Rozdział XXXI - Wróg, przyjaciel
Słońce wysoko zawieszone na błękitnym, czystym nieboskłonie, przyświecało wesoło i ciepło, promieniami swymi liżąc białe i brudne, stare i remontowane, nowe i zrujnowane, niskie jak i wysokie domy, budynki, sklepy i zabytki, przechodniów, straże i zwierzęta. Miasto tętniło życiem, z brukowanych ulic dochodziły wrzaski, zawołania, wykrzykiwane oferty i obelgi, widać było ludzi spieszących na jakieś ważne dla nich rzeczy, kupców dokonujących prezentacji asortymentu, żołnierzy maszerujących równym krokiem w ciężkich zbrojach, dzieci zabawiające się w bocznych uliczkach.
Ale coś tu było nie tak, coś czego nie dało się dojrzeć za pierwszym razem, lecz poświęcając temu codziennemu rytuałowi nieco więcej czasu. Budynki niemal zawsze miały przymknięte i pozasłaniane okna oraz zaryglowane drzwi, zabytki schylały się ku ruinie, brudne i zapomniane. Wrzaski były jakieś takie nerwowe i niespokojne, wołania kupców wręcz rozpaczliwe, obelgi przepełnione złością graniczącą z nienawiścią. Ludzie szli zgarbieni i wpatrzeni w ziemię jak w najdroższy dla nich skarb, żołnierze zawsze rozglądający się podejrzliwie w matowych i niezadbanych zbrojach.
Rzym krył w sobie jakąś dziwną tajemnicę, pozostawiającą go jednocześnie pięknym, żywym miastem, jak i miastem wzbudzającym niepokój i smutek z niewiadomych przyczyn.
A to ostatnie Altaïr odczuwał bez ustanku. Dręczyło go tak wiele rzeczy, że nie potrafił się skupić na żadnej konkretnej, nie mogąc znaleźć dla siebie kąta czy zajęcia, nawet teraz, siedząc na czubku jakiejś dawno opuszczonej, zrujnowanej wieży, która jednak była dla Asasynów dosyć ważnym punktem. Patrzył przed siebie i czuł znudzenie tym monotonnym widokiem, pełnym ludzkiego nieszczęścia i pozbawionym kolorów, drenującym z niego resztki sił, z którymi wstawał każdego dnia. A może tylko tak mu się zdawało? Może wszystko sam sobie wmawiał? Nie. Był na to zbyt mądry, zbyt... doświadczony, by wmawiać sobie coś, co do niego nie pasowało.
Westchnął, przeciągając obolałe ręce i tocząc wzrokiem raz po raz kręgi po otaczającym go mieście. Był w nim taki mały, taki nic nieznaczący... a jednak jego problemy były ważniejsze, niż tego miasta. Wolał się zajmować nimi, a nie włóczyć się bez celu, szukać igły w stogu siana... Miał tego dosyć.
Nim jednak zdążył pomyśleć coś więcej, jego wzrok przykuł pewien szczegół. Bardzo ładny szczegół, odziany w szmaragdową suknię, z gorsetem, przyjemnym dla oka dekoltem i prostymi rękawami. Długie, brązowe włosy o jasnych końcówkach powiewały energicznie za kobietą, choć może jeszcze dziewczyną, gdy kroczyła żwawo przed siebie, kołysząc kusząco biodrami. Nie zdołał dojrzeć rysów jej twarzy, poczuł się jednak na tyle zaintrygowany i zafascynowany, że niemal z miejsca podjął decyzję.
Wstał na chwiejnych, zdrętwiałych nogach, przez co runął przed siebie, w ostatniej chwili przekrzywiając się tak, że poleciał prosto jak cegła w dół. Powiew wiatru niemal zdarł mu z głowy kaptur i wbił się gwizdem do uszu, nim jednak zdążył zarejestrować myślami cokolwiek więcej, wylądował w starym sianie, które dostało się w każdy jego otwór ciała, który był odsłonięty. Wygrzebując się i wypluwając kilka złamanych łodyg z ust, zaczął się szybko rozglądać, w sam raz by ujrzeć znikającą za rogiem osobliwość.
Ruszył biegiem jej trasą, próbując ją dogonić, było to jednak niepotrzebne, gdyż tuż po dotarciu do zakrętu, ujrzał nagle zupełnie niespiesznie idącą nieznajomą. Teraz szła dumnie wyprostowana, nie rozglądając się na boki, z bijącą od niej aurą pewności siebie i kobiecości oraz tajemniczości, tak bardzo intrygującą Altaïra. Pochłonęło go to na tyle, że niemal zupełnie zapomniał o świecie i tylko bolące, ciężkie jak głaz serce przypominało mu, dlaczego nie powinien zwracać na nią uwagi. Nie słuchał jednak serca, które już raz go zawiodło i kontynuował dalej podróż przez małą uliczkę, która mimo wszystko była w miarę schludna i dobrze utrzymana. Podróżowało tędy także kilka niewyróżniających się osób, jednak nikt nikt nie zwracał na siebie uwagi za wyjątkiem Altaïra. Gdy śledzona osoba zniknęła niespodzianie, ten stanął w miejscu jak wryty i wyrwany z transu. Przyspieszył kroku, dotarł do zakrętu którego wcześniej nie ujrzał i...
... poczuł, jak nagła siła porywa go i uderza nim o ścianę, raz, drugi i trzeci, jego głowę zasypuje szybki grad ciosów, a na końcu coś podcina jego nogi, przez co wylądował na twardej, kamiennej drodze, pozbawiony tchu i w szoku. Wzrok mu się rozmywał, więc z trudem zorientował się, że niemal na nim klęczy śledzona wcześniej dziewczyna, teraz wyglądająca zupełnie inaczej niż przed chwilą jeszcze. Próbując skupić wzrok w jednym miejscu, nie będącym jej biustem, zauważył rozcięcia w strategicznych miejscach, umożliwiających zgrabniejsze ruchy nogami, czy wysunięcie ukrytych ostrzy z rękawów suk...
Ukrytych ostrzy?
Powoli, próbując ustabilizować obolałą głowę, uniósł wzrok na nieprzeciętnie piękną twarz dziewczyny. Duże, szmaragdowe oczy spoglądały na niego z furią, lekko otworzone, zmysłowe usta ukazywały biel zębów. Kosmyk włosów opadł jej na twarz, przecinając w pół cienkie brwi i zahaczając o mały nosek. Nic więcej nie zdążył zauważyć, gdyż nieznajoma raz jeszcze zdzieliła go w głowę z niemałą siłą, której nie wskazywałaby jej drobna budowa, bo w gruncie rzeczy... była malutka.
Niemal jak Diana, która jednak była od niej jeszcze...
— Kim jesteś i dlaczego mnie śledzisz? — warknęła dziewczyna miękkim głosem, który kompletnie nie pasował do tonu jej wypowiedzi.
— Boże, ale ty masz cios... jak przywalisz to zabijesz, hę? — próbował się uśmiechnąć Asasyn, za co został nagrodzony dotykiem chłodnej stali na szyi. — Hej, spokojnie, może zacznijmy to od nowa, na spokojnie... nie musimy się od razu zabijać na powitanie.
— Nie będę się powtarzać — syknęła nieznajoma, mrużąc swe piękne oczy.
Ale nie tak piękne, jak te Diany...
— Nie złość się tak, zło... dobra, dobra! — Ostatnie słowa niemal wykrzyczał, widząc jak nieznajoma kieruje swe ostrze ku zupełnie innemu punktowi, na utracie którego mu niespecjalnie zależało. — Zwą mnie Altaïr. Jestem tu niemal tak samo krótko jak ty, więc nie mogę powiedzieć ci wiele...
Ujrzał, jak po twarzy nieznajomej mignął jakiś cień, który jednak szybko zamaskowała.
— Nie jesteś miejscowym... ale nosisz szaty Bractwa.
To nie było pytanie, a stwierdzenie faktu, którego zaprzeczenie mogłoby się skończyć... bardzo źle.
— W punkt. Słuchaj, bardzo miło się z tobą rozmawia, ale czy nie sądzisz, że widok kobiety kucającej przy powalonym człowieku w szacie wygląda dość... ekscentrycznie, zwłaszcza dla straży?
Dziewczyna przez chwilę dumała nad jego słowami.
— Mam nadzieję że nie będziesz próbował ucieczki. To by się mogło... niefortunnie skończyć.
Powstali szybko, doprowadzając się do jako takiego ładu.
— Więc? — spytała chłodno nieznajoma.
— Może byś się przedstawiła? Nie wiem jak się do ciebie zwracać, mia bella — powiedział Altaïr, niedawno nauczonym włoskim zwrotem, czując się z tego powodu dumny jak paw.
W uliczce rozległ się siarczysty odgłos uderzenia w policzek, którym obdarowała Asasyna dziewczyna.
— Ostatnia szansa.
— Tak, noszę strój Bractwa — jęknął Asasyn, przykładając dłoń do piekącego, zaczerwienionego fragmentu twarzy.
— Skąd go masz?
— Dostałem... od tutejszego Bractwa.
— Musisz mnie tam doprowadzić — oświadczyła jak gdyby nigdy nic nieznajoma i wyprostowała się dumnie, czekając na poprowadzenie jej.
— Po cholerę? — warknął zupełnie innym tonem Altaïr, prostując się i odsuwając na wszelki wypadek. — Czego od nich chcesz?
— Porozmawiać. — Dziewczyna uśmiechnęła się swymi różowymi ustami, przekrzywiając głowę i patrząc mu w oczy.
Choć bardzo chciał, nie mógł zaprzeczyć, że wyglądała przy tym... cóż, uroczo.
— Z kim i o czym... — Przejechał językiem po wyschniętych ustach, czując się zbity z tropu.
— Niejakim Machiavellim. Mam mu do przekazania... dosyć ważne rzeczy, jak mniemam.
— Dostarczę je.
— Nie, ja to muszę zrobić. Nie wiem, czy można ci ufać — westchnęła nieznajoma.
— Mówisz mi to po tym, jak mnie obiłaś i niemal zaszlachtowałaś na śmierć w jakiejś dawno zapomnianej uliczce — jęknął Asasyn. — Kto mówi o zaufaniu?
— Gdybym chciała, to już byś nie zauważył. — Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— A skąd mam wiedzieć, że nie zrobiłaś tego celowo by to powiedzieć, po czym spróbować na podstawie tego dostać się do naszej siedziby i tam coś nawywijać? — odparł nieprzekonany skrytobójca.
— Boże, człowieku — westchnęła rozmówczyni. — To ma mniej sensu niż twoje życie. Mam ukryte ostrza, znam tożsamość waszego przywódcy, przyłapuję cię na śledzeniu mnie, a ty się obawiasz że jestem kimś... niepożądanym?
Pożądanym na pewno, skwitował w myślach Altair.
— Ma mniej więcej tyle samo sensu, co twoje "wpraszanie" się do nas. Może powinienem po prostu zostawić cię tu z krwawiącą dziurą, co? - wysyczał nieufnie, a przynajmniej próbując.
Nieznajoma pokręciła głową i sięgnęła do rękawa. Altaïr już chciał reagować, gdy ujrzał jak zamiast ukrytego ostrza, dziewczyna wysuwa biały, zwinięty pergamin, z przełamaną pieczęcią. Pieczęcią, której nigdy wcześniej nie widział, nie miał pojęcia o istnieniu i chyba wolał, by nigdy nie powstała. Koloru bordowego, przedstawiała symbol Bractwa przekreślony, a raczej z naniesionym na niego krzyżem Templariuszy.
— Co to do cholery jest? — warknął, nie dowierzając własnym oczom.
— To o czym mówiłam. Lepiej będzie, jeśli dostarczę go przywódcy osobiście.
— Skąd to masz?!
— Doprowadzisz mnie czy nie?
Nieznajoma zamilkła, wpatrując się dużymi oczami w Asasyna trawionego sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony jego nieufność wrzeszczała mu do ucha, by wbił jej w serce ostrze i samemu zabrał list, minimalizując szanse pułapki. Z drugiej zaś strony, wyglądała na taką, co faktycznie ma coś do powiedzenia, list wyglądał na prawdziwy a to, jak go niemal rozłożyła na czynniki pierwsze w ciągu pierwszych kilku sekund ich znajomości uczyniło na nim niemałe wrażenie. No i przede wszystkim, wyglądała, i to bardzo dobrze wyglądała. Westchnął, z niechęcią zamykając oczy.
— Niech więc tak będzie. Ale spróbuj tylko coś wywinąć, a...
— Nic nie wywinę — powiedziała nagle wesołym i miękkim głosem nieznajoma, uśmiechając się lekko.
Co on miał o tym myśleć? Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Podejrzewał, że za łatwo dał się ponieść ale wiedział, że nieznajoma nie ma żadnych szans by w pojedynkę kogoś zabić, a dopóki się nie upewnią co do jej wiarygodności, dziewczyna nie ruszy się nawet o krok z miejsca które jej wyznaczą. Co na to powiedzą pozostali? Cóż, aż tak chyba jeszcze się nie znali, by mógł to przewidzieć. No, z wyjątkiem Ezia...
— Więc jak masz na imię? — zapytał, ruszając przed siebie zatopioną w słonecznym świetle uliczką.
— Dla wrogów czy przyjaciół? — Nieznajoma uśmiechnęła się kątem ust, idąc ramię w ramię z nim.
— Przyjaciół — odparł Altaïr, odwzajemniając go, mimo iż nie był to zbyt szczery gest.
— Mów mi Pauline.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top