Rozdział XXXIV - Śpiący Lis

— Jesteś pewien? Powinieneś jeszcze odpoczywać — westchnęła Rachel.

— I tak straciliśmy za dużo czasu — odparł Altaïr, mocując się z pochwą miecza na plecach. — Poza tym mówiłem już, że mam pewne... rozkazy.

— Ale jeśli coś ci się stanie przez to że nie wyzdrowiałeś do końca, to nie dasz rady ich wykonać...

— Dlatego nie pozwolę, by coś mi się stało — odparł powoli Asasyn, dopinając karwasz z ukrytym ostrzem.

Tęsknił za swoim pierwotnym ostrzem, które utracił w Ameryce. Bez niego czuł się jak bez ręki, wrażenia tego pozbyć nie pomagał nawet egzemplarz na jego dłoni. Jego wady dawały o sobie znać za każdym razem, gdy dochodziło do niebezpiecznych sytuacji. Ale co się stało z oryginałem? Jak przez mgłę pamiętał to, co się działo na innym kontynencie. Mógł jedynie przypuszczać, że ostrze zabrał Haytham, Diana, lub też po prostu się nadal gdzieś poniewierało, zapomniane przez wszystkich. W każdym razie, uważał je za stracone. Zupełnie jak siebie, choć nikt mu jeszcze tego wprost nie powiedział.

— Który to już raz? Dobrze wiesz, że wszystko może pójść nie tak, jak ty to sobie wyobrażasz.

— Od kiedy taka z ciebie pesymistka? — Jej słowa zaczynały go denerwować.

Poprawił kaptur na głowie. Co prawda, cały Rzym ponoć był usłany plakatami gończymi za nim i jemu podobnymi, ale niewiele sobie z tego robił. Żołnierze maszerujący po ulicach również nigdy specjalnie nie byli chętni do sprawdzania każdej osobie z zakrytą twarzą, o ile ta nie robiła ostatnio wiele rabanu — a on tym razem nie zamierzał rozrabiać. Nie skorzystał także z odzienia innej barwy, ale to już raczej dlatego, że nieswojo się czuł w innym niż białym kolorze.

— Odkąd cudem się udało cię odratować, choć jak widać, niewiele sobie robisz z naszego poświęcenia — warknęła jego rozmówczyni.

— Oj, nie rób już z siebie... — Altaïr przerwał, czując znajomy napływ żalu. — Ja się o ratunek nie prosiłem.

— Nawet jeśli, to mógłbyś chociaż docenić nasze chęci.

— Wasze... czy twoje? — zapytał, odwracając się plecami do kobiety.

— Chyba przestaję się jej dziwić — mruknęła kobieta pod nosem.

Asasyn szybko otworzył znajdujące się przed nim drzwi i wyszedł na zewnątrz, na pożegnanie jedynie trzaskając nimi.

— Gorzej niż z dzieckiem — westchnął do siebie, rozglądając się wokół.

Znajdował się w uliczce będącej częścią jakiegoś labiryntu, jak odniósł wrażenie. Szare budynki, proszące się o odmalowanie, zapełniały mu niemal całe pole widzenia, próbując się wyróżnić jedynie oknami na ścianach i starymi drzwiami. W nieregularnych odstępach widać było odnogi, którymi zapewne się dało wyjść z tej plątaniny, ale nie zważał na to, idąc w zamyśleniu, z którego nie było go w stanie wyrwać żadne zwierzę czy nawet dzieciaki, które kilka razy przebiegły obok niego.

 Myślał, jak zwykle ostatnio,  o Dianie. Nie potrafił znaleźć od tego wytchnienia, pojawiała się nawet w jego snach, zwłaszcza ostatnio, gdy czasu na sen miał zdecydowanie za dużo, co było z resztą jednym z  powodów, dla których tak się wyrywał na misję. Nie wiedział tylko, czy ma to jakiś sens, skoro ostatnio tak często teraźniejszość zlewała mu się z sennymi marzeniami. O czym dziś śnił? Jak przez mgłę widział oczami wyobraźni Dianę. Stała na szczycie schodów w Masjafie, zauważył ją w trakcie wchodzenia po nich, przez co się zatoczył do tyłu, a gdy ucieszony już chciał ku niej biec — jej nie było. Rozpłynęła się jak duch we mgle.

Duch. Jakże prościej byłoby być duchem. Przenikać wszystko, być niewidzialnym, móc szpiegować ją, gdy się...

Stop — pomyślał, mimo wszystko uśmiechając się niemrawo. Dopiero teraz zorientował się, że jakimś sposobem znalazł wyjście z labiryntu a przed nim rozpościerały się  w dużej mierze puste pola, z czasem jedynie postawionymi pojedynczymi domkami z uprawami rosnącymi obok nich. Trochę częściej można się było natknąć na drzewa czy krzaki, w oddali zaś widać było mętną rzekę, przez którą będzie musiał się przeprawić, jeśli pamięć także nie spiskowała przeciw niemu. Westchnął, rozglądając się w poszukiwaniu konia, jednak żadnego nie dojrzał, rozpoczął więc marsz żwawy na tyle, na ile pozwalało mu jego dopiero co wyrwane z objęć śmierci ciało.

Z objęć śmierci? Równie dobrze mogło być wyrwane z objęć kurtyzany — choć to by było nieco smutniejsze. Tak czy siak, wcale się tak nie czuł i nic na to nie był w stanie poradzić, podobnie jak na chaos w głowie, toteż kompletnie nie rozumiał obaw Rachel. Przecież nie mogli sobie pozwolić na luksus zwlekania, nawet jeśli jeszcze trochę temu przyłapano go w połowie drogi na tamten świat.

Ostatnimi czasy czuł się bardzo wyalienowany. Niewiele obchodziło go to, co się dzieje i odnosił wrażenie, że z wzajemnością. Ciężko mu było, a może sam nie chciał sobie wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Bo i po co? Inni sobie radzili doskonale, on zawsze działał na własną rękę. Nikt nigdy się o niego nie  zamartwiał, zlecano mu zadanie, oczekiwano powrotu i zlecano kolejne. Nie miał nic przeciwko takiemu życiu... aż do pewnego momentu.

Westchnął, zasmucony. Rozglądał się wokół siebie, ale nie słyszał śpiewu ptaków, podśpiewywań mijanych przezeń ludzi, nie dostrzegał uroczych krajobrazów nasyconych kolorami o tej jakże przyjemnej porze panującej w Italii. Widział jedynie cel swojej wyprawy w oddali, do którego musiał przybyć jak najszybciej i znowu parać się w pojedynkę niebezpiecznymi misjami.

Mimo wszystko, w głowie kołatała mu się ciągle ta sama myśl: ile tak można?

                                                                                     ***

Stał przed dosyć obskurnie wyglądającym budynkiem. Stare ściany z kruszącymi się cegłami, brudne, pozamykane okna, niewielka wieża z zawalonym dachem, wyrastająca z budynku. Szyld na zardzewiałych łańcuchach ukazywał jakieś leżące lub martwe zwierzę, spróchniałe deski i odłażąca całymi płatami farba uniemożliwiły stwierdzenie czegoś więcej niż to, że niegdyś musiało być rude. Albo karmazynowe...

Biorąc pod uwagę to wszystko, czuł niemałe zdziwienie tym, iż wcale nie było opustoszałe. Wręcz przeciwnie; z okien przebijała się delikatna żółć, z uchylonych drzwi dobiegały wesołe wrzaski i stukanie się kuflami. Gdy podszedł do drzwi, uderzyła go fala smrodu, łącząca w sobie zapach potu, alkoholu i dymu. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę to, że karczma po brzegi wypełniona była robotnikami, podejrzanymi typkami i strażnikami po służbie, jak się przekonał po wejściu. Strop był dosyć wysoki jak na takie pomieszczenie, więc przynajmniej nie musiał schylać głowy, gdy szedł do lady.

— Co podać? — zapytał wysoki barman, akurat czyszczący szklankę szmatką, choć Altaïr nie był pewien, czy właśnie nie czyści szmatki szklanką.

— Jedno "Lisie spojrzenie". — Asasyn skrzywił się, wypowiadając hasło i zastanawiając się, kto u licha takie coś wymyśla.

— Ach — uśmiechnął się zrozumiale barman. — Zaraz ktoś do Pana podejdzie. Proszę się rozgościć.

Altaïr z trudem przełknął gorzkie słowa cisnące mu się do ust i oparł się o ladę. Z jakiegoś powodu pomyślał o ladacznicy, lecz prędko odpędził od siebie tę myśl. Była to zresztą ostatnia rzecz jaką zdążył zrobić, gdyż ktoś położył mu rękę na ramieniu.

— Proszę za mną — powiedział mężczyzna o szorstkim głosie, którego twarzy Altaïr nie zdążył dojrzeć.

Po chwili lawirowania między ludźmi, unikania latających przedmiotów i przekraczania podejrzanie wyglądających substancji ciekłych na podłodze, dotarli do małego pomieszczenia skrytego za niewielkimi drzwiami, których wcześniej nie zauważył, przysłoniętych przez tłum. Kelner odziany w zmatowiałe, stare ubrania, otworzył przed nim drzwi i stanął obok, pochylając głowę przed nim niezauważalnie.

Chwilę po wejściu do pokoiku czy czymkolwiek to było, drzwi się za nim zamknęły. Altaïr odwrócił gwałtownie głowę i przeklął pod nosem, zastanawiając się jak bardzo teraz ma przewalone.

—Altaïr Ibn-La'Ahad. Urodzony w Syrii, Mistrz Asasynów i mentor w swoim kraju. Do Italii przybyły w poszukiwaniu Fragmentu Edenu, zgodnie z wizją. A może z uczuciami... Pomyliłem się?

— Kim ty jesteś? — odparł przez zaciśnięte zęby przedstawiony.

— Sojusznikiem, przynajmniej na tę chwilę. Informatorem, być może przywódcą. Czas pokaże.

— To nie jest...

— Odpowiedź której oczekiwałeś, tak. Ale to również nie było pytanie, którego oczekiwałem ja.

Altaïr spojrzał wreszcie na swego rozmówcę. Ujrzał mężczyznę w brązowej szacie, kapturze przysłaniającym oczy i podobnym jemu wzroście.

— La Volpe? — upewnił się.

— Chyba nie oczekiwałeś kogoś innego. Trochę ci zeszło na dotarciu do mnie.

— Trochę mnie zmiotło z życia, ale już jestem gotów do dalszej akcji. — Asasyn mimo to skrzywił się nieznacznie.

— Trochę to mało powiedziane — mruknął tamten. — Pamiętasz twoją misję?

— Mniej więcej. Miałeś mi przedstawić szczegóły.

— Borgiowe mają fragment Edenu. Twoim zadaniem będzie zinfiltrowanie ich zamku od wewnątrz oraz przeczesanie go w poszukiwaniu... przydatnych rzeczy.

— No świetnie. Ale czy nie było do tej roboty nikogo innego? Znaczy, nie znam tego miejsca, nie mam o nim zielonego pojęcia, a to brzmi jak robota dla kogoś, kto już je zna...

— Nie mówisz niczego, o czym bym wcześniej nie wiedział. Tyle że, jak powinieneś się już zorientować, nie mamy ludzi. Każdy robi co może.

— A ty co robisz? — zapytał z ciekawości Asasyn.

— To co wszyscy. Próbuję powstrzymać tę szopę przed rozpadnięciem się —la Volpe skrzyżował ręce na piersi.

— Czasem odnoszę wrażenie, że niektórzy więcej serca wkładają w wydalanie mnie z akcji, niż ratowanie tej twojej szopy — westchnął Altaïr.

— Och, nie brałbym sobie jej słów aż tak do serca. — Rozmówca Altaïra uśmiechnął się dziwnie.

— Co?

— Skup się na tym co masz do zrobienia, nie na sobie.

Altaïr nagle zrozumiał. Choć raczej dopiero, jak pomyślał.

— Diana tu była?

— Wiesz, każdy tu przychodzi, gdy potrzebuje informacji. Machiavelli jak zwykle... przemilczał ten fakt. — Głos gospodarza stał się jakby zimniejszy.

— Chyba za nim nie przepadasz... a co takiego mówiła o mnie Diana? — zapytał Altaïr, usiłując brzmieć jakby go to niewiele obchodziło.

— Mówisz tak, jakbyś chciał brzmieć jakby niewiele cię to obchodziło.

Altaïr zaklął cicho pod nosem. Czy naprawdę był tak łatwy do odczytania? Zawsze myślał, że jest wręcz przeciwnie...

—Jesteś łatwiejszy do odczytania, niż ci się widocznie zdaje. Ale nie o tym mieliśmy rozmawiać, choć tak między nami, to musiałeś ją naprawdę rozsierdzić, że w ogóle o tobie wspominała. Tym bardziej, że to było jedno z naszych... pierwszych spotkań.

— Jedno z pierwszych? — Asasyn podniósł pytająco brew.

— Zazwyczaj... działam poza obrębem Bractwa. Inni przychodzą po informacje, ale nie zawsze mam okazję z nimi porozmawiać. A także niezbyt mi się układa z pewną osobą, pewnie wiesz o czym mówię.

Syryjczykowi nagle zaświtała w głowie pewna nieprzyjemna myśl. Ten człowiek miał koneksje w Bractwie, do którego jednak czuł niechęć, a w każdym razie niechęć do jednego z członków. Czyżby patrzył właśnie na człowieka, którego tak żarliwie poszukiwał Machiavelli?

— I ci się zwierzyła? Ja jej chyba jednak nie znam — westchnął, na wpół targany uczuciami, na wpół próbując nie dać po sobie czegokolwiek poznać.

— Nie wiem, czy zwierzyła. Może musiała dać upust, może chciała zostawić jakąś wiadomość... Ja tylko ostrzegam. — Volpe uśmiechnął się krzywo.

— Ciężko się z tobą rozmawia. W każdym razie, co do naszej... mojej misji...

— Jeszcze musi ona poczekać.

— Co?

Altaïr myślał, że się przesłyszał. Albo że mu odbiło. Albo wszystko naraz.

— Dokładnie to. Nim się tam udasz, musisz się spotkać z pewną... osobą. Zresztą nie tylko ty, co cię może ucieszyć...

— Ale gdzie, kogo, jak... — Asasyn przestał rozumieć cokolwiek.

— Wystarczy ci wiedzieć, że musisz się udać pod akwedukt, w miejscu gdzie się załamuje. Jeżeli nie wiesz gdzie to jest to dam ci mapę. Resztę rzeczy dostaniesz po dotarciu na spotkanie.

— A to nie od ciebie miałem...

— Wiem co robię. Ode mnie możesz dostać tylko to.

Volpe odwrócił się i podszedł do szafki przy ścianie, po czym wrócił do niego z jakimś małym pakunkiem. Nic się w nim nie wyróżniało poza małą, czerwoną wstążką, wbitą w materiał.

— Rozpakuj to dopiero w bezpiecznym miejscu.

— Co to? — westchnął Asasyn.

— Podarunek od... przyjaciela. — Na twarzy złodzieja znów zawidniał tajemniczy uśmieszek.

—Nie przypominam sobie... chyba że...

Altaïr pomyślał z nadzieją, że w końcu Malik dał znak życia. Minęło już tyle czasu, zdarzyło się tyle rzeczy, że niemal zapomniał o swym przyjacielu. I teraz, gdy o tym myślał, przepełniło go to głębokim niepokojem; musiało się coś wydarzyć, skoro nie napłynęła żadna wiadomość z Masjafu...

— Jesteś tu jeszcze? — zapytał Volpe.

— Niestety...

— Zrozumiesz gdy zobaczysz. To wszystko z mojej strony.

—Oczekiwałem czegoś... innego —stwierdził Altaïr, zbierając się w sobie do wyjścia.

— Nie ty jeden. Możesz odejść — dodał tajemniczy mężczyzna, widząc ruchy Asasyna.

Altaïr podszedł do drzwi bez słowa, rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie na złodzieja, po czym wyszedł, upewniając się tylko, że otrzymany pakunek jest bezpieczny w jego szacie. Zaczął lawirować między osobnikami w karczmie, pogrążony w głębiach swojego umysłu, gdy ktoś go potrącił.

— Uważaj — warknął, nawet nie spoglądając na tego kogoś.

— Sztoo powiedziałeś? —wysapał wysoki, łysy mężczyzna, stając chwiejnie Altaïrowi na drodze.

Asasyn odruchowo skrzywił się, czując nasilony smród potu, alkoholu i jakiegoś dymu.

— Dokładnie to co usłyszałeś, a teraz spierdalaj — warknął, mając nadzieję że groźny ton odstraszy prymitywne zwierzę.

Stało się wręcz przeciwnie.

— Ja ci zara... — wysapał pijak, rzucając się na niego.

Altaïr ledwo zdążył wykonać unik przed ciosem. W ostatniej chwili zdołał ugiąć kolana i ruszyć nieco w lewo. Tyle że przy tym wpadł na kolejną osobę, która odepchnęła go mocno, przez co wylądował na podłodze.

— Uważaj co robisz, kiepie! — wydarł się za nim ktoś.

Ale Altaïr nie miał nawet czasu mu odpowiedzieć, zmuszony do kolejnego uniku, nader niezgrabnego. Udało mu się jednak mimo to powstać i przyjąć — w miarę możliwości — bojową pozę. Nie czuł się wcale na siłach do bijatyki, zwłaszcza w świetle ostatnich wydarzeń, jednak nie miał wielkiego wyboru. W walce na pięści mimo wszystko daleko mu było do wprawy, z jaką władał ostrzami. Tych nawet nie próbował dobywać - w karczmie pełnej żołnierzy to by było samobójstwo, tym bardziej że już wytworzył się wokół nich krąg gapiów, zostawiając miejsce jedynie dla ich potyczki.

— Ostrzegam cię... — spróbował jeszcze raz Asasyn.

— W żopu to mam — warknął jego rywal i znów przypuścił atak.

Tym razem Asasyn nie miał tyle szczęścia. Potężny cios ugodził go prosto w lewe ramię, pozbawiając go równowagi i niemal łamiąc mu kość. Chwilę później padł kolejny cios, przed nim jednak zdołał odskoczyć, gdyż przeciwnik zbytnio się ociągał w nabieraniu zamachu.

Tłum zdążył już się podzielić i zacząć kibicować, Asasyn nie rozumiał z tego jednak ni słowa.

Gdy pijak postawił krok w jego stronę, Altaïr wiedziony instynktem dopadł przeciwnika i rąbnął z rozpędu go w brzuch. Ten zgiął się wpół, zniżając odruchowo twarz —prosto ku spotkaniu z kolanem oponenta.

To był koniec. Mężczyzna może i był słusznej postury, ale upojenie alkoholowe skutecznie ten atut zniwelowało, przez co zwalił się na deski, a tłum oszalał.

Dopiero po chwili Altaïr się zorientował, że idzie ku niemu kilku oprychów uzbrojonych w noże i sztylety, tratując i rozpychając ludzi. Spoglądali prosto na niego, szczerząc brudne, nierówne resztki zębów osadzonych w popękanych i poprzecinanych bliznami ustach.

Wiedział, że jego ostatnią, wątpliwą nadzieją jest sięgnięcie po miecz - co też z niechęcią zrobił, dobywając go z pochwy ukrytej pod szatą. Resztki tłumu nagrodziły go czymś na kształt zduszonego westchnięcia, odsuwając się aż pod ściany.

Począł kręcić młynki mieczem, korzystając ze zwolnionego miejsca; robił to jednak niezgrabnie, ręka mu drżała, ostrze ciążyło mu w dłoni, opadając za szybko i wznosząc się zbyt powoli, by mogło to wzbudzić w opryszkach cokolwiek innego niż pogardliwe uśmieszki, którymi go obdarzyli.

Altaïr wiedział, że nie ma szans. Był zbyt wyczerpany podróżą, ostatnimi ranami, by mógł zwyciężyć w takich warunkach. Czterech na jednego to było zdecydowanie zbyt wielu jak na jednego, dopiero co wypełzłego z grobu skrytobójcę.

Bandyci zapomnieli jednak o jednej rzeczy: ta karczma była siedzibą gildii złodziei, której przywódca był jednym z ważniejszych członków Bractwa Asasynów. A ten, jak Altaïr miał okazję wcześniej się przekonać, wiedział zawsze wszystko o wszystkim, tym bardziej o tym, co działo się pod jego własnym nosem.

Ludzie la Volpe wyszli spomiędzy tłumu, liczni, uzbrojeni, z twarzami jak z marmuru, okrążając rzezimieszków. Ci spojrzeli na nich, niegrzeszące inteligencją twarze wykrzywiając w niemym zdziwieniu, po czym rzucili niechętnie broń, która z głuchym łoskotem upadła na stare deski.

Zza pleców Altaïra wyłonił się sam Mistrz Złodziei, podchodząc do czwórki i mówiąc im coś w niezrozumiałym dla Asasyna języku. Po chwili bandyci zaczęli być wyprowadzani, niezbyt delikatnie, przez podopiecznych gospodarza.

Ten ostatni obrócił się do Altaïra, nie ukazując cienia emocji na skrywanej w cieniu kaptura twarzy.

—Zawsze się musisz władować w jakieś szambo? Zresztą, po co ja pytam.

— Ale to nie moja wina! — jęknął Syryjczyk.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wciąż w dłoni ma obnażony miecz, schował go więc pospiesznie.

— Jasne, jasne — odpowiedział tonem wyrozumiałego ojca Volpe. — Idź już.

Asasyn udał się raz jeszcze do wyjścia, tym razem nie napotkawszy żadnych problemów. Gdy wyszedł, przystanął na moment, wzrokiem szukając akweduktu, a po jego zlokalizowaniu rozpoczął marsz, nie myśląc już o niczym więcej.

Długo jednak to nie potrwało; ledwo wszedł między pierwsze domy, a dwóch mężczyzn zastąpiło mu drogę, usłyszał też kroki za sobą.

—To znowu wy? — jęknął, patrząc na dwóch oprychów z karczmy.

Może i nie mieli broni, mieli jednak zapał i chęć zemsty. Znowu poleciały groźby w nieznanym języku, znowu pięści podniosły się w górę...

... I po chwili opadły, gdy jakiś biały kształt, ni to orzeł ni to duch, zleciał pomiędzy nich, jednego z bandytów przyszpilając do ziemi, drugiemu po podniesieniu się z kolan wbijając ostrze w kark.

Gromadzone latami doświadczenie Altaïra dało o sobie znać, gdy ten, wykorzystując moment, obrócił się i błyskawicznie wyciągniętym mieczem — co zaskoczyło jego samego —  wyuczonym, wręcz podręcznikowym  ciosem, ściął głowę jednego z napastników; ostrze przeszło przez mięśnie, ścięgna i kości jak przez masło. Z ciała trysnęła krew, brudząc wszystko wokół na jakiś czerwony kolor, a głowa pacnęła o ziemię.

Ostatni pozostały przy życiu bandyta widząc to, zabrał nogi za pas i zaczął uciekać, Altaïr miał to już jednak w nosie. Obrócił się w kierunku swojego wybawcy, którego się na pewno tu nie spodziewał.

— Ezio?

— We własnej osobie! — zaśmiał się serdecznie Włoch, podchodząc i ściskając na powitanie Syryjczyka. — Ty to zawsze się w coś władujesz.

— Co ty tu robisz?

— Wącham kwiatki, podziwiam piękne panienki, staję w obronie prawa i chronię ci zadek. Taka tam... codzienna rutyna. — Ezio cały czas się szczerzył.

— Kiedyś ta rutyna kogoś wykończy... Ale tak na poważnie, to co tu robisz? — Altaïr oparł się o ścianę, zmęczony.

— No cóż, ktoś pomyślał, że pewnie coś ci się może przydarzyć... więc przybyłem — odparł tamten, wzruszając ramionami.

— Ktoś? — zapytał Syryjczyk, podnosząc brew w udawanym zdziwieniu i jednocześnie czując delikatny zew nadziei. — A zdradzisz mi imię tego ktośka?

— Nie no, to by zepsuło całą zabawę. — Włoch mrugnął figlarnie jednym okiem. — Ale cię do niego doprowadzę, miejmy nadzieję, już bez zbędnych przygód.

Altaïr prychnął śmiechem mimowolnie.

— Gdyby te przygody dotyczyły kobiet, to pewnie byłbyś pierwszym zainteresowanym, czyż nie?

— Ma się rozumieć, w końcu są rzeczy ważne i najważniejsze.— Śmiech Ezia, za usłyszenie którego niejedna kobieta gotowa była się oddać jak stoi, znów wypełnił pustą, poza nimi, ulicę. 

— Ech, Italia... — mruknął Altaïr, zastanawiając się tylko, czy Diana tak samo luźno podchodzi do tematu.

— Spodoba ci się, wierz mi. To co, ruszamy? — zapytał Włoch.

Syryjczyk tylko skinął głową, stając prosto.

____________________

Korzystając z koronaferii bądź kwarantanny, jak kto woli, udało mi się to cholerstwo ukończyć, po długim czasie walki ze sobą i okolicznościami xD Tymczasem siedzieć na dupach, słuchać lekarzy i się nawadniać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top