Rozdział XXXIII - Jeszcze jeden raz

Altaïr stanął i dysząc, oparł się o ścianę. Z boku leciała mu krew, patrzył na odchodzącą spiesznie Dianę. Czuł tyle różnych emocji, że sam nie wiedział która z nich jest najsilniejsza. Gniew, wypełniający całe jego wnętrze jak jakaś mistyczna siła, rozpacz która tę siłę mu odbierała, a może adrenalina, przyspieszająca bieg krwi. Widział dym, unoszący się z siedziby Bractwa, z każdą chwilą coraz gęstszy, żołnierzy rabujących i próbujących schwytać każdego podejrzanego - podejrzanym był każdy. Czuł się tak oszołomiony, że sam nie wiedział co się dzieje.

Jak w zwolnionym tempie ujrzał kolejnego Templariusza, biegnącego prędko ku niemu. Pomyślał o wyjęciu broni i przyjęciu postawy, ale... nie mógł. Czuł się kompletnie sparaliżowany. Było mu obojętne to, czy teraz umrze i co się podzieje dalej. W oczach tamtego błysnął tryumf, gdy zbliżał się do niego z wyciągniętym mieczem, unosił do ciosu i upadł nagle.

Obejrzał się powoli; ocalił go jeden z początkujących asasynów, który przybył nie wiadomo skąd, rzucając nożem, choć wyglądało na to, że swoim ostatnim. W nagłym porywie Altaïr rzucił się mu na pomoc, gdyż w kierunku jego wybawcy zmierzało czterech kolejnych przeciwników. Nawet nie zauważył momentu, w którym wymieniał ciosy, w którym jego towarzysz padł bez głowy na ziemię, a on rzucił się na niemal dwukrotnie większego wroga, wbijając mu ukryte ostrze prosto w oko. Chwilę później ten jednak zmiótł go z siebie, a Asasyn poleciał na ścianę jak szmaciana lalka, uderzając w nią głową i odpływając.


***

Wybiegł na ulicę, rozglądając się dookoła i od razu spostrzegając, że jest znacznie gorzej, niż w opowieści posłańca. Ulicami maszerowali żołnierze w zbitych szeregach, rozglądając się ponuro na boki, na dachach widać było połyski hełmów, cywile gorączkowo próbowali się schować gdziekolwiek.

Odbił w lewo i po chwili doszedł do końca budynku, po czym jeszcze raz skręcił w lewo i wpadł na kogoś. Tym kimś był żołnierz o dystynkcjach kapitana, który spojrzał na niego gniewnie i już chciał schwytać, gdy instynkt Altaïra zadziałał. Schylił się i kopnął w kolano przeciwnika, po czym wyrwał się do przodu i zaczął sprintować w kierunku mostu naprzeciw niego. Pomiędzy budynkami za nim dojrzał odchodzącą spiesznie Dianę, jak mu się wydawało. Z tyłu dobiegały go jakieś krzyki, przekleństwa i zawołania, słychać było tupot stóp odzianych w stal. Nie oglądał się jednak, wiedząc, że niedługo nadejdą strzelcy.

Będąc w połowie mostu zaryzykował jednak spojrzenie za siebie; po brukowanej nawierzchni biegł za nim chyba cały oddział, utrzymując mimo wszystko zgrabne tempo. Spojrzał przed siebie i kontynuował bieg, starając się jeszcze bardziej przyspieszyć, miarowo pracując rękami i starając się stawić jak najdalsze kroki. Pęd niemal zrzucił mu kaptur z głowy, ale nie zwracał na to uwagi.

W końcu udało mu się wpaść w wcześniej zaobserwowaną uliczkę, czując jednak niemal pościg na plecach, skręcił więc bez namysłu w lewą odnogę, potem prawą, prosto i znów w lewo, nie mając zielonego pojęcia gdzie jest. Wbiegając po delikatnie wznoszącej się drodze, do głowy wpadł mu pomysł, by wspiąć sie na dach, jednak odrzucił go; napastnicy mogli go z łatwością strącić w trakcie wspinaczki, poza tym nie miał żadnej gwarancji co do tego, że na dachach strzelców nie będzie. Z tą myślą wybiegł na kwadratowy plac między budynkami.

Panowała tu dziwna wręcz cisza. Nie zupełna, z oddali dochodziły jakieś odgłosy, jednak były jakby przytłumione i nie potrafił ich rozróżnić. Różnej wielkości budynki, mimo iż malowane na biało, były jakieś takie wyblakłe i ponure, z zamkniętymi oknami które były zawsze zasłonięte. Trochę roślinności, która rosła w wyznaczonych miejscach w rogach placu, zdawała się być zwiędła i niechętna do życia.

Pośrodku tego wszystkiego stała fontanna, wesoło wypluwająca wodę. Było w niej coś takiego szczególnego, choć sama w sobie była kompletnie zwyczajna; woda spływała po talerzach, z których każdy był większy od poprzedniego, patrząc od góry. Zrobiona z gładkiego, białego marmuru, nie była jakoś specjalnie wysoka ani niska, szeroka czy chuda. Zaczął do niej podchodzić jak w transie, zafascynowany refleksami w niej. Jego kroki nie wydawały żadnego dźwięku, oczy nie potrafiły się oderwać od niespokojnej tafli wody, poruszanej nieustannym napływem wody z góry. Gdy w końcu stanął nad nią, zaczął dostrzegać coś dziwnego w niej. Jakby jakiś... czarny kształt, jakby pelerynę.
Coś mu to przypominało, tylko... co?

Nawet nie drgnął, gdy to coś zaczęło nagle się powiększać, nabierać ostrości, aż, jak gdyby stało się kawałkiem wody, zaistniało pod... na... mniejsza, po prostu było dziurą w wodzie, patrzącą na niego pustką we wnętrzu kaptura.

Już wiedział, skąd to kojarzy.

"To" wskazało palcem na siebie, potem Altaïra, potem do góry, wszystko to w upiornie powolnym tempie.

A potem... zniknęło. Wszystko wróciło do normy, fontanna zaczęła być jeszcze bardziej zwykłą fontanną, krzyki i wrzaski nabierały swojego brzmienia, a z uliczki z której wyszedł, dobiegał wyraźny tupot stalowych butów. Altaïr obejrzał się, patrząc na zmierzający ku niemu oddział, po czym odwrócił głowę, patrząc na uliczkę naprzeciwko tej, z której wyszedł.

Chciał do niej dobiec, ale zauważył pewien mankament tego planu; Dianę, która wybiegała w pośpiechu, oglądając się za siebie. Wydostawszy się z uliczki, oparła się ręką o jeden z filarów, na których podpierały się budynki. Chwilę stała zgięta, po czym poderwała głowę - patrząc prosto na Altaïra.

Czas jakby zamarł. Mimo iż stali w pewnej odległości od siebie, widział doskonale jej twarz i przebiegające przez nią emocje. Skrzywienie się jakby ze wstrętu, potem gniew a na końcu coś... jakby chciała mu coś pokazać.

Usłyszał za sobą niski, gruby śmiech. Chwilę później wpadł do fontanny z taką prędkością, że nadział się boleśnie na kilka z talerzy, od których się odbił i wpadł pod wodą - i pewnie tylko to go ocaliło, gdyż chwilę później w jego miejsce uderzył z ogromną siłą jakiś podłużny przedmiot, z łatwością niszcząc marmurowe talerze fontanny. Mimo ogromnego bólu w boku i tyłu czaszki, przeczołgał się po dnie na drugi koniec, jak mu się zdawało przynajmniej, dusząc się pod wodą i mając ogromną chęć ją wypluć, wiedząc jednak iż nie jest to zbyt dobry pomysł. Szybko się poderwał, chwytając rękoma za krawędź i wyskakując z fontanny. Nie poszło mu jednak tak, jakby chciał, gdyż wylądował plackiem na ziemi i dopiero po chwili zaczął się zbierać, słysząc stukot broni. Rozejrzał się, próbując strzepać z oczu i kaptura krople wody, nie było to jednak zbyt skuteczne, gdyż całą dłoń także miał mokrą. Mimo to, dostrzegł Dianę, walczącą z jakimś kolosem, który wcześniej musiał go powalić, a co nadal odczuwał.

Spróbował wyszarpnąć w biegu ukryte ostrze, te jednak się zacięło, więc mnąc przekleństwo w ustach, zaczął szamotać się z mieczem u jego boku, który po dłuższej chwili się wysunął. Już chciał pomóc Dianie, gdy coś boleśnie przeorało go po boku. Odruchowo odskoczył, obracając się w kierunku niebezpieczeństwa. Miał sporo szczęścia, gdyż naprzeciwko niego stał kolejny z żołnierzy, tym razem jednak wyglądających całkiem normalnie.

Altaïr nie bawił się w przelewki, rzucając się prosto na przeciwnika, zadając cios znad głowy. Trafił w obojczyk przeciwnika, jednak pancerz przeciwnika sprawił, że ostrze go mocno wgięło, nie czyniąc właścicielowi wiele więcej niż ból w tym miejscu. Zaraz jednak doświadczył kontry, gdy przeciwnik wbił mu drugim ramieniem sztylet w zraniony wcześniej bok, na tyle głęboko, że Asasyn mimowolnie się skulił, a wtedy zarobił kopniaka w brzuch, od którego wylądował na ziemi raz kolejny. Ledwo się zebrał na kolana, gdy przeciwnik podszedł i uderzył go opancerzoną pięścią. Krew zalała usta Altaïra, gdy jeszcze raz wylądował, tym razem na brzuchu. Chwilę później jego bok rozorał jeszcze większy ból, gdy wbity tam wcześniej sztylet napastnik wyciągnął, próbując przy tym rozpruć jego ciało. Usłyszał szyderczy śmiech nad sobą i skulił się mimowolnie, oszołomiony, obolały i jednocześnie dziwnie zobojętniały wobec rychłej śmierci. W końcu jego cierpienie się skończy i będzie mógł odpocząć... Wtem jednak przypomniał sobie oczy Diany, tak nadzwyczajne, a w które już nigdy nie będzie mógł spojrzeć. Pomyślał o tym, jak jego dręczyciel zakrada się za plecy jego Miłości i zadaje jej śmiertelny cios, albo jeszcze gorzej, pozbawia ją przytomności i...

Przeturlał się w przypływie nagłej adrenaliny, nie zważając na ból. Chwilę później w miejsce w którym leżał, żołnierz wbił ostrze z taką siłą, że jego czubek, jak się zdawało, zgiął się, a cały przedmiot zawibrował w rękach właściciela. Altaïr przycupnął i wystrzelił, chwytając w locie kolana wroga, aż ten padł na ziemię z hukiem, nie spodziewając się takiego obrotu akcji. Błyskawicznie Asasyn usiadł mu na opancerzonej klatce piersiowej i zaczął tłuc przeciwnika po twarzy, w przypływie szału. Mężczyzna miał na sobie hełm, był to jednak zwykły nosal, który po którymś ciosie po prostu zleciał z jego twarzy, która już wkrótce w ogóle przestała przypominać twarz, a raczej jakiś zdeformowany ziemniak, chlipoczący cicho i błagający o litość.

Altaïr z chęcią by wykończył przeciwnika, zerwał się jednak i chwytając po drodze swój miecz, stanął przy walczącej jeszcze Dianie, która jednak zdawała się być coraz bardziej osłabiona. Zaczął okrążać giganta, chcąc go zajść od pleców, a przynajmniej rozkojarzyć, co mu się udało, gdyż ciosy tamtego przestały być takie precyzyjne, obrona nieprzebita, a gdy Asasyn wykonał wypad do przodu, kolos próbując się obronić, odsłonił jednocześnie swój bok, do którego w moment dopadła Diana, wykonując coś, co na długo zapadło Altaïrowi w pamięć i nigdy nie miał się dowiedzieć, jak ona to zrobiła; wbijając ukryte ostrze w bok giganta, zdołała jakoś podskoczyć i podciągnąć się na nim, tak że wylądowała na ramieniu przeciwnika, wokół głowy którego po chwili oplotła nogi i wbiła drugie ostrze prosto w oko. Żołnierz zawył i zwalił się do tyłu bez życia, a Diana już po chwili stała, próbując wyciągnąć ostrze, które utkwiło w boku tamtego.

Kiedy dokonała tego, spojrzała na Altaïra, potem na za jego plecy, a jej oczy jakby się... zaszkliły? Asasyn zamrugał, przekonany, że to jego rzęsy nadal są przemoczone. Kiedy jednak spojrzał ponownie, jedyne co zauważył, to usta jakby stworzone do całowania, bladą skórę ubrudzoną krwią i cudowne, różnobarwne oczy, oczy, które patrzyły na niego z niechęcią i czymś, co w moment pozbawiało go chęci życia czy tryumfu zwycięstwa.

- To twoja wina - powiedziała cicho, wskazując podbródkiem na coś za nim.

Obejrzał się, choć nie miał na to żadnej ochoty. To pierwsze słowa które wypowiedziała prosto do niego, bez żadnych złośliwości, a które wypowiedziane były tak bezdusznym głosem, że jego serce znowu skurczyło się boleśnie. Jego wzrok spoczął na dymiącym zbiorowisku budynków, będących siedzibą ich Bractwa. A raczej byłą siedzibą Bractwa... a może byłego Bractwa? Poszli w rozsypkę, stracili siedzibę główną, zostali zmiażdżeni - tak to wyglądało teraz. Na dodatek stał tu z miłością swojego życia, powoli się wykrwawiając, mentalnie już obumierając. Spojrzał na nią jeszcze raz i nabrał jednej wielkiej ochoty... wziąć ją w ramiona i rzucić wszystko w cholerę. Czy wtedy też by go odtrąciła?

Ona cię nienawidzi - szepnął jakiś cichy, irytujący głosik w jego głowie. - Nieważne co zrobisz, to isę nigdy nie zmieni.

- Niee - wyjęczał na głos, nie zdając sobie z tego sprawy.

- Co nie? - warknęła Diana, odwracając głowę i otrzepując się. - Znowu ideał, tak?

- Nie - jęknął Altaïr rozpaczliwie. - Nie o to mi...

- Więc o co? A zresztą, nieważne. To nie ma sensu...

- Nie, zaczekaj! - Asasyn niemal zachłysnął się powietrzem, próbując coś wymyślić. - Ja naprawdę nic nie...

- Mogłeś jej nie przyprowadzać. Mogłeś tu w ogóle nie przybywać, byłoby lepiej dla nas wszystkich. - Głos Diany przepełniony był jakąś gorzkością i gniewem, nadal towarzyszącym jej po walce... a może będący w niej od dawna, jednak jeszcze próbowała trzymać go na smyczy.

- Przecież uratowałem wam życia... co ja zrobiłem nie tak?

- Powinieneś wiedzieć. Jeśli jesteś taki mądry, radź sobie sam - warknęła raz jeszcze, po czym obróciła się na pięcie i zaczęła odchodzić.

Altaïr stanął i dysząc, oparł się o ścianę.

***

Leżał obolały, zamroczony i wykrwawiony. Świat jawił mu się w wyblakłych barwach, w uszach słyszał cichy pisk, nóg właściwie nie czuł. W zasadzie to... czuł, ale się jak trup. Spróbował podnieść głowę, ale ta nie chciała się ruszyć. Spróbował jeszcze raz i jeszcze, aż udało mu się ją podnieść na kilka milimetrów, po czym znowu opadła. Westchnął ledwie słyszalnie, czując jak ból z całego ciała z każdą chwilą się nasila. W końcu uniósł głowę na tyle, by zobaczyć walczące ze sobą postacie, zlewające się w mieszaninę białych i złotych plam. Chwilę później stracił przytomność.

***

Ziemia się pod nim zaczęła ruszać, a jego zaczęto rozszarpywać na atomy. Czy tak wyglądał koniec? Koniec bez spokoju, z jakiś ciągłymi wrzaskami brzmiącymi jak jego imię? Spróbował się na nich skupić. Szło mu to wyjątkowo źle, ale na tyle na ile rozumiał, to były głosy mówiące coś o nim, ale... co?

Znowu odpłynął w błogi sen.

***

Budził się to znów tracił przytomność. Raz czuł olbrzymie ciepło, to znów paraliżujące zimno. Raz był kompletnie mokry, to suchy niczym ziarnko piasku. Widział pustkę i mrok, to znów słyszał nawoływania, krzyki i jakąś dziwną, zakapturzoną postać odzianą w szatę jakby szytą z najmroczniejszej czerni.

Z każdą chwilą słabł. Umierał.

***

Cały czas go coś kłuło w boku, nie dając spokojnie pogrążyć się w otchłani pustki, gdzieś za to odczuł przyjemny chłód, kojący jego... coś, czymkolwiek to było. Czuł się wręcz bezcielesny, jak jakiś astralny byt, choć nawet nie wiedział skąd takie określenia zna i co one znaczą. Cały czas coś słyszał z zewnątrz, czuł delikatny ruch, ale czuł się tak otępiony i rozleniwiony, że z chęcią by temu ustąpił. Czuł jednak, że nie powinien, że już się znajdował w czymś takim, tylko... gdzie? Kiedy? Jak?

Gdyby leżał teraz na łóżku, przekręciłby się i odpłynął.

Łóżku?

Łóżko było niemal zawsze miękkie i wygodne, pozwalające odpocząć bez problemu brakującego miejsca. A to, na czym leżał, bo niewątpliwie na czymś leżał, było miękkie i zapadało się pod ogromnym jego ciężarem. Głowę miał chyba na jakimś wzniesieniu, także miękkim. Czyżby poduszce? Ponadto to właśnie na niej czuł przyjemny chłód.

Powoli do niego docierały niemrawe wspomnienia i czucie w obolałym, sztywnym i osłabionym ciele. Nie mógł się poruszyć, jednak czuł mrowienie w boku, palcach, głowie, słyszał od czasu do czasu czyjś głos i coraz bardziej narastało w nim przekonanie, że już coś takiego przeżył. Leżał przy kimś, ledwo żyjąc, a może po prostu śpiąc, słysząc delikatny głos i od czasu do czasu czuły dotyk...

A może po prostu mu się zdawało... czuł się taki senny, zmęczony. Po co się męczyć, po co dalej się opierać, gdy może się po prostu rzucić w niepamięć i pustkę, spokój i brak zbędnych uczuć?

Coś zamigotało w jego wspomnieniach, głowie, pustce przed nim, cokolwiek to było. Jakaś mglista mara... dwoje dużych, krągłych punktów, różnego koloru. Jeden ledwo się wyróżniał od mroku wokół, drugi wręcz oślepiał szafirową barwą. Powoli formował się znajomy kształt, potem barwa i w końcu włosy, blada skóra...

Jego serce zabiło żywiej, odpędzając zmęczenie i apatię. Już wiedział, skąd to kojarzył. To była dokładnie ta sama sytuacja.

Pełen euforii i nagłej, niespodziewanej siły, otworzył oczy i widząc ciemny brąz długich włosów postaci siedzącej obok niego, z jego ust wyrwał się radosny jęk.

- Diana!

Dopiero potem jego wzrok począł się wyostrzać, rozpoznając kolejne fragmenty ciała. Z oporem do głowy przychodziły mu coraz kolejne wspomnienia, a przede wszystkim - to, kim była kobieta siedząca przy nim.

- W końcu się obudziłeś - westchnęła z ulgą Rachel.

***

To już dwa lata. Co prawda poprzednie rozdziały były dłuższe, ale wtedy miałem więcej czasu dla siebie i motywacji, których brak się odbija na choćby częstotliwości wrzucanych rozdziałów. Tak czy siak... szczęśliwego nowego roku.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top