Rozdział XXX - Przyjaźń i miłość
Altaïr postawił stopę na stałym lądzie, oddychając z ulgą i przymykając oczy. Twardo ciosane kamienie, które tworzyły drogę na którą zeskoczył z burty okrętu, wydawały mu się teraz czymś niesamowitym. Co prawda nie powinny tak falować, było to jednak zdecydowanie lepsze od kilku desek zawieszonych nad wodą nie znającą dna. Z drugiej jednak strony, podróż upłynęła mu i tak milej, niż się spodziewał. Nie zwracał większej uwagi na wodę, będąc zajęty czytaniem książek albo grą w szachy z pewnym jegomościem, którego imienia nawet nie znał. Ten sam człowiek teraz znikał w jakiejś uliczce, nawet się nie pożegnawszy, choć prawdę mówiąc, niespecjalnie to Altaïrowi przeszkadzało. Sam nie żywił do mężczyzny o krótkich, brązowych włosach i bogatych, czarno-czerwonych ubraniach jakiegoś większego sentymentu. No, a przynajmniej taką miał nadzieję.
Westchnął raz jeszcze, próbując nadać swoim myślom jakikolwiek sensowny kierunek, co jednak było bardzo utrudnione przez zesztywniałe mięśnie, na dodatek nieprzyzwyczajone do nieruchomej ziemi, zgiełk ludzi w porcie, chcących zdążyć załatwić swoje sprawy nim nastanie najgorętsza pora, czy jego własne podekscytowanie, którego powodu zarówno się wstydził, jak i wyczekiwał niczym dzieciak łakoci.
Otworzył oczy, badając uważnie otoczenie, na które składały się rzędy drewnianych budowli w porcie. Robiły one głównie za magazyny dla wpływających tu okrętów kupieckich, ale jak w każdym porcie, dojrzeć można było kilka sklepów, karczm czy burdel. Mimo iż ostatnia pozycja wydawała się być całkiem kusząca, skierował swe kroki w lewo, gdzie w oczy rzucił mu się szyld z dziwnie wyglądającą nazwą l'altro lato i malunkiem przedstawiającym coś w rodzaju dysku wypełnionego gwiazdami. Wokół niego można było dojrzeć kilka pijaczyn, próbujących wyżebrać od przechodniów kolejną butelkę alkoholu, jak się domyślał, ale poza nimi miejsce wyglądało na czyste i zadbane. Przynajmniej jak na port.
Powolnym krokiem dotarł do drzwi. Nikt nie zwracał na niego większej uwagi, ludzie spieszyli się w wykonywaniu swoich obowiązków póki mogą, co widać było nawet po wnętrzu gospody, do której po chwili wkroczył. Pomieszczenie było obszerne i zadbane, z okrągłymi stolikami równo rozmieszczonymi obok siebie. Przy niektórych siedzieli popijający różne trunki ludzie, ale widać było, że najlepsze dla karczmy godziny dopiero nadejdą. Kilku z gości podniosło wzrok, ale nie widząc nikogo znanego w drzwiach, prędko wrócili do swojego zajęcia.
Altaïr tymczasem podszedł do lady, za którą stał wysoki mężczyzna, polerując kufel świeżą szmatą. Barman skinął mu na powitanie i spojrzał nań pytająco. Asasyn przez chwilę się zastanawiał, nie będąc pewny czy uda im się w ogóle dojść do porozumienia, ani, co ważniejsze, czego się napić. W końcu wydukał z siebie niepewnie kilka słów, chcąc zamówić wino. Karczmarz skinął głową i machnął ręką w kierunku stolika przy którym Altaïr miał zasiąść, o ile dobrze zrozumiał. W trakcie lawirowania między meblami przyszło mu na myśl że nie powiedział barmanowi rodzaju wina, nie przejmował się tym jednak zbyt długo, gdyż krótko po zajęciu miejsca ujrzał nadciągającą, uroczą kelnerkę o długich nogach i dużych, brązowych oczach, niosącą butelkę wypełnioną białym trunkiem. Dziewczę przystanęło obok niego, kładąc butelkę i kielich, którego wcześniej z jakiegoś powodu nie zauważył. Trochę go to onieśmieliło, ale z drugiej strony poczuł nagły przypływ męskiego obowiązku troszczenia się płcią piękną, nim jednak zdążył wymyślić sensowny plan działania, ta zagadnęła go, zupełnie przy tym zrozumiale.
— Czy życzy sobie pan jakiegoś jedzenia? Dzisiejsze danie specjalne to pastello di pesce, gorąco polecam!
Altaïr nie miał zielonego pojęcia co to oznacza, zapatrzony jednak w pewne punkty, nie miał większej ochoty na refleksje na ten temat, za to poczuł bolesny skurcz żołądka. W czasie podróży morskiej nie zjadł zbyt wiele, nie mając na to żadnej ochoty, co teraz wypadałoby nadrobić, skinął więc głową dziewczynie, przeklinając przy tym swój język za zaplątywanie się w supeł przy każdej możliwej okazji. Przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl, a mianowicie to, że jak na portową gospodę, było tu wyjątkowo... wytwornie. Nigdy jeszcze nie znalazł się w takim miejscu w porcie, zazwyczaj te ostatnie wypełnione były żebrakami, pijakami, rabusiami, strażnikami udającymi zapracowanie, kurtyzanami i szczurami, pożywiającymi się ewentualnymi truchłami w rynsztoku. To miejsce wydawało się w porównaniu do tamtych... jakby wyjęte z innego wymiaru, uznał to jednak za atrakcję Rzymu. W końcu takie miasto musiało mieć coś, co czyniło je tak potężnym. Takie myślenie ułatwiał dodatkowo przeźroczysty trunek, który przyjemnie nawilżał mu usta, musował w ustach i rozgrzewał od środka w zupełnie inny sposób niż słońce.
W końcu ujrzał nadciągającą lokalną piękność, która kołysząc biodrami, zręcznie wymijała wszelkie przeszkody na drodze do niego. Alkohol podpowiedział mu, że tak próbowała wymijać przeszkody na drodze do jego serca, a nieco już rozochocony umysł jeszcze chętniej tę myśl podchwycił. Nie zdążył wypić na tyle dużo by stracić jasność myśli czy pewność ruchów, rozluźnienie i dobry napój przyczyniały się jednak do myślenia, na które nie pozwalał sobie przez tyle czasu, że sam już nie pamiętał ostatniej takiej chwili. Gdy dziewczyna postawiła przed nim tacę, zerknął najpierw na jedzenie, jakby od niechcenia, a później w jej oczy, przez co ta nieco się zarumieniła. Biorąc to za dobry znak, zadał pierwsze pytanie które mu przyszło do głowy.
— Cóż to za smakołyki? Wiesz, niespecjalnie jestem miejscowym - wydukał, uśmiechając się lekko.
Dziewczyna też się uśmiechnęła, nadal nieco zarumieniona.
— Och, mogłeś tego nigdy nie jeść panie...
— Mów mi Altaïr.
— Och, dobrze pa... Altaïrze —wyjąkała, plącząc się nieco. — To po prostu ryba w cieście z dodatkiem cytrusów. W okolicy ciężko natrafić na kogoś, kto przyrządza je równie dobrze jak...
Przerwała gwałtownie, spoglądając na niego z różnymi emocjami wymalowanymi na twarzy, Asasyn jednak nie potrafił rozszyfrować żadnej z nich. Po chwili ciszy powróciła do przerwanej wypowiedzi, tym razem będąc nieco ostrożniejszą.
— Jak... ja. W gruncie rzeczy to ciężko w całej okolicy natrafić na lepsze miejsce do jadania, niż u nas.
— Hmm... — mruknął Altaïr, kosztując kawałka miękkiego mięsa. — Zaiste wyśmienite... choć ciekaw jestem, co jeszcze potrafisz tak doskonale... wyczyniać. — Spojrzał na nią sugestywnie.
Dziewczyna znowu spłonęła rumieńcem, nim jednak zdążyła powiedzieć cokolwiek, obróciła speszona głowę, patrząc w kierunku lady. Stała tak chwilę, po czym rzuciła mu ostatnie spojrzenie i odwróciła się na pięcie.
— Przepraszam, muszę już iść. — Usłyszał jeszcze jej głos.
— I wszystko znowu trafił szlag — mruknął pod nosem.
Nie myślał nad tym jednak zbyt długo gdyż coś przykuło jego uwagę. Był to znajomy, czarny strój z elementami czerwieni. Nie musiał sięgać myślami daleko, by przypomnieć sobie towarzysza niedoli na statku. Dziwnym wydał mu się fakt, iż nie zauważył go tu wcześniej, coś mu jednak podpowiadało by poświęcić temu nieco więcej uwagi. Zaczął niespiesznie jeść ciepły posiłek, decydując się jednak nie pić już więcej, pomimo ochoty schlania się na modłę portowych lumpów. Mężczyzna siedział wpatrzony w stół z nietkniętym daniem i odpowiadając co jakiś czas swemu, jak mniemał Altaïr, koledze, który jednak obrócony był do niego plecami. Nie sprawiał wrażenia najbardziej energetycznej i optymistycznej postaci na świecie, co czyniło jego postać nieco ciekawszą w oczach Asasyna.
Minęło pewnie z kilka godzin, w trakcie których na szczęście (lub nieszczęście) nikt nie dręczył Altaïra, gdy obserwowany człowiek podniósł się niespiesznie z miejsca, otrzepał i spokojnie zaczął kierować się do wyjścia. Asasyn odczekał jeszcze kilka minut, na wszelki wypadek, i udał się w tym samym kierunku, uprzednio zostawiając kilka monet na ladzie.
Chwilę później wyszedł na opustoszałą ulicę. Nie trzeba było być specjalnym geniuszem, by poznać powód owej pustki: skwar. Było tak gorąco, że hełm mógłby posłużyć za przenośny piecyk zdolny roztopić skute lodem rzeki północy wcale nie gorzej niż wulkaniczna magma. O ile Altaïr zdążył się już przyzwyczaić do takiej pogody, o tyle nie było to dla niego zbyt komfortowe, zwłaszcza po epizodzie w Ameryce. Był ciekaw klimatów bardziej umiarkowanych, ale na północ Europy jeszcze nie miał powodu zawędrować.
Rozejrzał się po okolicy i dojrzał znikający czarny materiał w jednej z uliczek. Skierował się w tamtą stronę, uważając jednocześnie by nikt go nie zauważył. Gdy już miał do niej wejść, przystanął gwałtownie i rozejrzał się jeszcze raz, po czym zaczął się wdrapywać po ścianie budynku, korzystając z nisko umieszczonych, zakratowanych okien. Bez większych przeszkód dotarł na dach, gdzie było jeszcze cieplej, nie marnował jednak czasu na rozmyślanie o tym. Nie było to najwyżej położone miejsce w okolicy, jednak nadal był łatwy do namierzenia przez kogoś, komu na tym zależało, tak więc zaczął truchtać w pochyleniu, przeczesując drogę na dole w poszukiwaniu mężczyzny. Dlaczego to robił? Nie miał zielonego pojęcia. Najpewniej była to kwestia instynktu, jednak pozostałe jeszcze resztki alkoholu także mogły brać w tym udział.
Szedł tak jeszcze kilkanaście minut, wzrokiem niemal przewiercając Bogu ducha winnego Włocha, gdy stopą natrafił na pustkę i niemal zleciał twarzą prosto na brukowany placyk, szczęśliwie jednak zdołał skręcić w prawo, używając do tego reszty ciała a szczególnie ramion, którymi wymachiwał jak cepami i jak owo narzędzie padając na dach, powodując przy tym niemały, przynajmniej dla niego, hałas. Rąbnął przy tym łokciem w taki sposób, że poczuł jak dziwna energia i zdrętwienie go opanowują. Nie mogąc i nie chcąc się poruszyć, leżał tak przez kilka długich chwil, w trakcie których jakieś dziwne, irytujące brzęczenie dochodziło jego uszu. Z początku miał je za efekt upadku, jednak gdy czas leciał a dźwięk nie przemijał, zaczął się zastanawiać nad jego przyczyną. Zaczął się powoli gramolić, uważając by nawet skrawek jego tyłka nie wystawał ponad płaski dach. Przeczołgał się do krawędzi i wyjrzał ostrożnie by ujrzeć zupełnie niespodziewany wynik; śledzonego mężczyznę, który teraz bronił się w pojedynkę przed grupą zamaskowanych oprychów, używając w tym celu długiego miecza, którego Altaïr wcześniej nie dojrzał. Widać było po nim, że urodzonym wojownikiem nie jest, jeszcze radził sobie z napastnikami, jednak jeden z nich już zaczął się dyskretnie wycofywać, zapewne w celu zajścia ofiary od flanki lub pleców. Asasyn szybko podjął decyzję i ruszył wzdłuż dachu. Plac był mały a budynki na tyle wysokie, że nie pozwalały go dojrzeć z dołu , ale na tyle niskie, by pozwolić zeskoczyć w dogodnym miejscu, co postanowił wykorzystać. Zdążył zapomnieć o pechowym upadku; liczyło się tylko dotarcie na czas, W biegu szarpnął lewą ręką, dobywając ukrytego ostrza, które o dziwo się wysunęło, co Altaïr wziął za dobrą monetę. Jego szata łopotała w trakcie biegu, twarz owiewało rozgrzane powietrze, stopy głośno uderzały o kolejne dachy w trakcie przeskakiwania z jednego na drugi, nic jednak nie stawiło mu przeszkody w dotarciu do miejsca pod którym trwała zacięta potyczka, wygrywana powoli przez napastników.
Stanął na krawędzi w sam raz, by ujrzeć zauważonego wcześniej bandytę, który faktycznie teraz skradał się za plecami gorączkowo broniącego się mężczyzny, dzierżąc pokaźnych rozmiarów sztylet. Asasyn nie tracił czasu na zbędne przemyślenia, wyuczonym ruchem rzucając się z dachu prosto na zbója. Powinien był spaść prosto na niego, ten jednak chyba musiał coś usłyszeć lub przeczuć, gdyż w ostatnim momencie nagle poderwał głowę i odskoczył. Nie był jednak wystarczająco szybki, co zaważyło o jego życiu. Altaïr zwalił się całym ciężarem ciała i upadku prosto na nogi mężczyzny, a te z suchym trzaskiem wnet się zgięły, jak jakiś tani mebel. Napastnik z okrzykiem pełnym bólu i zaskoczenia runął na brukowaną ziemię, a razem z nim i głośnym brzękiem sztylet. Asasyn od razu szarpnął się do przodu i wprawnym ruchem wbił ostrze w cienką tkaninę osłaniającą szyję, która rozerwała się bez żadnego oporu. Nie poczuł nawet momentu wejścia stali w ciało, zaraz ją wyszarpując i zrywając się na proste nogi i skupiając na sobie spojrzenia wszystkich zgromadzonych tu osób, zaskoczonych jego obecnością. Po chwili powrócili do pojedynku, teraz rozkład sił miał się już zupełnie inaczej, gdyż po interwencji Altaïra był już tylko jeden dodatkowy zbój na ich dwóch, ten jednak nawet nie zdążył pocieszyć się życiem, które wraz z głową skrócił celny cios mężczyzny ze statku. Drugiego Asasyn wykończył sam, wbijając ukryte ostrze w żebro i wolną ręką wyrywając krótki miecz z dłoni atakującego i chwilę później kończąc nim żałosny żywot tamtego. Trzeci widząc to, rzucił się na ziemię, skomląc coś w nieznanym Altaïrowowi języku, choć domyślał się znaczenia słów. Nie miał nic przeciwko pozostawieniu pokonanego przy życiu, choćby jako ostrzeżenia, ocalony mężczyzna jednak musiał widzieć to zupełnie inaczej, gdyż zamachnął się mieczem, pozbawiając jeszcze jedno ciało głowy. Asasyn widział wprawę w jego ruchach, choć odniósł wrażenie, że ten woli się posługiwać czym innym niż bronią.
— Wygląda na to, że zawdzięczam ci życie — odezwał się po chwili ciszy mężczyzna nieco kwaśnym głosem.
— Na to wygląda — odrzekł beznamiętnie Altaïr, wpatrując się w wykrwawiające, jeszcze drgające zwłoki.
— Śledziłeś mnie?
— A czy to ma znaczenie?
— Owszem, ma — odparł ostro niedoszły nieboszczyk.
— Może tak, może nie... i tak cię ocaliłem, nieprawdaż?
— Och, tylko po co? — zamarudził tamten.
— Może przez sentyment z podróży, a może przez moje upodobania, a może po prostu poczułem obowiązek przyjścia z pomocą — odpowiedział lekko zirytowany Asasyn.
Wzrok jego rozmówcy nagle zsunął się po nim, zatrzymując się na skórzanym karwaszu na lewym ramieniu. Przez chwilę przypatrywał mu się z nieodgadnioną miną, po czym jeszcze raz omiótł go wzrokiem, szczególną uwagę poświęcając kapturowi i elementach wyhaftowanych na piersi. Asasyn szatę otrzymał od Aguilara, jednak już w trakcie podróży postanowił ją wymienić przy najbliższej okazji; była niewygodna, sztywna i po prostu brzydka, w kolorze starego drewna. Teraz mężczyzna badał ją niczym jakieś misterne dzieło sztuki.
— Jeżeli ci się spodobałem, po prostu to powiedz — powiedział w końcu głosem ociekającym sarkazmem.
Rozmówca dopiero po chwili udzielił ostrożnej odpowiedzi.
— Takich... rzeczy... nie noszą zwykli ludzie. Kim jesteś?
— Ja? Nikim, ledwie cieniem kroczącym ciemnymi uliczkami, nic nie znaczącym prochem na...
— Ewidentnie za dużo wychlał — mruknął pod nosem Włoch.
— Najpierw ratuję twą szanowną dupę z śmiertelnej zasadzki, a potem żądasz ode mnie odpowiedzi i oskarżasz mnie o jakieś rzeczy? Błagam cię... — westchnął Altaïr. — Jeżeli aż tak jesteś niezadowolony z tego powodu, możemy się rozstać, nie widzę żadnego powodu, byśmy mieli dalej tę znajomość rozwijać.
— Dobrze więc — odparł po chwili mężczyzna. — Nazywam się Machiavelli. Niccolò Machiavelli. Jestem pisarzem...
— Taki z ciebie pisarz, jak z koziej dupy armata — przerwał mu Altaïr. — Albo będziemy ze sobą szczerzy albo nici z naszej... znajomości. I nie wmówisz mi, że banda uzbrojonych i zasadzonych na ciebie idiotów, ot tak postanowiła zaatakować byle pisarczyka.
— No proszę. — Machiavelli uniósł brwi, jakby z czymś na kształt uznania w głosie, choć Asasyn tego nie był pewien. — Teraz nie mogę ci powiedzieć więcej. Ale — wtrącił, widząc zniecierpliwioną minę Altaïra — jest takie miejsce, gdzie się odnajdziesz, o ile jesteś tym, za kogo uchodzić próbujesz. W innym wypadku... cóż, długo nie pożyjesz.
Machiavelli zaczął szukać czegoś w sakwie przy boku, aż wyciągnął sfatygowany kawałek papieru, który wyciągnął w stronę swojego wybawiciela, który po chwili z powątpiewaniem go wziął. Po krótkiej inspekcji okazało się, że trzyma mapę Rzymu.
— Tutaj się znajdujemy. — Włoch wskazał palcem jeden punkt na mapie, po czym pociągnął nim w innym kierunku. — A tutaj jesteśmy my. Musisz dotrzeć tam sam, po przybyciu możesz powiedzieć, iż to ja cię przysłałem.
— Zaraz zaraz — przerwał ostro Altaïr. — I mam ci zaufać na słowo, że kiedy tam dotrę, to włos nie spadnie mi z głowy i wszystko będzie w porządku, a ja znajdę nową rodzinę?
— Wierz w co chcesz, w końcu... nic nie jest prawdziwe — wzruszył ramionami Machiavelli. — Teraz pozwól, że udam się w swoją stronę.
Powiedziawszy to, mężczyzna odwrócił się i zaczął maszerować w sobie tylko znanym kierunku, zostawiając Altaïra z burzą mózgu. Przebieg rozmowy był dla niego wyjątkowo dziwny, zwłaszcza po wypowiedzianej na koniec frazie. Normalny człowiek nie miał szans znać tych słów, czyżby więc ten cały Machiavelli mógł być... ale to nie miało sensu. Prawdziwy Asasyn nie miałby problemów z pozbyciem się kilku nierozgarniętych osób, Włoch tymczasem toczył nierówną walkę zmierzającą ku przegranej. Nie wiedział także, o kim właściwie mężczyzna wspominał. Czy mogła to być jakaś placówka bractwa? Miałby wtedy dużo, bardzo dużo szczęścia. Niemal z marszu znaleźć tych, którzy znaleźć mieli jego i to po tygodniach poszukiwań.
Ale równie dobrze to mogła być pułapka. Piękna inscenizacja i pierwszorzędnie zagrana rola ofiary przez Machiavellego, który nawet Machiavellim nie był, a jedynie templariuszem wodzącym go za nos. Czy warto było ryzykować wszystko dla tak niepewnej wizji?
Jedna myśl, jak strzała z niebios, pojawiła się znikąd i zmieniła jego myślenie. Nawet jeżeli to była pułapka, to był w stanie sobie z nią poradzić. Nie będzie się przecież na pewniaka ładował w jakieś szambo. A nagroda była zaiste kusząca...
Rozejrzał się. Niezbyt orientował się w tych wszystkich uliczkach, toteż postanowił wspiąć się na dach, uważając przy tym na delikatny zwój w dłoni. Na górze poczuł się już nieco pewniej, choć nadal nie orientował się w tym wszystkim; dzielnica musiała ulec pewnym zmianom, na lepsze czy może na gorsze, liczył jednak, że do miejsca do którego chciał dotrzeć, prowadziła podobna droga. Zaczął iść spokojnym tempem, z ciekawością spoglądając na budynki, którym daleko jednak było do luksusu. Farby schodzące ze ścian, często spękanych zresztą, brudne, i pozamykane okna, więdnące rośliny i wszechobecny na ulicach syf i brud. Daleko było temu do miejsca, o którym słyszał od Aguilara, nawet w głowie mignęła mu myśl, iż znajduje się w złym miejscu, jednak nie próbował tego rozważać; miał wystarczająco wiele na głowie. Raz po raz widywał kurtyzany z biustem tak wypchniętym, że równie dobrze mogłyby chodzić nago, złodziejaszków kradnących wszystko, od monet z kieszeni przechodniów po puste doniczki, chorych i inwalidów, błagających o drobne na życie. W jakiejś uliczce leżały rozkładające się zwłoki kota, gdzieś leżał schlany do nieprzytomności pijak, ściskający rozbitą butelkę w zakrwawionej dłoni. Tworzyło to obraz ubóstwa i nędzy, a było to przecież jedno z ważniejszych miejsc na terenie Italii. Kto mógł do tego dopuścić? Co prawda, każde miasto miało swoje slumsy, jednak gdziekolwiek nie spojrzał, widział ciągle to samo. Wszystko to zaczęło go napawać swoistym niepokojem.
Przyspieszył kroku, wbijając wzrok w zmierzające ku zachodowi słońce. Tym razem nie próbował się nim napawać, widok ten tylko z jakiegoś powodu przyspieszył jego serce i wzmógł niepokój, jak gdyby coś mogło go napaść w mrokach nocy. A może nie tyle napaść, co przygwoździć go, zmusić do zostania w tym miejscu. Zaczął truchtać, uważnie stawiając stopy na nierównych, wykładanych starymi dachówkami dachach i przeskakując nad ulicami. Czasem niektóre z rzeczonych dachówek łamały się lub wyskakiwały, poluzowane przez czas i pogodę, tworząc nieprzyjemny hałas i zakłócając jego równowagę. W pewnym momencie jednak zauważył, że krajobraz się zmienił, a on, jakby pogrążony w transie, wcześniej tego nie zauważył. Przystanął i zaczął rozglądać się wokół, oddychając miarowo.
Tego co ujrzał nie dało się nazwać już nawet slumsami; to były po prostu ruiny. Starożytne ruiny, usiane szkieletami dawnych domostw, wymieszanych z rzadka z tymi, w których jeszcze mieszkali jacyś ludzie, choć w domach tych często brakowało nawet drzwi. Ziemia usłana była kamieniami, połamanymi kolumnami i rzeczami, które w normalnym mieście już dawno zostałyby wyniesione lub zamienione na coś pożyteczniejszego. Kolejną zmianą było to, że budynki w większości były parterowe, przez co bardzo łatwo byłoby zauważyć kogoś chodzącego po nich. Szybko zeskoczył na ziemię, lądując na ugiętych nogach i błyskawicznie zrywając się do pionu. W sam raz, by ujrzeć zbliżające się cienie nadchodzących żołnierzy, rzucane przez wysoko świecący na niebie księżyc. Chwilę później ujrzał trzech nadchodzących strażników, wyposażonych w krótkie sztylety przy pasie, noszących lekkie kirysy i hełmy. Obdarzyli go niechętnym spojrzeniem, jednak poza tym nie doszło między nimi do żadnej interakcji; Altaïr po prostu zachowywał się jak zwykły mieszkaniec, zmierzający późną porą do domu, a mężczyźni za takiego właśnie go wzięli.
Od tej pory jednak stąpał znacznie ostrożniej, zwracając uwagę na każdy podejrzany element, choć na wiele takich nie natrafił, przynajmniej aż do momentu, w którym ujrzał skradającą się kobietę. Włosy miała przykryte czapką, nosiła wyświechtaną kamizelkę i jeszcze bardziej znoszone spodnie, a sposób w jaki się poruszała, świadczył o jej niecnych zamiarach. Altaïr szybko podjął decyzję; mieszkańcy tej dzielnicy musieli być już i tak wyjątkowo zadręczeni życiem, nie trzeba im było jeszcze kolejnej złodziejskiej szumowiny.
Teraz skradali się we dwoje, on z tyłu, ona zaś nieświadoma jego obecności, kroczyła w kierunku małego placu mającego dwa wyloty, ten którymi się do niego dostali i drugim, umieszczonym naprzeciwko nich. Miejsce to miało prostokątny kształt i było zbudowane wokół jakiejś zrujnowanej konstrukcji, obecnie stanowiącej jedynie kupę pokruszonych i poroztrącanych kamieni. Otoczone było domami, w których niewiele musiało się znajdować, złodziejka jednak zdawała się nie zaprzątać tym sobie głowy, kierując się prosto w stronę uchylonych drzwi jednego z nich. W tym momencie Altaïr uznał, że należy nauczyć jej nieco moralności.
— Ej, ty! — powiedział półgłosem, jednak w nocnej ciszy zabrzmiało to niemal jak wystrzał armatni. — Dokąd to?
Kobieta odwróciła się spanikowana, spoglądając prosto na niego, który już niedbale jeździł palcami prawej ręki po wysuniętym ostrzu, jak gdyby to była jakaś zabawka.
— Nie twój interes! — syknęła ostro. — Lepiej sobie stąd idź, jeśli nie chcesz narobić sobie kłopotów.
— Och, w tej sytuacji to ty jesteś w opałach, młoda damo — warknął Asasyn, stawiając kilka kroków w jej stronę. — Nie zamierzam tolerować takiego zachowania...
— Lepiej posłuchaj i wypierdalaj stąd, bo to się źle dla ciebie skończy. — Złodziejka podniosła głos, jednak widać było po niej zdenerwowanie.
— Kogoś trzeba tu nauczyć manier — westchnął teatralnie Altaïr, idąc już prosto do niej.
Kobieta zaczęła się cofać, ręką cały czas podpierając ścianę domu, jak gdyby to miało jej zagwarantować bezpieczeństwo. Już niemal znalazła się w rogu, gdy jednak okazało się, że ściany rzeczywiście były jej wybawieniem, a przynajmniej w pewnym sensie, bo nagle z dachu, niby orzeł, rzucił się na niego jakiś biały kształt, uderzając po chwili z taką siłą, że obaj padli na ziemię, przez co Altaïr kompletnie utracił dech. Nie minęła nawet sekunda, jak się zdawało, gdy poczuł na szyi chłodne ostrze. Przeciwnik, najwidoczniej przekonany o swoich nadzwyczajnych umiejętnościach, już myślał że ma go w garści, Altaïr jednak nie miał zamiaru tak łatwo się poddawać. Nim jego przeciwnik zdążył zająć pozycję która unieruchomiłaby Asasyna, poderwał nogi do siebie. Mężczyzna w białej szacie akurat się podnosił, więc stopom Altaïra udało się zadać kopnięcie w uda w taki sposób, że ten stracił równowagę i komicznie przeleciał nad leżącym na ziemi Altaïrze, który za ten czas zdążył się przeturlać i zacząć wstawać. Widząc znajdującego się na czworakach przeciwnika, zaraz znalazł się przy nim i kopnął go w bok, sprawiając że ten wyłożył plecami na ziemi, znajdując się w identycznej co Asasyn przed chwilą sytuacji. Teraz to ten drugi dobrał się do niego, próbując przygwoździć do ziemi, mężczyzna jednak to przewidział i w niemal nadludzkim tempie zebrał się wystarczająco, by rzucić się z ziemi na nogi biegnącego przeciwnika, łapiąc je i podcinając go, przez co ten drugi raz już tej nocy znalazł się na kamiennych, połamanych płytach. Nastała krótka, zacięta potyczka, toczona na pięści i kopniaki. Altaïr zdołał raz trafić atakującego w nos, okupił to jednak ciosem zadanym w podbrzusze i hakiem w brodę.
Obu jednak ciosy skołowały na tyle, że musieli na chwilę zaprzestać walki, w jakimś paradoksalnym porozumieniu zawartym w pojedynkowej zawierusze. Altaïr niepewnie stanął na ugiętych nogach, czując pulsujący ból w okolicy brzucha i lekkie kręcenie w głowie, jednak nie marnował tego czasu na użalanie się nad sobą; przypatrywał się uważnie napastnikowi, który nie pozostawał przy tym dłużny. Odziany w niegdyś pewnie śnieżnobiałą, teraz zakurzoną i pobrudzoną szatę, miał na rękach dwa stalowe karwasze, podobne do jedynego naramiennika, który musiał trzymać pomięty, szkarłatny płaszcz na plecach. Uwagę Altaïa przykuł jego pas ze srebrną sprzączką w jakby znajomym kształcie, jednak zauważył coś jeszcze, co zwróciło jego uwagę; biały, dziobkowaty kaptur na głowie, spod którego błyszczała groźnie para brązowych oczu, z sińcami pod nimi, współgrającymi z niedbałym zarostem o tej samej barwie.
Zdążył ujrzeć jeszcze biegnącą dokądś złodziejkę, nim ponownie ruszyli ku sobie. Altaïr upewnił się, że jego ostrze jest w pełni gotowe do potyczki, lecz kroczący ku niemu mężczyzna wysunął własną parę ukrytych ostrzy - podwójnych ostrzy. Pomijając to, że już wcześniej poczuł jedno z nich na szyi, już całkiem zbiło to z tropu Asasyna, wiedział jednak, że jest za późno na wycofywanie się. Zaczęli krążyć wokół siebie, wpatrzeni w siebie tak, że w innych okolicznościach byłoby to wręcz romantyczne. Tym razem jednak miał być pojedynek na śmierć i życie.
Pierwszy ruch wykonał Altaïr. Rzucił się w prawo, w ostatnim momencie jednak na prawej stopie odbijając się w kierunku przeciwnika, próbując ugodzić go ukrytym ostrzem w klatkę piersiową, tamten jednak cofnął się o kilka kroków, wykonał piruet i zamachnął się stalą w poprzek, przecinając szatę i bok Asasyna, który syknął z bólu. Znaleźli się w takiej odległości od siebie, że na powrót zaczęli krążyć wokół siebie, jednak nie potrwało to długo, nim mężczyzna w bieli zaatakował, próbując skośnie od góry ugodzić oponenta. Ten jednak, świadom że nie może polegać na jedynym ostrzu, ośmielił się zaryzykować i zanurkował pod opadającym ramieniem atakującego, stając mu na stopie i próbując obrócić się w biegu, rozorując ramię tamtego.
Znowu znaleźli się w patowej sytuacji, zakreślając butami koła w gruncie, próbując wypatrzeć jakiś słaby punkt w obronie przeciwnika. Byli przy tym jednak jak dwójka partnerów, jak bracia, jak jeden organizm; każdy ich ruch pokrywał się ze sobą, każdy zamarkowany cios wywoływał natychmiastową reakcję, szli krok w krok, zdawało się że wręcz oddychali w identycznym tempie. Zadane sobie rany przeszkadzały im, ale nie uniemożliwiały walki, obaj jednak zdawali się nie zwracać na nie uwagi, całkowicie pochłonięci sobą. Gdy ponownie się zwarli jak w jakimś niezwykłym tańcu, Altaïrowi przyszła do głowy idiotyczna myśl, że w innych okolicznościach mogliby być rzeczywiście jak bracia.
Trwało to tak jeszcze tak z kilkanaście minut, choć równie dobrze mogły to być godziny, nim w końcu jeden z nich odważył się wykonać coś odważniejszego. Tym kimś był Altaïr, któremu przyszła do głowy kolejna idiotyczna myśl, choć przy tym banalnie prosta; jeśli dorównują sobie umiejętności na każdym polu i wyćwiczenie bierze górę nad wszelkimi innymi emocjami, należy zrobić coś, czego przeciwnik się nie spodziewa. Z tą myślą, rzucił się gwałtownym biegiem na przeciwnika, a gdy dzieliło ich kilka kroków, pochylił się ramieniem i zaszarżował na przeciwnika, próbując go staranować. Ten rzeczywiście się tego nie spodziewał i nie mogąc wymyślić odpowiedniej kontry, uległ Asasynowi i razem z nim padł na ziemię, jednak Altaïr nie spodziewając się tak łatwego sukcesu, wyłożył się równie efektownie, co oponent. Wstali i natychmiast zwarli się zwarli na ostrza, chcąc już dokończyć ten durny spór. Bili się w takiej odległości, że napastnik nie mógł wykorzystać pełnego potencjału dwóch ukrytych ostrzy, jednak jedno w zupełności mu wystarczyło do pojedynkowania się z Asasynem. Jako iż byli równi sobie wzrostem, żaden nie mógł wykorzystać przewagi, jaką dawałaby wysokość, toteż głównie zajmowali się parowaniem swoich ciosów i ewentualnymi próbami dźgnięć, lub w przypadku Altaïra, ciosów w co wrażliwsze miejsca na ciele.
W końcu, po niekończących się uderzeniach i parowaniach, zwarli się w ostatecznym, jak się zdawało, starciu. Ostrza uderzyły siebie z szczękiem, a gdy napastnik próbował zamachnąć się drugą bronią, Altaïr chwycił go za nadgarstek. Zaczęli się siłować w jakiejś groteskowej pozie, skupiając się na pojedynku i napinając wszystkie mięśnie swoich ciał w tej ostatecznej próbie. Asasyn po czasie miał wrażenie jakby prawe ramię, bez ostrza, chciało mu uschnąć i odpaść, oderwane siłą agresora, ostrze w lewej ręce zaczynało wyglądać tak, jakby miało pęknąć pod naporem drugiego, lepszego od siebie egzemplarza, jednak nie dawał tego po sobie poznać, wiedząc, że jest to równoznaczne z poddaniem się. Sekundy zaczynały się dłużyć i przemieniać w minuty, na ich skroniach wystąpiły żyły, twarz okalał pot, usta wykrzywione były w gargantuicznym wysiłku i wydawało się, że w końcu ktoś z nich się złamie, gdy wtem dopadł ich okrzyk, którego żaden z nich się nie spodziewał.
— Co wy robicie?! Przestańcie, do cholery!
Altaïr niemal natychmiast puścił przeciwnika i zapominając o tym, iż był on jednocześnie jego podporą, runął na ziemię, szybko jednak się zebrał, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Jego serce zaczęło nagle walić jeszcze szybciej i mocniej, bardziej niż dotąd. Zaczął się obracać, zastanawiając się czy śni, czy umarł i ma jakieś zwidy...
Diana.
Stała nieco przygarbiona, opierając się ręką o ścianę. Szybko unosząca się pierś, przykryta ciemnym pancerzem, sugerowała, iż dziewczyna miała za sobą spory, szybko przebyty kawałek. Twarz, nad czym ubolewał Altaïr, zakryta była czarną maską, odkrywającą jedynie oczy, które jednak przykryte w cieniu, były niemal zupełnie niewidoczne. Mimo to miał wrażenie, że coś się w niej zmieniło, choć nie miał pojęcia co. A może to tylko jego wyobraźnia i zmęczenie po ciężkiej walce?
Jedno musiał przyznać. Jej głos, tak dawno nie słyszany, wzbudzał w jego sercu ogromną radość, przy tym będąc dokładnie takim samym jak kiedyś. No, może tylko bardziej wkurzonym.
— Pogięło was obu, czy co?!
— Ciszej — syknął mężczyzna obok Altaïra, rozglądając się niespokojnie na boki. — Jeszcze tylko nam brakuje strażników na gło...
Nie zdążył nawet dokończyć, gdy zza pleców Diany wybiegło trzech uzbrojonych mężczyzn, spoglądając na nich podejrzliwie. Przystanęli tuż za dziewczyną w równym szyku.
— Kim jesteście i dlaczego zakłócacie ciszę? —zapytał żołnierz pośrodku. Gdy jednak przebadał wzrokiem Asasyna i jego towarzysza, a raczej ich uzbrojenie, zassał głośno powietrze.
— To Asasyni! Bra...
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, gdy znienacka Diana obróciła się na pięcie i wbiła mu oraz jego towarzyszowi obok ostrza w kark, niemal równocześnie. Widząc to, niedawny napastnik Altaïra błyskawicznym ruchem wyciągnął ramię do przodu. Asasyn nie widział co prawda całego procesu, chwilę później jednak rozległ się straszny huk i ostatni ze strażników zachwiał się na nogach, po chwili padając.
— Świetnie, teraz słyszało to pół miasta — zamarudził.
— W nogi — rzuciła Diana i sama rzuciła się do przodu, znikając po chwili w jakiejś uliczce.
Altaïr wzruszył ramionami i porwał się za nią, nie zważając na niedawnego oponenta i stygnące ciała strażników. Teraz liczyło się dla niego tylko jedno: nie zgubić Diany.
***
Bieg był długi i jeszcze bardziej męczący, pełen zakrętów i uników. Altaïr co prawda nie widział w tym większego sensu, bo strażników widzieli już tylko kilka razy i nie wyglądali na zbyt zajętych poszukiwaniem kogokolwiek, wolał jednak niczego nie mówić, świadom swojej niewiedzy o ich położeniu. Poza tym, bardziej niż ewentualne zagrożenie, zajmował go temat idącej krok w krok z drugim mężczyzną dziewczyny. Kim on w ogóle był i co ich łączyło? Trzymali się znacznie bliżej siebie niż wymagała tego formalność, na dodatek od czasu do czasu rzucali coś do siebie półgębkiem, a Diana w ogóle nie zwracała przy tym na niego uwagi. To wzbudzało w nim nieprzyjemne uczucie, liżące nieprzyjemnym ciepłem żołądek i zamieniający serce w ciężki głaz. W końcu jednak dobiegli do jakiejś wysepki w już lepiej wyglądającej części miasta, gdzie po wejściu do jednego z budynków na jej środku i przejściu szeregiem korytarzy i schodów, dostali się do czegoś, co wyglądało jak połączenie pokoju dowodzenia z pokojem wypoczynkowym, i tym chyba zresztą był, gdy Asasyn przestudiował nieco dokładniej wszystkie znajdujące się tu przedmioty.
— Dobra, gdzie Machiavelli? Miał tu dotrzeć dziś wieczorem — zapytała Diana, przeglądając jakieś papiery na biurku.
Jej głos był już nieco delikatniejszy, nadal pobrzmiewały w nim jednak emocje, tym razem jednak nieco inne, niż pośród ruin. Wydawała się być bardziej zafrasowana, skupiona na czymś odległym, zerkała przy tym co i rusz na mężczyznę obok niego, a ten odwzajemniał ten wzrok, powodując bolesne ukłucia w boku Asasyna. Przy tym nadal nie mógł zatopić się w jej oczach, jak uwielbiał to niegdyś robić, gdyż plecami ustawiona była do kominka, przez co reszta nieprzykrytej twarzy nadal była niewidoczna.
— Nie mam pojęcia. Nie dostałem od niego żadnej wiadomości, posłańca, czy...
— Spotkałem go — wtrącił Altaïr, przykuwając w moment uważne spojrzenia dwójki. — Podróżowaliśmy razem statkiem, później... na chwilę się rozstaliśmy, jednak postanowiłem iść za nim. Wtedy jeszcze nie wiedziałem kim jest, ale gdy go napadnięto, pomogłem mu, on się przedstawił i dał mapę, a dalej...
Już zamierzał zakończyć ambitnym tekstem w stylu "a dalej sami wiecie co się stało", gdy drzwi nagle rozwarły się szeroko i wparował przez nie wilk, o którym mowa była.
— Widzę że już się znacie, doskonale — powiedział Machiavelli, nawet na nich nie spoglądając.
— Nie do końca — stwierdził Asasyn, spoglądając na niedawnego oponenta, który odwzajemnił wzrok.
— Och — westchnęła Diana. — Ezio, to Altaïr, Altaïr, to jest Ezio Auditore da Firenze. Myślałam, że ci o nim opowiadałam...
— Audidofir... co jest —mruknął pod nosem Syryjczyk, chwilę później odzywając się głośniej. — Wspominałaś coś, ale nic o jego wyglądzie i tym, że nasze spotkanie będzie tak... dogłębnie wyczerpujące.
Ezio zaśmiał się głośno, wyciągając ku niemu dłoń, którą mężczyźni sobie uścisnęli, na znak zgody i puszczenia w niepamięć małej afery.
—Jestem ciekaw, co takiego o mnie znowu nawygadywałaś biednemu człowiekowi. Przynajmniej nasza znajomość nie zaczęła się w jakiś nudny sposób. — Ostatnie zdanie rzucił do Altaïra, szczerząc zęby.
— Och, pewnie i tak można nazwać moje ledwo uratowane życie — odparł Asasyn, uśmiechając się lekko. — Omal mi nie połamałeś tam wszystkich kości.
— Starczy już tego. — Machiavelli przerwał im, zajmując miejsce Diany za dębowym biurkiem. — Później się zajmiecie sobą, teraz mamy ważniejsze sprawy na głowie.
— Ponoć zostałeś napadnięty — rzuciła obojętnie Diana, wpatrując się w rzucane przez płomienie z kominka za rozmówcą cienie.
— Tego nie było w planach, na szczęście jednak cała reszta potoczyła się zgodnie z nimi i jesteśmy tu wszyscy.
— Zaraz, jak to "jesteśmy"? — zdziwił się Syryjczyk, spoglądając bez zrozumienia na niedawno uratowanego kolegę.
— Cóż ten Aguilar jeszcze nie nawymyśla. Ech — westchnął Machiavelli, omiatając ich niechętnym wzrokiem — Altaïr miał tu dotrzeć, Jednak ze względów "bezpieczeństwa", jak to ujął Aguilar, musiałem cię tu dostarczyć... nie mówiąc ci wszystkiego od razu.
Altaïr spojrzał na niego bez zrozumienia.
— Niby dlaczego? Przecież tyle rzeczy mogło pójść przy tym źle, a...
— Ale jesteś tu — przerwał mu Włoch zniecierpliwionym głosem. — Nie mam czasu ci teraz wszystkiego tłumaczyć. Podejrzewam, że mamy kreta — powiedział znienacka do wszystkich zgromadzonych osób.
— Kogo? — warknęła Diana.
— Tego nie wiem. — Machiavelli wzruszył obojętnie ramionami. — Ale moje wnioski pokrywały się z tymi od Aguilara, na dodatek ta zasadzka i wyciekające pieniądze ze skarbca... Ktoś ewidentnie chce nam zaszkodzić i chce to zrobić od środka. Niestety, nie mam żadnych poszlak czy wskazówek, choć poświęcę temu więcej uwagi. A ty — kiwnął głową Altaïrowi — mógłbyś w tym pomóc. Jesteś świeży, nie łączą cię żadne więzi z resztą Bractwa, na dodatek oni sami cię nie znają. Możesz dzięki temu wywęszyć coś, co pominęliśmy. Ezio później opowie ci resztę.
Altaïr w momencie mowy o więzach krwi zerknął na Dianę, która jednak odwróciła głowę, ku jego zawodowi. Niezbyt mu się to spodobało, wiedział jednak iż teraz ma inne rzeczy na głowie, toteż kiwnął nią Włochowi na znak zgody.
— A co z nami? — zapytała Diana.
— Gdy Ezio wprowadzi go już w akcję, możecie pracować zespołem nad tą sprawą, niezależnie ode mnie, choć oczekuję meldunków na bieżąco. Musimy jak najszybciej się uporać z tym problemem, inaczej nie pożyjemy zbyt długo.
Diana, widocznie niezadowolona tym, umilkła i wpatrzyła się w Ezia jak w obrazek, który z kolei podziwiał czystą, drewnianą podłogę, jak gdyby to była jakaś wyjątkowo piękna niewiasta. Gdy w końcu podniósł głowę i spojrzał na Machiavellego, na jego twarzy nie było widać już najmniejszego rozluźnienia.
— Uporajmy się z tym szybko. Ktokolwiek to jest... lepiej żeby nie żył. — W jego głosie pobrzmiewało minimalne zmęczenie i smutek.
Altaïr, dotąd nie kłopoczący tym sobie myśli, teraz zaczął się zastanawiać, jak naprawdę wygląda sytuacja w Italii. Był przekonany, że Bractwo tutaj sobie mimo wszystko nie najgorzej radzi, tymczasem jednak miał przed sobą zmęczoną trójkę Asasynów, którzy nie mieli humoru na żadne głębsze wywody czy wyjaśnienia. Zaczuł się czuć trochę jak intruz, niezdolny do dzielenia z nimi ich brzemienia, przynajmniej jeszcze. Gdy jednak spojrzał znowu mimo woli na Dianę, myśli te ulotniły się, jak gdyby nigdy nie istniały. Być może w końcu uda mu się z nią porozmawiać, odciągnąć myśli od ponurych czasów, dać chwilę wytchnienia i samemu zaspokoić swego rodzaju pożądanie, trawiące go od momentu ich ostatniego widzenia się. Niemal kompletnie zdążył zapomnieć tego, co się między nimi wydarzyło i nie uznawał tego za jakkolwiek ważną rzecz, teraz liczyło się tylko jedno: znaleźć się z nią sam na sam, mimo wszystko. Gdy dziewczyna ruszyła do wyjścia, chciał udać się za nią, nim zdążył jednak zrobić krok, ujrzał Ezia robiącego to samo. Gdy ujrzał jak dwójka rzuca sobie znaczące spojrzenia, stwierdził że jednak zostanie i chwilę odczeka, nagle czując się bez sił.
***
Gdy Altaïr wyszedł w końcu z gabinetu, ujrzał Ezia opartego o ścianę, z rękoma założonymi na piersi. Na głowie miał kaptur i ogólnie nie zmienił się za bardzo od momentu, kiedy widzieli się ostatni raz, co go nieco zaskoczyło, gdyż przekonany był nad udaniem się tej dwójki w jakieś ustronne miejsce. Nie dał po sobie jednak niczego poznać, podchodząc do nowego kolegi jak gdyby nigdy nic.
— Chciałbym cię jakoś weselej przywitać. Niestety, nikt z nas nie ma chęci na zabawę ostatnimi czasy — westchnął Włoch, nawet nie spoglądając na nadchodzącego Asasyna.
— Co takiego się dzieje? — zapytał ostrożnie Altaïr.
— Mamy spore... kłopoty z aktualnie rządzącymi nad tym obszarem Borgiami, którzy jednak mają znacznie większe ambicje i jedyne co ich na tę chwilę powstrzymuje, to właśnie my. Jednak od momentu objęcia przez cholernego Rodrigo urzędu papieża... cóż, może teraz robić co mu się żywnie podoba. I do tego dochodzi jeszcze zdrajca, merda!
— Zauważyłem, że jesteście dosyć przybici, ale to tylko kilka kłopotów, które można rozwiązać na przestrzeni kilku tygodni.
Ezio parsknął zmęczonym śmiechem.
— Nawet zakładając, że przedrzesz się przez całe zastępy straży, najemników i innych zbirów, przedrzesz się przez mury i zdołasz pokonać w walce samotnie całą rodzinę Borgiów uchodząc z życiem, musisz się liczyć z konsekwencjami. Wyeliminowanie tak znanych osób nie pozostanie niezauważone, a niektórym może się to... nie spodobać. Musimy teraz oddać się poszukiwaniu zdrajcy, nim zdąży wyjawić coś jeszcze.
— I jak chcesz to zrobić?
— Machiavelli chciał, byś porozmawiał z innymi, nie sądzę jednak, by ktokolwiek dał się na to nabrać. Od dawna mamy problemy z rekrutami, ubywa nas w zastraszającym tempie, nie potrafimy odrobić braków, a tu nagle przychodzi ktoś, kto daje znaki o chęci jeszcze bardziej nas podniszczenia. Nie wydaje mi się, by ludzie byli aż tak głupi. — Ezio pokręcił głową.
— Co zatem mam zrobić?
—Chodź, podsłuchuj, zbieraj informacje, ale unikaj innych. Nie bądź zbyt wylewny, przetrząsaj rzeczy podejrzanych, jeżeli coś ci się wyda nieodpowiednie to natychmiast nas o tym powiadom. Jak już zmienimy ci szatę, powinieneś być całkiem podobny do nas, nie będziesz więc przykuwać specjalnej uwagi. Póki co, tylko tyle możemy zrobić.
— A gdzie wy będziecie? — Altaïr spojrzał na Ezia, ciekaw czy wychwyci pytanie spomiędzy wierszy.
— Niccolò znajdziesz w swoim gabinecie, o ile w ogóle będzie. Ja ostatnio mam mnóstwo papierkowej roboty — Włoch skrzywił się teatralnie — więc powinienem być w bibliotece.
— A Diana? — zapytał z trudem ukrywając zirytowanie Syryjczyk.
— Teraz znajdziesz ją na moście, ale istna z niej kocica, zawsze ma swoje ścieżki i rzadko mówi o sobie. No, o ile nie zdobędziesz jej względów. — Ezio uśmiechnął się porozumiewawczo do Asasyna, któremu żołądek się skurczył nieprzyjemnie.
— Może powinienem z nią pogadać... — Jego głos był znacznie bardziej rozmarzony niż tego sobie życzył, jednak jego rozmówca chyba nie zwrócił na to uwagi, bo kiwnął głową i zamknął oczy, nie mówiąc już nic więcej.
***
Przebiegł korytarze, instynktownie kierując się ku wyjściu, nie bacząc na nikogo, kto by mógł się tam pojawić. Gdy wybiegł na zewnątrz, zaczął się rozglądać w poszukiwaniu jakiegoś mostu. Jak we mgle przypomniał sobie, że jeden był z drugiej strony rozległego budynku, siedziby Asasynów. Mimo iż pora zdawała się być późna, z księżycem wysoko wiszącym na nocnym firmamencie ozdobionym licznymi, pięknie błyszczącymi się gwiazdami, ludzi było bardzo dużo, prących w jakimś przeciwnym mu kierunku. Przedzierał się przez nich niczym przez wezbrane fale wściekłego morza, niechcącego mu ustąpić, nie zważającego na potrzeby pojedynczego człowieka w obliczu tak wielkiej fali. Biegł jak we śnie, wyczerpany, obolały i z jedną tylko myślą: zdążyć, nim odejdzie. Gdy jego oczom ukazał się prosty, kamienny most, zwolnił nieco, wręcz zahipnotyzowany. Nikogo na nim nie było, nikogo... z wyjątkiem jednej ledwie osoby, ledwo dostrzegalnej przez nałożoną na siebie czerń.
Szedł, czując jak z każdym krokiem ciężeją mu nogi, mięśnie zaczynają drgać jak porażone jakąś dziwną energią, usta zaciskają się w nierozerwalną całość a serce bije szybko, coraz szybciej, przebijając prędkością galopujące konie i szalone wyścigi po dachach, z każdym uderzeniem próbujące oznajmić swoją tęsknotę, uczucie, nadzieję, radość ale i jakiś dziwny niepokój, pozbawiający go kompletnie głosu. Cudem jeszcze kroczył prosto na nogach będących jak z waty, chłonąc oczami cudowny, niezwykły widok, jaki stanowiła stojąca przy barierce pośrodku mostu osoba. Szedł, czując jak jego głowę opuszczają wszelkie myśli i ostają się dwie ledwo rzeczy: ogromna panika, pozbawiająca go głosu i jakiegokolwiek planu, oraz coś innego, co sprawiało, że każdego dnia podróży wstawał z uporem, każdego dnia zamykając oczy widział Ją oczami wyobraźni, widząc losowe kobiety na ulicach zdawało mu się, że to właśnie Ona tam była, słysząc dochodzące go głosy, liczył że to właśnie Jej głos dotrze do jego uszu. Uczucie potężne jak niszczycielskie wody oceanu, ale potrafiące tak samo wysoko wynieść i przyprawić go o chęć walki każdego dnia. Sam sobie z tego nie zdawał sprawy, gdy szedł ku niej, jeszcze niezauważony.
Burza ciemnych, gęstych włosów okalała jej śnieżną wręcz twarz, na której widać było parę dużych, różnokolorowych oczu, teraz wydających się mieć jeszcze intensywniejsze odcienie, jak gdyby każde oko było wyrwane z kosmosu. Idealna czerń, niczym mroczne niebo w najciemniejszą noc i szafir, jak kawałek jakiejś gwiazdy, skradzionej i podarowanej zwykłej dziewczynie. Pełne usta natychmiast wzbudzały przemożną chęć ich skosztowania, zatopienia się w nich i zapomnieniu o całym źle świata, a jej drobne ciało było miejscem jeszcze ciekawszym niż to, na którym przyszło mu żyć. Pochłaniał ją wzrokiem, zapominając o całym cholernym świecie, podziwiając szybko unoszącą się pierś odzianą w ciemną zbroję i delikatnie rozwarte usta, zapewne ze zmęczenia po biegu, choć w oczach Altaïra czyniło ją to jeszcze słodszą. Nie widział jej całe wieki, ale to sprawiło, że tylko jeszcze mocniej jej pożądał, jej obecności, głosu i wszystkiego, co tylko sobie można wymarzyć.
— Diana.
Spojrzała na niego gwałtownie, jakby wyrwana z innego wymiaru, zaskoczona. Od razu widać było, że chciała być sama, ale... nie dbał o to.
— Co? — zapytała zachrypniętym głosem.
Wyglądała jednocześnie tak pięknie i na tak zmęczoną, że Altaïr aż poczuł zawroty w głowie i język wiążący się w supeł, niechcący wykrztusić z siebie żadnego słowa.
O czym on w ogóle chciał rozmawiać z kimś takim jak ona?
— Dawno się nie widzieliśmy — wykrztusił ledwo słyszalnym głosem.
— I co z tego? — Diana westchnęła, jakby ją zadręczał rzeczami nie mającymi większego znaczenia.
— Ja... pomyślałem...
Gdy oblizał nerwowo wyschnięte wargi, dziewczyna uśmiechnęła się drwiąco.
— A to nowość!
— Co ci jest? Przecież... nic takiego nie zrobiłem...
— Och, wcale. Tylko przyczepiłeś się przez niemal pół roku tylko po to, bym na końcu miała stracić życie. — Jej głos wręcz ociekał sarkazmem, starała się jednak jeszcze trzymać na wodzy, co jeszcze bardziej spłoszyło Altaïra, który już zupełnie nie wiedział co może powiedzieć.
— Ja? Kiedy... — Zabrzmiało to niemal jak płacz, wśród nieubłaganej, głuchej ciszy milczących świadków, gwiazd.
— Och, kiedy, kiedy. To już nawet tego nie pamiętasz? Tak bardzo musiałeś coś wyznać, że zapomniałeś, że przez ciebie prawie mnie przebił twój cholerny przyjaciel?
Przypomniały mu się wydarzenia z mostu, a w miarę ich powracania, czuł narastający ból i rozpacz, zdając sobie sprawę, że tym jednym gestem doprowadził do tej sytuacji, mimo iż oskarżenia były niesłuszne.
— To nie był mój przyjaciel, poza tym przecież sama się z nim zadawałaś — jęknął rozpaczliwie.
— Och, czyli to moja wina, tak? — fuknęła wściekle, już nawet na niego nie patrząc. — Oczywiście, jak ja sie mogłam tego nie domyślić. Może już lepiej sobie daruj, nim się naprawdę wkurzę.
Altaïr te słowa dopadły niczym deszcz strzał, wbijających się prosto w jego serce. Czuł, jak wszystko właśnie się sypie, cały domek z kart o który tak dbał teraz spadał, a on nie był w stanie pochwycić nawet jednej z nich. W przypływie rozpaczy, wypowiedział jeszcze jedną myśl, która dopiero co zdążyła się pojawić, zrodzona ze zazdrości i rozczarowania.
— To wszystko przez tego Ezia, tak? Nagadał ci głupot o mnie a ty tak bardzo się w niego zapatrzyłaś, że...
— Co?! Ty idioto, Ezio jest moim kuzynem! — Mimo iż Diana ledwie słyszalnie wypowiedziała te słowa, zdawało się, jakby je wywrzeszczała mu prosto w twarz.
Zapadła cisza, pełna niewypowiedzianych słów, emocji i nieporozumień dwójki ludzi, która jeszcze nie tak dawno była tak sobie bliska, a przynajmniej tak się wydawało Altaïrowi, który usłyszawszy to, poczuł się całkiem zdruzgotany i zawstydzony, niezdolny jednak do jakichkolwiek przeprosin. Patrzył tylko jak zbity pies na dziewczynę, piękną i jak niemal każde z jego marzeń niedostępną, a która teraz najchętniej by go wrzuciła do ognia piekielnego.
— Jeżeli to wszystko, mam nadzieję, że pozwolisz mi pobyć przez chwilę samą — warknęła i ruszyła niespodziewanie szybko, nie obdarzając go nawet małym spojrzeniem.
Altaïr został sam. Sam, jeszcze nieświadom nadchodzącego bólu, stojący z osłupieniem i dziwnym bólem gdzieś okolicach serca, i łupiącym sercem. Czas jakby zwolnił, by nagle przyspieszyć, gdy zrozumiał co właśnie się stało; w przypływie emocji poczuł, jak ziemia usuwa mu się spod nóg, nie dając już oparcia. Byłby runął, ale zataczając się wpadł na jakąś barierkę, czując pierwsze, gorące łzy, chcące spłynąć po jego twarzy.
Wszystko straciło sens.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top