jednak musiał mieć go na oku. Cesare nie byłby zachwycony jego wyłamaniem się na plac, a także nie zakończyłoby się to dobrze dla samego Ezia.

Towarzyszka Cesare, która wcześniej zniknęła z pola widzenia, teraz powoli zaczęła poruszać się w kierunku schwytanej. Odziana była w karmazynowe szaty zszywane złotymi nićmi, z białymi haftami i koronami naszytymi w okolicach talii i dużym, pozłacanym choć śnieżnobiałym kołnierzem. Szczególnie uwagę przykuwał jednak srebrny naszyjnik wysadzany rubinami, kończący się podobnie wykonanym krzyżem, który jednak częściowo znikał we głębieniu w dużym dekolcie, na który przy tym spływały złociste, zadbane włosy.

- W końcu cię mamy, dziwko - syknęła do rudowłosej, gdy w końcu przy niej stanęła. - Byłaś nam zbyt długo cierniem w boku, jędzo, ale to już koniec.

Kobieta nie raczyła jej odpowiedzieć, spluwając tylko jej w twarz. Blondynka przez chwilę stała jakby piorun ją trzasnął, po czym przywaliła zdrajczyni z pięści, a jako iż jej oprawca puścił ją w tym samym momencie, to wylądowała na ziemi z niemałym hukiem. Nie był to jednak koniec, bo szlachcianka podeszła do niej i z furią kopnęła w twarz.

Ezio znów się poruszył gwałtownie przed Altaïrem i już miał się wyrwać do przodu, gdy w ostatniej chwili ten mu położył rękę na ramieniu, nie wypowiadając ani słowa. Włoch obejrzał się, w pierwszej chwili z gniewem, potem zaskoczeniem, a na sam koniec, czując żelazny uścisk, jakąś pustką i rezygnacją. Zwiesił ramiona i obrócił się, by szklistymi oczyma obserwować, jak blondynka maltretuje leżącą zdrajczynię. Altaïra trochę zastanawiało, że dotąd nie padło jej imię, tak jak jednak Cesare nie raczył przedstawić swojej towarzyszki, która najwidoczniej miała jakiś osobisty zatarg z rudowłosą, ale w tej chwili bardziej skupiało go pilnowanie Ezia, który zdawał się już całkowicie poddać.

Następne chwile były wypełnione jękami więźniarki, odgłosami uderzeń i cichymi westchnięciami tłumu. Altaïr, patrząc po twarzach zebranych osób, widział jednak, że strach walczy u nich z podekscytowaniem, próbowali zakryć swą zwierzęcą żądzę krwi poprzez maski czy to obojętności, czy to niepewności - marnie im to szło. Zupełnie, jakby byli w cyrku i oglądali połykacza ogni plującego płomieniami w kolegę, nie maltretowanie ledwie żywej kobiety.

W końcu jednak towarzyszka Cesare odstąpiła od swej ofiary, która leżała bez tchu w kałuży własnej krwi, która ubrudziła nieznacznie i tak karmazynowy ubiór jej oprawczyni, która to z kolei spojrzała na gapiów z krwiożerczym uśmiechem, próbując ukryć przy tym ciężko falującą ze zmęczenia pierś.

- Widzieliście, co stanie się ze zdrajcami - warknęła ochrypłym, wysokim głosem. - Widzicie to, co stanie się z każdym, kto obraża ród Borgiów. A jutro będziecie mogli podziwiać jej wiszące zwłoki. Sami wiecie, za co.

Tłum zaczął szeptać między sobą, a Ezio wzdrygnął się, nim jednak zdążył zrobić coś, czego mógłby pożałować, Altaïr pociągnął go do siebie, samemu zaczynając torować sobie drogę. Włoch z początku stawiał minimalny opór, w końcu jednak odpuścił, dając się poprowadzić w wir ciemnych uliczek swojemu koledze po fachu.

W końcu przystanęli w zupełnie innym miejscu, na jakiś drobnym placu otoczonym zewsząd dużym domem, znajdującym się na brzegu rzeki, nad którą dwójka Asasynów usiadła w ciszy. Żaden z nich nie odzywał się przez długi czas, choć z kompletnie innych powodów.

Słońce malowniczo zaczęło zachodzić, ubarwiając niebo na modłę ametystu, ostatnie ptaki przelatywały w drodze do swych gniazd, gawiedź rozchodziła się do swoich podniszczonych domów, niektórzy za to uzupełniali rzekę odpadami. Zupełnie, jakby dzisiejsza kaźń nigdy się nie odbyła.

- Ona była dla ciebie kimś ważnym. - Syryjczyk nawet nie musiał pytać.

- Mhm.

- Rodzina?

- Nie... - mruknął Ezio zachrypiałym głosem. - Ja... My... Chyba ją kochałem, ale...

- Zdradziła cię? - Altaïr czuł się, jakby doskonale wiedział, co między nimi zaszło, choć nie wiedział totalnie nic.

- To nie tak... Chociaż...

Włoch brzmiał, jakby niebo zwaliło mu się na głowę. Wzrokiem szklistym wpatrywał się w mętną rzekę, siedząc przy tym sztywno, jakby ktoś go przykuł do kamieni.

- Kochałem ją. - Mężczyzna wziął głęboki wdech, właściwie sycząc to wyznanie. - Byłem dla niej gotów zrobić wszystko, ale pewnego razu odbiłem ją z transportu, a potem... stwierdziła, że nigdy nic między nami nie było, że to tylko polityczne igraszki, musiała sobie zapewnić moje wsparcie. Polityka... nigdy się nią nie przejmowałem, ale ona mnie potraktowała jak figurę na swojej szachownicy.

- O rany... - westchnął Altaïr, próbując gorączkowo znaleźć jakieś odpowiednie słowa.

- Gdy mi to mówiła... czułem się, jakby setki małych igieł przebijały me serce, to było gorsze niż wszystkie rany które dotąd odniosłem. - Ezio zamknął oczy, pogrążając się we wspomnieniach. - Może za łatwo się przywiązywałem, a Caterina... nigdy nie okazywała choćby za cień romantyzmu, ale jednak myślałem, że coś między nami jest, że będę mógł na starość odwiesić ostrze i żyć u jej boku. I to nim skończyłem opłakiwać inną kobietę na dobre...

- Nie miałem łatwo z kobietami, ale czegoś takiego nawet mi nie przyszło przeżyć.

- Ty kochasz Dianę, to nieistotne - mruknął Włoch, otwierając oczy i ponuro patrząc na krwawiące słońce, znikające powoli z widoku. - A ja... sam nie wiem... chyba ciągle gdzieś miałem nadzieję, że spotkamy się na placu, wzniesiemy toast za nasze życie i...

Głos mu się załamał, spojrzenie wbił w kamienie pod swoimi nogami, opuszczając głowę, jak gdyby stanowiła zbyt duży dla niego ciężar.

- Wiesz... mój przyjaciel kiedyś opowiadał mi, jak dostał kosza. Wykąpał się w wodzie z perfumami, założył najlepszy ubiór na jaki go było stać i poprosił o rękę swoją ukochaną, a ta widowiskowo kazała mu się odpierdolić.

- Co dalej? - odpowiedział obojętnie Ezio.

- Nie wiedział co ze sobą zrobić, więc się najebał i poszedł na dziwki.

- Po co mi to mówisz? Mam z tego wyciągnąć jakiś morał?

- Nie, Ezio. Po prostu zrób to samo.

Przez chwilę znów siedzieli w ciszy, gdy nagle ich uszu dobiegł odgłos miękkiego tąpnięcia, jakby coś lekkiego spadło na ziemię, jednak żaden z nich się nawet nie ruszył.

- Po moim trupie - warknął ostry, kobiecy głos.

- Pauline - westchnął Altaïr.

- Do czego ty go namawiasz, co? - Kobieta brzmiała na wkurzoną, choć było w jej głosie coś, co pozwoliło się Syryjczykowi domyślić, że tylko na taką chciała brzmieć.

- Ezio jest dorosłym dzieckiem, zrobi co będzie uważał za stosowne - odparł wyprutym z emocji głosem Skrytobójca.

- Tak, ale jeszcze cię posłucha i...

- I co? - warknął Ezio.

- No... nie powinieneś się szlajać po takich miejscach... - Mówiąc do Włocha, głos kobiety był nagle zmiękł.

- Bo? - Włoch wręcz odwrotnie, zdawał się być bardziej rozsierdzony. - Jeżeli będę chciał, to pójdę i zaćpam się w cholerę. Ale propozycja mego brata wydaje się być rozsądniejsza.

- Twojego brata? O błagam, znika bez słowa na tygodnie, zjawia się nagle na pokazowej egzekucji i...

- I powstrzymuję go od zrobienia czegoś głupiego. Nawet ja wiedziałem, że to będzie ktoś ważny, ktoś na tyle ważny, że możecie chcieć go odbić, a w pojedynkę nic by nie zdziałał - odparł Altaïr,

- Pomogłabym mu!

- Tak? I co? Zabilibyście pięciu, dziesięciu gwardzistów więcej? - warknął Asasyn. - Tylko po to, by zaraz się zleciało pół pierdolonego miasta, by was skuć i wyprawić taką samą, jak nie jeszcze bardziej pokazową śmierć. Nie jesteście bogami, to nie jest żadna gra planszowa, nie pomogłoby nawet dziesięć takich jak ty.

- A skąd ty to wiesz, co? - Pauline chyba nieco zelżała, jednak widać było, że ciągle coś nią targało.

- W Syrii nie szkolili nas do powrotu. Mieliśmy iść i wykonać zadanie, a potem zabić tylu, ile tylko można. To, że większość wracała ze swoich misji, można przypisać jedynie łutowi szczęścia i ekstremalnemu szkoleniu, któremu was na pewno nie poddawano. Wiem, kiedy sytuacja jest beznadziejna, wierz mi - odparł cicho Syryjczyk, spoglądając w zielone oczy rozmówczyni.

- Skończcie - jęknął Ezio. - Ledwo ją odzyskałem, to ją straciłem, tylko po to, by na sam koniec obserwować, jak ją maltretują. Nie chcę słyszeć jeszcze jak wy się mordujecie.

- Nigdy nie widziałam cię w takim stanie - mruknęła po chwili milczenia Pauline.

- A ja za to zaczynam się niestety przyzwyczajać - westchnął Altaïr. - Nie żebym go nie rozumiał...

- Kółko złamanych serc, hm?

- Czyżbyś chciała się z nami podzielić jakąś historią? - zapytał Syryjczyk.

- Niespecjalnie, a ty?

Kobieta podeszła do Ezia i przykucnęła obok niego, kładąc rękę na jego ramieniu. Choć Włoch się nie ruszył, sam gest wzbudził delikatną zazdrość Asasyna, który pomyślał, że też chciałby mieć kogoś, kto by go pocieszał.

- Startowałem kiedyś do jednej dziewczyny. Nie czułem co prawda jakiegoś specjalnego uczucia, ale dogadywaliśmy się wręcz idealnie w wielu kwestiach, zawsze się rozumieliśmy i jakoś tak... zrobiła się między nami chemia. Jedyny szkopuł był w tym, że żyła w Damaszku, więc mieliśmy delikatny problem z kontaktem, choć nic to, z czym byśmy sobie mogli nie uporać.

- Zaiste, smutne - odparła zbywająco kobieta.

- Jak już pytasz, to słuchaj. W międzyczasie jednak poznała jakiegoś chłopa i stwierdziła, że on jednak oferuje sobą więcej, niż ja. Ot, tyle. No... A teraz Diana

Niespodziewanie Ezio parsknął śmiechem.

- Trójka wyszkolonych, śmiertelnie groźnych, dorosłych asasynów zebrana w jednym miejscu, opowiada sobie o miłosnych zawodach. Gdyby Machiavelli to usłyszał...

- Przedstawione w ten sposób, rzeczywiście brzmi to daremnie - odpowiedział Altaïr, uśmiechając się mimowolnie.

- Machiavelli w pierwszej kolejności chciałby wiedzieć, gdzie się podziewałeś przez te tygodnie - stwierdziła beznamiętnie Pauline.

- Rozerwij się trochę, dziewczyno - westchnął Włoch. - Widać miał powód. Diana też znika na długi czas, a jakoś nie marudzisz tak, jak o Altaïra.

- Ciekawi mnie, co może robić w pojedynkę w obcym mieście, którego nie zna, a którym władają jego wrogowie.

- Coś, z czego nie muszę ci się tłumaczyć - uciął Syryjczyk.

- Podejrzane...

- A w dupie mam to, co dla ciebie jest podejrzane- mruknął Skrytobójca, czując jednak, że będzie musiał na nią uważać.

- Co jeszcze masz w dupie? Kutasa Cesare?

- DOŚĆ.

Ezio zerwał się w ułamku chwili, szybciej niż Altaïr mógł to zarejestrować, i stanął oko w oko z kobietą.

- Skończ wreszcie. Musimy sobie ufać, a ty niepotrzebnie robisz spięcia i wysnuwasz podejrzenia, nie mając żadnego dowodu. Jeżeli nie masz ochoty z nami siedzieć, to droga wolna, nikt cię nie trzyma. Ale jeżeli będziesz dalej pieprzyła takie bzdury, to zaraz poczujesz coś mocniejszego i bardziej namacalnego, niż tylko wątpliwości.

Każde słowo Włocha było przepełnione czystym gniewem, tłumionym widocznie odkąd pokaz się zakończył.

- Ale...

- Nie wyraziłem się dostatecznie jasno?

Zapadła cisza. Cisza przesycona gniewem Włocha, szokiem kobiety I wyrzutami sumienia Altaïra.

W głowie miał myśli przeróżne. Chciał się przyznać, powiedzieć że dziewczyna ma rację, przeprosić i błagać o wybaczenie, ale wiedział, że to by kończyło cała jego misje, wybory, eskapady. No i Diana miałaby powód, by ot choćby zainscenizować jego... wypadek.

- Hej, a to co? - zapytała Pauline, spoglądając przez ramię Ezia.

Altaïr się obrócił, w sam raz, by ujrzeć znajomą czarną pelerynę, znikająca za rogiem, a zaraz po niej strażnika Borgiów. Strażnika, który ubezpieczał tyły, nie próbował pochwycić zdobycz.

Co ona tam robiła?

- Co? - westchnął Ezio nagle wyprutym z życia głosem.

- Diana - mruknął Altaïr już w biegu.































Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top