Rozdział XXVIII - W drodze
Woda podmywała mu stopy w przemoczonych butach, chłodny i przyjemny wiatr omiatał twarz, dając choć trochę wytchnienia od gorącego blasku słońca. Gdzieś usłyszeć można było krzyk mew. Usta wyschnęły mu tak, że mógłby odrywać je płatami, a rozgrzany piasek wżerał mu się w fragmenty skóry, które się z nim stykały, ale on niespecjalnie był tego świadom. Z trudem otwierał oczy, które jednak stawiały mu znaczny opór, wspomagany bezlitosnymi promieniami słońca, świecącymi prosto w nie. W końcu jednak udało mu się poruszyć kilkoma zesztywniałymi mięśniami, a potem nawet całym ramieniem, gdy usłyszał jakiś tubalny głos.
— Nareszcie się obudziłeś.
Obrócił powoli głowę, walcząc o kontrolę nad swoim ciałem, a stopniowo przyzwyczajające się do światła źrenice pozwoliły mu w końcu ujrzeć wysokiego, czarneggo mężczyznę, którego łysa głowa odbijała słońce, niczym doskonale wyczyszczone srebro. Był w kwiecie wieku, odziany w lekką, rozpiętą, limonkową kamizelkę, ukazującą potężne mięśnie. Nie zauważył u niego uzbrojenia, ale wcale nie musiało oznaczać to tego, że olbrzym go nie miał - nawet jeśli nie wyglądał na takiego, który potrzebowałby czegokolwiek, by pozbawić go życia. Altaïr szybko podsumował – albo miał wyjątkowego farta, albo, nie owijając w bawełnę – przewalone. Fatalizm szybko podpowiedział mu zaś tę słuszną opcję, mimo iż jakaś jego część podpowiadała mu dokładnie co innego.
— Wszystko mnie boli — jęknął, mając nadzieję zyskać na czasie.
— Nic dziwnego. Przepłynąć taki kawał wód na takiej łajbie! Niebywałe.
— Nie żebym miał jakiś wybór — westchnął Altaïr, próbując dyskretnie się rozciągnąć i zauważyć swoją łódź, której nigdzie nie było. — Co się z nią stało?
— Nie szukaj jej, a w każdym razie tego, co z niej zostało. Taka łódka nie jest stworzona do przepływania oceanu, a już na pewno nie w trakcie sztormu.
— Ach, a więc... zaraz, skąd wiesz o oceanie? - wychrypiał, zaatakowany nagle przez złe przeczucia.
— Och, nie przedstawiłem się jeszcze, wybacz mój brak ogłady — zaśmiał się olbrzym. — Nazywam się Adéwalé. Zostaliśmy powiadomieni o twoim przybyciu i mieliśmy cię odebrać w porcie, no ale... ktoś chyba nie zadbał o twój transport.
— Wy? Port? Ktoś? O co chodzi? — zapytał zdezorientowany tym wszystkim Asasyn.
— Nikt cię nie powiadomił? — Teraz to Adéwalé się zdziwił. — Hiszpańskie Bractwo Asasynów miało zabezpieczyć twoje pojawienie się i wyprawić w dalszą drogę, zgodnie z rozkazami wyżej przełożonych.
— Pierwsze słyszę — burknął Altaïr, choć zaraz doszedł do wniosku, że nie ma co być niemiłym. — Ale cieszę się, że choć raz coś spieprzyło się tylko w połowie.
Olbrzym tylko wyszczerzył usta w szerokim uśmiechu, ukazującym białe zęby, tak bardzo kontrastujące z jego czarną skórą.
— To... z kim mam się spotkać? — westchnął Asasyn, rozcierając nadgarstki i strzepując z nich piach.
— Aguilar cię oczekuje w swojej siedzibie obok Madrytu. To spory kawałek stąd, ale szybko minie.
Syryjczykowi to imię wydało się jakieś dziwnie znajome, ale dopiero po kilku chwilach zdołał sobie przypomnieć medyka z przejętego okrętu, którego razem z Edwardem wtajemniczyli w historię Bractwa.
— Aguilar? Już wami rządzi?
Adéwalé musiał wyczuć w jego głosie nutkę zdziwienia czy może podziwu, bo zaśmiał się głośno.
— Nie. A w każdym razie nie mną, ja pomagam Bractwu w inne sposoby. On jeszcze nie zdobył władzy, ale już zdążył zajść wysoko, to prawda. Jeszcze kilka lat i zdoła zająć miejsce tutejszego Mistrza.
— Czemu więc to on mnie oczekuje, nie tutejszy Mistrz? — zapytał podejrzliwie Altaïr.
— W tej chwili... jest czymś zajęty. Musiał gdzieś wyjechać, nawet nie mówiąc dokąd, więc Aguilar pełni jego obowiązki.
Zapadła cisza, w trakcie której Asasyn próbował przetrawić owe wieści, dopóki Adéwalé znów się nie odezwał.
— Chodź już, przejdziemy stąd kawałek piechotą do miasteczka, gdzie zostawiono nam konie. Aguilar wyjaśni ci więcej niż ja.
— A skąd mam wiedzieć, że nie prowadzisz mnie prosto w pułapkę? — zapytał nagle Syryjczyk głosem wręcz ociekającym nieufnością.
— Czemu więc cię nie skułem, gdy byłeś nieprzytomny?
Asasyn nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, więc olbrzym kontynuował.
— Wiem, że to musi być dla ciebie przytłaczające, w końcu obudziłeś się po raz pierwszy odkąd cię znalazłem, po tym jak rozbiłeś się na jakimś gorącym zadupiu, ale w tej chwili ważniejsze jest to, żebyś choćby spróbował mi uwierzyć. Nie tykałem twojego uzbrojenia, więc nadal możesz się bronić.
Altaïr spojrzał na swoje ręce, choć nawet nie musiał tego robić, by stwierdzić, że ukryte ostrza cały czas na nich się znajdują. Żadnego innego uzbrojenia wcześnie nie miał, zresztą nawet mu nie było potrzebne. Nie potrafił się doszukać żadnego gestu sugerującego fałszywość słów u Adéwalégo, żadnej dziwnie brzmiącej głoski w zdaniu, ale nie mógł się jakoś przekonać.
— Inaczej. Co zamierzasz zrobić, jeśli nie zaakceptujesz mojej pomocy? — zapytał olbrzym, trafiając w punkt.
— Ech... no dobra — westchnął Asasyn, spoglądając jeszcze do tyłu, na morze i jego spokojnie rozbijające się na piasku fale.
Ruszyli, a on, jak zwykle zresztą, pogrążony był w myślach. Nie pamiętał niemal niczego z podróży, jakby mu się strona z wspomnieniami urwała. Zapamiętał nudę, melancholię, marzenia, niepokój powoli liżący i delektujący się jego psychiką, a potem... no właśnie. Ciemne, gęste chmury a następnie gorące słońce i pobudkę. Mogło się wydarzyć jednocześnie wszystko i nic, koniec świata i jego narodziny, gdy jednak myślał nad tymi wszystkimi możliwościami, doszedł do wniosku, iż jest cholernie głodny. Jego żołądek głośno raczył powiadomić także jego nowego kompana o tym fakcie.
— Uch — jęknął Altaïr.
— Nie zostało wiele, chyba przeżyjesz te kilkanaście minut drogi — zaśmiał się Adéwalé.
— Nie byłbym tego taki pewien — odparł Asasyn, masując się po brzuchu.
Nie miał zielonego pojęcia kiedy ostatni raz coś miał w ustach, może poza piaskiem, który jednak, nieszczęśliwie, nie był jego przysmakiem. Co więcej, wzbudzał niemałe pragnienie, a gdy i to dotarło do jego mózgu, z jakiegoś powodu niezwykle go rozśmieszyło.
— Chyba jednak tego nie przeżyjesz — stwierdził olbrzym, skupiając wzrok na jakimś odległym punkcie.
Altaïr rozejrzał się, dopiero teraz dostrzegając zielone łąki porośnięte gęstą trawą, które wcześniej umknęły jego uwagi z jakiegoś powodu. Poruszali się po wydeptanej, pochyłej równi, prowadzącej delikatnie do góry. Niebo zasnuły szare chmury, zasłaniając kompletnie słońce. Powietrze było ciężkie i nieruchome, nie pozwalające sobą łatwo oddychać. Zdążył się odzwyczaić od diabelskich upałów, toteż obecna pogoda nie była dla niego szczególnie komfortowa, a nie uśmiechało mu się w takiej podróżować przez ten kraj, a co dopiero zostawać w nim na dłużej, toteż obiecał sobie, że wyniesie się stąd pierwszym lepszym statkiem, na który uda mu się załadować.
— Bractwu tu przydałoby się wsparcie — rzekł nagle Adéwalé, jakby wyczuwając jego rozterkę.
— O nie, tym razem się w to nie dam wrobić — jęknął Altaïr.
— I tak potrzebują nieco innego wsparcia. — Olbrzym wzruszył ramionami.
Teraz z jakiegoś powodu Altaïr poczuł się urażony.
— A jakiego niby? — zapytał, próbując nie dać po sobie poznać emocji.
— Ludzi. Dużo zaufanych ludzi. Zanosi się na coś większego, mimo iż Templariusze niedawno musieli się zwijać z Hiszpanii. Aguilar wydaje się być tym zaniepokojony. Według niego, wszystko idzie zbyt prosto.
— Kiedyś musi — odparł lekceważąco Asasyn.
— Optymista, co? — Mężczyzna z przodu niemal na pewno znów wyszczerzył zęby, choć tego Altaïr nie mógł dojrzeć.
— Kiedy trzeba, owszem.
— Och, a zatem elastyczny. Całkiem mądrze — odparł Adéwalé.
Altaïr takim się poczuł, choć w swojej mądrości uznał za stosowne skończyć rozmowę i oszczędzić siły na dalszą drogę. W końcu do wioski czekał ich ładny kawałek drogi, nie wspominając o dotarciu do stolicy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top