Rozdział XXVII - Finis coronat opus

— Jak myślisz, co tam będzie? — zapytała się Rachel.

— A skąd mam wiedzieć? — mruknął Altaïr.

— No nie wiem, myślałam, że próbowałeś to sobie... ech, wyobrazić.

— Nawet jeśli, to nic konkretnego.

Opierał się o filar jakiegoś gmachu, spoglądając spod kaptura na ulicę. Ta zdawała się wymarła, choć cały czas towarzyszyło mu nieznośne uczucie, że coś ciągle się czai w mrocznych zakątkach, szczerbach w murach, w kątach zasłoniętych okien, które były jakby przesiąknięte czernią. Przypominało mu to czasy, gdy upiór z jego snów często mu przypominał o sobie, ale widocznie była to tylko jego wybujała fantazja. Miał nadzieję, że podobnie jest i tym razem, ale jakoś tak... nie mógł przestać o tym myśleć. Niby nie znaczyło to wiele, ale było tam, kryjąc się, wyczekując i ssąc łapczywie to, co nie mogło się wybronić...

Wzdrygnął się. Naprawdę nie było z nim dobrze. A te... myśli, jakkolwiek mógłby je nazwać, zaczęły się nasilać właśnie teraz, kiedy musiał być w całości skupiony, kiedy sukces jego małej krucjaty mógł być w zasięgu ręki!

— Co się stało? — zapytała zmartwiona Rachel.

— Nic, ja... chce mi się pić — wychrypiał.

— Och, jasne. Pytam serio...

— A ja nie inaczej odpowiadam — uciął.

Westchnął i zaryzykował szybkie spojrzenie w lewo. Diana toczyła jakąś rozmowę z Connorem, przeczesując okolicę wzrokiem. Poza tym, wszystko było identycznie tak jak u nich, może poza tym, że oni skupiali się na swoich obowiązkach w nieco większym stopniu, niż on. Chociaż...

— To "Nic" też ma imię, wiesz? — Rachel nie chciała mu dać spokoju.

— Nic to nic, czego ty więcej chcesz? — warknął, nawet nie patrząc na towarzyszkę.

— Szczerości na przykład. Twoja "Nic" niedługo może sobie stąd odpłynąć, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z waszym planem - odrzekła, akcentując ostatnie dwa słowa.

— Żadna moja. Zresztą, ja także będę mógł się wtedy stąd zabrać, czas najwyższy — sapnął.

— Och, i co wtedy zrobisz, hm? — parsknęła Angielka.

Wypowiedziała jego własną myśl, chodzącą mu po głowie od dłuższego czasu. To było dobre pytanie. Co dalej? Nie spędził zbyt wiele czasu nad roztrząsaniem tego, pozwalając tematowi krążyć swobodnie po obrzeżach jego świadomości, a gdy już coś zmusiło go do jego przywołania, zawsze kończyło się tak samo. Totalną pustką. Nie miał zielonego pojęcia, co dalej. Wrócić do domu? Nawet nie wiedział, czy uda mu się zdobyć ów artefakt. A nawet gdyby, to i tak było ich znacznie więcej, gdzieś tam porozrzucanych po świecie. Ale gdzie i jak miałby ich szukać? Ta wyprawa pokazała mu, że nawet w doświadczonej ekipie jest to zadanie niezwykle ciężkie i niebezpieczne. Samemu zajęłoby to wieki. Tutaj nasuwała się myśl o Haythamie, Rachel czy... ech, Dianie. Ale Haytham był templariuszem, Rachel miała swoje życie, a Diana, która mogłaby mu pomóc... no cóż, jej stosunek do niego stał się chyba chłodniejszy, odkąd stanął po stronie Rachel. Rozmawiali ze sobą już tylko wtedy, gdy nie było innego wyboru, a nawet i wtedy potrafiła wybuchnąć na niego gniewem. Tłumaczył to sobie na milion różnych sposobów, ale nie potrafił dojść do innego wniosku, niż jej dziwny nastrój. Poczuł lekkie ukłucie w sercu, ale szybko oddalił te myśli. Poradzi sobie i bez niej. Musi. Jej humory i tak zmieniały się tak niespodziewanie, że nie potrafił za nimi nadążyć.

— Porzucisz to wszystko? Ją... Nas? — dodała, poprawiając jeszcze się na końcu, by uniknąć ewentualnych komentarzy.

— Was? — zachrypiał. — Jakich was? Haythama, który już może nie żyć? Connora, który nie widzi świata poza Wło... swoją wioską? Czy ciebie, która pojawiasz się i znikasz jak cień? To nie są relacje, które mogą przetrwać dłużej. Po prostu... sojusz konieczny.

— Och, z takim nastawieniem oczywiście. Chyba zapominasz o pewnych rzeczach.

— Niby jakich?

— Właśnie o tym mówię. Dowiesz się, gdy przyjdzie na to pora — stwierdziła kwaśno.

— Ech, kobiety...

Rachel przez chwilę wyglądała, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale finalnie musiała się rozmyślić. Stali więc tak w ciszy, czekając. Na co? Z trudem sobie przypominał przebieg ostatnich dni. Poszukiwanie informacji, podsłuchiwanie, śledzenie, tu i tam zamiana złota na słowa. Ktoś w końcu chyba powiedział im o transporcie czegoś przez Templariuszy. Ale co dalej...

Westchnął, ocierając dłonią mokre czoło. Było całe rozpalone, ale niespecjalnie się tym przejmował. Ta sprawa była ważniejsza, a nie sądził, by miało to wpłynąć na jej przebieg. Jeżeli ich plan miał się nie powieść, to taka drobna rzecz niczego w tym nie zmieni.

W końcu usłyszeli krótki gwizd, ledwo słyszalny, dochodzący do nich z drugiej strony ulicy. Asasyn odwrócił głowę, spoglądając na jadący w ich stronę wóz, który dopiero co musiał pojawić się na tym odcinku trasy. Ciągnięty przez cztery konie, z charakterystyczną obudową, przemierzałby drogę bezgłośnie, gdyby nie dochodzący z oddali stukot kopyt. Natomiast wszystko inne zaś było pogrążone jakby w zawieszeniu, oczekując, obserwując, świadome masakry, do jakiej może dojść w każdej chwili. Zadrżał, gdy spostrzegł jakiś karmazynowy, nienawistny błysk od strony wozu, ale znikł, gdy zamrugał kilka razy. W jego głowie zaświtała myśl, że może jednak nie było to najlepszym pomysłem, by wyruszyć na tę misję w takim stanie, ale stwierdził, że teraz to i tak bez znaczenia. Ile razy jeszcze będzie musiał się upominać, by się nie rozpraszać?

Zapewne sporo, gdyż uświadomił sobie, że wzrokiem cały czas błądzi w poszukiwaniu Diany. Spojrzał na transport Templariuszy, ale ten właśnie zniknął za rogiem ulicy w którą skręcił.

— Widziałeś? — zapytała podekscytowana Rachel.

— Ee... widziałem — mruknął.

— A właśnie że nie. Musisz się skupić, na inne rzeczy będzie czas potem! — westchnęła.

Nie usłyszał złości w jej głosie, raczej prośbę i... litość?

— Staram się — odparł, zaciskając zęby.

— Chodź lepiej, nie mamy zbyt wiele czasu.

Powiedziawszy to, kobieta wślizgnęła się do budynku, do którego wejście wcześniej zostawili otwarte. Właściciel o tym nie wiedział, ale i nie musiał — dla swojego dobra. Gdyby Templariusze dowiedzieliby się, że miał jakieś konszachty z Asasynami, byłby zgubiony — a przy tym i pewnie zgubiłby ich. Cicho biegnąc, dogonił Rachel i razem już dostali się na najwyższe piętro, wychodząc na dach przez drabinę w małym pomieszczeniu, które kobieta otworzyła wytrychem. Nie tracąc czasu, prędko zlokalizowali jadący wóz i zaczęli go gonić, biegnąc po dachac. Ułatwiał im to fakt, że znajdowali się na samym pograniczu starej dzielnicy i ciągle powstających domów, które nie były już tak rygorystycznie budowane, dzięki czemu mogli w miarę sprawnie poruszać się po zadaszeniach. Czasem widać było jakąś ciemną sylwetkę, biegnącą równolegle do nich - Dianę lub Connora, ale nie poświęcali czasu na wzajemną identyfikację. Musieli postępować zgodnie z planem.

Tyle, że Altaïrowi szło coraz gorzej. Dotrzymywał tempa Rachel, lecz zużywał na to masę energii. Był cały spocony i zdyszany, a pracę wykonywał raczej siłą woli. Miał nadzieję że tego nie widać po nim, ale jednak nie umknęło to uwadze kobiety, która zaczęła nieco zwalniać, aż się zatrzymała, gdy Asasyn się potknął.

— Co się dzieje? — rzekła, wyraźnie zaniepokojona.

— Nic takiego. Ruszaj, dogonię was — wysapał, pochylając się i opierając ręce o kolana.

— Nie ma mowy! Jesteś cały spocony i zdyszany, wyglądasz jakby dopiero co goniła cię horda upiorów. Mów, co ci jest?

— Nie mamy czasu — wyjęczał przez zaciśnięte zęby. — Po prostu... muszę chwilę postać. Wiem...

— Nic nie wiesz. Zostanę tu z tobą, ale nie zwlekaj. Czemu nie mówiłeś nic wcześniej? — zapytała, nie kryjąc zmartwienia i sfrustrowania.

— Wiesz, to miło że się martwisz, ale naprawdę nie ma czasu to. Chodźmy — westchnął, stawiając chwiejny krok, byle tylko przerwać niezbyt wygodną mu rozmowę.

Wprawdzie jego mięśnie zaprotestowały, a on jeszcze z chęcią by odpoczął, ale wiedział, że nie ma czasu do stracenia. Wiedział? On nic już nie wiedział, rozgorączkowany umysł zaczynał błądzić między jedną myślą a drugą, nie pozwalając mu choć trochę się zorganizować. Potrafił rozpoznać jedynie pojedyncze rzeczy, jak powolny trucht z Rachel u boku, która co chwila na niego spoglądała, zimne powietrze, gdzieś jadący w dole wóz. No i cały czas poczucie tego, że nie może się zatrzymać. Gdy w końcu przestał rejestrować bodźce takie jak kłucie w stopach czy palący ból ramion, biegł już całkiem, jak gdyby napędzał go jakiś skomplikowany mechanizm.

W pewnym momencie wóz stanął. Początkowo nie zwrócił na to uwagi, zorientował się dopiero wtedy, gdy usłyszał wołającą go gdzieś z tyłu Rachel. Przebiegł jeszcze kilka metrów, zatrzymując się przy krawędzi jakiegoś dachu. Towarzyszka podeszła do niego i chwyciła zdecydowanie za ramiona.

— Rachel, to nie czas na...

— Nie o to chodzi — warknęła. Nie możesz w takim stanie brać udziału w misji!

— Wszystko mogę — prychnął zirytowany.

— Ale na pewno nie teraz. Musisz iść i odpocząć, poradzimy sobie bez ciebie.

— I niby gdzie miałbym iść? — Na jego twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek. — A zresztą, co mi zrobisz, hę?

Ujrzał w jej oczach wahanie. Dlaczego tak się uparła, by go stąd odesłać?

— Altaïr, proszę...

— Przestań się martwić o mnie, mamy ważniejsze rzeczy na głowie. — Teraz to on warknął.

Zerknęła na niego jakoś dziwnie. Trochę jak na... inną osobę... a może mu się zdawało?

— To cię kiedyś zgubi — mruknęła pod nosem.

Zignorował to, patrząc na wóz. Zatrzymał się pośrodku ulicy, bynajmniej nie w miejscu w którym powinien, wedle ich informacji. Co się stało? Usterka? A może ich wykryto? Zdradzono? Było tyle pytań, tyle możliwości, a on nie znał odpowiedzi na żadne z nich, a każde rozwiązanie miało dla niego tyle samo sensu, co śnieg w lecie. Więc dlaczego cały czas to rozważał? Dlaczego nie potrafił się od tego uwolnić?

Nagle zauważył poruszenie. Drzwi powozu otworzyły się, a w nich ukazał się wysoki mężczyzna, w czarnej jak smoła szacie i prostym kapturze na głowie. Wychylił najpierw głowę, uważnie rozglądając się wokół siebie, jednak nie dość uważnie, by ich zauważyć. Następnie wysiadł i podszedł do miejsca, w którym siedział woźnica, zamieniając z nim jakieś zdania. Niestety, z tej odległości nie miał najmniejszych szans na usłyszenie czegokolwiek, ale o ile rozgorączkowany umysł nie płatał mu figli, to widać było w jego ruchach pewne... zdenerwowanie. I po chwili ujrzał jego przyczynę; z jednej z uliczek wypadła para jeźdźców, z czego jeden na swoim koniu wiózł związanego człowieka. Szybko dogonili karawanę i zatrzymawszy się, poczęli schodzić, a jeden z nich ściągnął tajemniczą osobę. Gwałtownym ruchem ściągnął jej kaptur z głowy, uwalniając długie, czarne włosy. Coś w tym na chwilę przykuło jego uwagę; kształt ubrania był mu jakby... znajomy. Zdawało mu się, czy był tu jeszcze jeden?

Między Templariuszami wybuchła gwałtowna wymiana zdań; zaczęli nerwowo gestykulować dłońmi i wskazywać to na kobietę, to na powóz, aż ten, który wcześniej rozmawiał z woźnicą, z wściekłością chwycił dziewczynę i szarpiąc nią, wepchnął do środka, samemu zaraz wsiadając i trzaskając drzwiczkami. Przybyli mężczyźni natomiast zaczęli cwałem wracać tam, skąd przybyli.

— Widziałeś to? — zapytała Rachel.

— Nie, akurat się brandzlowałem — mruknął pod nosem.

— Co?

— Tak, widziałem.

— I co o tym myślisz?

— A skąd mam wiedzieć? — westchnął. — To musi być... ktoś ważny, skoro tak ją potraktowali.

— Nie bądź już taki cyniczny — jęknęła Rachel. — Musiałeś zobaczyć to samo!

— Nie jestem pewny tego, co widziałem. No dobra, też przykuło to moją uwagę — odparł zirytowany, widząc jej wzrok.

— Jeżeli jest...

— Jeżeli jest, to ją uratujemy, jeśli będzie ku temu okazja. Ale póki co, nie wydaje mi się, by to było coś o większym znaczeniu. Ciekawe, co by powiedziała Diana...

— Możesz się jej zapytać, jak już tam dotrzemy — odparła zgryźliwie kobieta. — Chodź, jeszcze kawałek przed nami, no chyba że...

— Nie zaczynaj znowu — warknął. — Dam sobie radę.

Zaczęli znów bieg, podążając za wozem. Chwila przerwy pozwoliła mu złapać oddech, ale wiedział, że na dłuższą metę wcale mu to nie pomoże, a nawet przeszkodzi. Na szczęście jednak, zdawało mu się, że widział już cel ich podróży, choć mogło to być równie dobrze zupełnie inne miejsce, w końcu zabudowanych gęsto uliczek nie brakowało w miastach, zwłaszcza takich, jak to. Gdy karawana jednak widocznie spowolniła, upewnił się w swych podejrzeniach; dotarli do celu. A przynajmniej pierwszego punktu ich podróży, gdyż teraz musieli być jeszcze bardziej czujni, zwinni i ostrożni. Musieli się w końcu przekraść do jednej z największych siedzib Templariuszy na tym przez Boga zapomnianym kontynencie.

Drzwi powozu gwałtownie się rozwarły, a z nich wyleciała czarnowłosa kobieta, niemal lądując twarzą na bruku, w ostatniej chwili zdążył jednak złapać ją Templariusz, który równie szybko wysiadł i zaczął się rozglądać wokół siebie.

Zabawne — pomyślał Altaïr. — Zawsze spojrzą w prawo i lewo, w list kolegii pod suknię przechodzącej obok panny, ale nigdy nie spojrzą w górę, skąd zawsze nadchodzi klęska.

Poczuł dłoń Rachel na ramieniu, a gdy chciał zerknąć na nią, ta drugą ręką wskazała mu jakiś punkt naprzeciwko nich. Gdy się zaczął przyglądać, a nie było to łatwe, bo wzrok delikatnie mu się rozmywał, spostrzegł dwie sylwetki, czarną i białą, znajdujące się na dachu. To musiała być Diana i Connor. Tylko ona mogłaby siedzieć na krawędzi, ze zwisającymi swobodnie nogami, jak gdyby nigdy nic. Gdy ich zauważyła, dała im znak ręką, wstając. Przez chwilę o czymś rozmawiała z Amerykaninem, po czym rzuciła im jeszcze jedno spojrzenie, ostatecznie cofając się szybko, aż zniknęli za budynkiem.

— Musimy iść — powiedziała Rachel.

— Cały dzień będziesz mi tak matkować?

— Ech, przestaję się dziwić Dianie, że... — urwała w połowie zdania, jakby nagle zdała sobie sprawę, że mówi coś nieodpowiedniego.

A jego wielce to zainteresowało.

— Że? — Podniósł pytająco brew, zakładając ręce na piersi.

Kobieta mimowolnie parsknęła śmiechem na ten widok.

— Wyglądasz zupełnie jak... — Gdy miała dokończyć, po jej twarzy przeleciał jakiś bolesny cień, który jednak szybko zamaskowała wymuszonym uśmiechem. — Och, możemy już po prostu iść?

— Nie, dopóki mi nie powiesz, co Diana.

— Świetnie. W takim razie wypocznij, a my wrócimy po ciebie! — powiedziała z zadowoleniem i zaczęła się oddalać ku krawędzi dachu.

Postawił kilka chwiejnych kroków, zatrzymując się po chwili, by nabrać kilka wdechów powietrza, jednak tak niefortunnie się zachłysnął, że zaczął się nim krztusić. Gdy w końcu opanował sytuację, ujrzał Rachel, która musiała się w międzyczasie wrócić, by zobaczyć powód jego nieobecności. Poczuł, że robi mu się gorąco ze wstydu, ale kobiecie zupełnie nie było do śmiechu, a nawet wręcz przeciwnie, tym razem jednak powstrzymała się od prób zatrzymania go tu. To zaś, z jakiegoś powodu, wywołało w nim uczucie, które oczekiwało z jej strony troski i zainteresowania. Jednak szybko stwierdził, że zamiast tego woli pokazać, że nawet w tym stanie jest gotów uczestniczyć w akcji. Tak więc postawił krok, potem drugi, trzeci, aż w końcu dotarł krawędzi, z której zeskoczył na balkon, wyjątkowo niezgrabnie lądując na wszystkich kończynach.

- Może spójrz na dół, oszczędzisz sobie kłopotu! - Doleciał go głos Rachel, która znowu czekała na dole.

Westchnął i podszedł do barierki. Początkowo nie zauważył niczego, co by mu mogło oszczędzić czegokolwiek, może poza życiem, gdyby spadł i rozwalił sobie twarz, na co zresztą miał w tej chwili całkiem dużą ochotę, jednak gdy się skupił i jeszcze bardziej wychylił, ujrzał stóg siana. Nie będąc do końca przekonanym słuszności tego pomysłu, przeniósł ostrożnie nogę za barierkę, potem drugą, a gdy już chciał się odwrócić, poczuł nagłe szarpnięcie i jakiś rodzaj pustki. Zerknął na dłoń, w której ostał się jedynie przerdzewiały, żelazny pręt, a on, nie spodziewawszy się nagłego ustąpienia go, zaczął spadać. Wiatr zawiał mu w uszach, usiłując zrzucić mu kaptur, a żołądek próbował wchłonąć jego jabłko Adama, aż w końcu rąbnął w coś, co odebrało mu resztki tchu. Jęknął, przekręcając się na bok i spojrzał na siano - leżało tuż obok niego, świeże, pachnące i miękkie.

— Nic ci nie jest? — wyszeptała z nutką strachu Rachel, która szybko się zjawiła u jego boku.

— Przeżyję — wymamrotał, usiłując się pozbierać i sprawdzić, jak bardzo poturbowany jest.

— Cholera, usłyszeli nas! — odparła jeszcze ciszej, oglądając się za siebie.

Nagle poczuł szarpnięcie; kobieta szybko go minęła, chwytając za rękę i ciągnąc za sobą. Stracił przy tym równowagę i o mało co znowu nie wyłożył się na ziemi, ale tempo, które narzuciła Rachel, było tak duże, że zamiast tego niemal przeleciał całą drogę za nią, gdy skręciła jeszcze raz i drugi, aż przyparła go do ściany w jakiejś ciemnej, brudnej uliczce, przytulając się do niego. Przynajmniej tak pomyślał za pierwszym razem, dopiero po chwili uświadomił sobie, że po prostu przycisnęła go tak, jak on niegdyś Dianę, gdy chciał ją ratować przed żołnierzami. Uśmiechnął się nieprzytomnie, gdy uświadomił sobie podobieństwo tych sytuacji. Tak jak wtedy, nie był całkowicie przy zmysłach, ale wtedy z zupełnie innego powodu... i chyba wolałby, by teraz to Diana go tu dociskała. Z zamyślenia wyrwał go syk Rachel.

— Obudź się!

— Co? — zapytał głupio, nie zdając sobie sprawy z tego, że próbowała mu coś powiedzieć od pewnego czasu.

— Jak tak będziesz dalej robił, to naprawdę cię tu zostawię, czy tego chcesz, czy nie — warknęła. Chyba już sobie poszli — dodała już normalniejszym tonem, choć nadal cicho.

— Wtedy pójdę sam — wzruszył ramionami.

— Oj nie. — Obdarzyła go słodkim, niepokojącym uśmiechem, niesięgającym oczu, który totalnie nie pasował do sytuacji. — Chodź już, tamta dwójka pewnie już zdążyła się zachlać w trupa z nudów.

— To nie chodzą zachlani bez przerwy, odkąd się znamy?

Rachel tylko parsknęła śmiechem, ostrożnie wychodząc z uliczki.

— Chociaż alkohol i Diana? To mi nie pasuje do siebie — rozmyślał na głos dalej.

— O, na Boga, skup się trochę, bo zaraz sama się pójdę upić — jęknęła kobieta, przyspieszając tak bardzo, że musiał nadłożyć kroku po brudnych kamieniach.

Po krótkim spacerze pojawili się u wylotu uliczki, który prowadził na główną drogę, która, przynajmniej z ich pozycji, wydawała się cicha i spokojna. Gdy wychylili ostrożnie głowy, utwierdzili się w swoim przekonaniu — nie było na niej nikogo. No, w każdym razie nikogo, kto mógłby w jakikolwiek sposób się ukazać, bo Altaïr poczuł nagle, że nie są tu sami. Zapomniał o tym, gdy gonili za powozem, ale teraz... to uczucie stało się jeszcze silniejsze, łapczywe, nienawistne. Było tak gęste, że niemal namacalne, a...

— Psst!

Niemal podskoczył, spoglądając w kierunku hałasu. Może i nie był zbyt głośny, ale dla jego obolałej, gorączkującej głowy brzmiał niemal tak, jakby sam Hefajstos nacisnął na swój potężny miech tuż nad jego uchem. Ale nie zauważył nigdzie ani miecha, ani mitycznego kowala — ujrzał jedynie Connora, stojącego w uliczce naprzeciw nich i próbującego przykuć ich uwagę.

— Gdzie Diana? — Zadał pierwsze pytanie, które przyszło mu do głowy.

— Ciszej! — syknął Amerykanin. — Czatuje. Chodźcie tu, ale ostrożnie!

— Jemu to tłumacz — westchnęła Rachel, nie bawiąc się w ściszanie głosu.

Bo jakby nie patrzeć, kogo mieli się bać? Templariuszy, siedzących za murami swojej siedziby? A może zwykłych cywili, chcących jedynie przeżyć dzień bez zbędnych przygód? A mimo to, Altaïr miał ochotę ją skarcić za takie zachowanie. Nie miał jednak na to sił ani czasu, przechodząc szybko przez ulicę i próbując wyglądać tak naturalnie, jak naturalnie może wyglądać zakapturzona osoba w szarej, grubej szacie z mieczem u pasa na środku drogi, w trakcie ciemnej nocy. Kroki mu się dłużyły i czuł, jakby setki oczu wlepiały się w niego, wbrew samemu sobie poczuł trwogę, już niemal czuł, jak jakiś demoniczny, żądny krwi byt chwyta go za ramię...

Ale oto dotarł do zacienionej uliczki, wzdrygając się nerwowo. Chwilę po nim dotarła Rachel, przystając obok niego i spoglądając z niechęcią na Connora.

— Trochę wam zeszło — powiedział beznamiętnie ten ostatni.

— Mieliśmy po drodze... mały wypadek — wyjaśniła kobieta, jakby to powinno być wiadome dla niego.

— Dało się zauważyć. Templariusze biegali jak poparzeni.

— Akurat do tego momentu żadnego wypadku nie było — wtrącił Altaïr.

Connor spojrzał na niego w milczeniu, po chwili obracając się i odchodząc. Udali się za nim, pogrążeni w myślach. Altaïr skupił myśli na napiętych relacjach tej dwójki, z wdzięcznością odciągając myśli od złowieszczego uczucia. Jeżeli tak miał wyglądać dalszy przebieg tej misji, to nie wróżył im zbyt pomyślnego zakończenia. Ale w końcu byli Asasynami... no, przynajmniej ON nim był. Co do reszty, przecież nie mógł mieć pewności, prawda? Czy takie zachowanie przystoi komuś takiemu jak Asasyn? Z drugiej strony, gdy cofał się myślami, miał wrażenie, że wszyscy się często zachowywali jak... dzieci. Nie było na to innego określenia. Ale przynajmniej nie w takich sytuacjach — westchnął w myślach. Ale czy na pewno powinien osądzać taką rzecz tylko przez ich zachowanie? Przetarł gorące czoło ręką, porzucając tę kwestię, gdy Connor doprowadził ich na tyły jakiegoś budynku i zaczął się wspinać po drabinie, którą ktoś kiedyś tam umieścił i najwidoczniej zapomniał zabrać. On sam oparł się o ścianę i nabrał powietrza, czując, jak ziemia na nowo pod nim zaczyna się kołysać, choć jeszcze niezbyt mocno.

— Idziesz? — zapytała Rachel, mijając go.

— Panie przodem — odparł sarkastycznym głosem.

— Och, nie bądź już jak on — mruknęła pod nosem, nie oczekując odpowiedzi.

Chciał wyjaśnić kobiecie, że wcale nie jest jak Connor i nie zamierza być, ale gdy przypomniał sobie, jak często tamten przebywał przy Dianie, zamknął na wpół rozwarte usta i ruszył za towarzyszką. Dotarł do drewnianej, starej drabiny, wspinając się po niej niezgrabnie, aż zjawił się na nierównym dachu, umieszczonym naprzeciw celu ich podróży. Zerknął na niego, ale jedyne co dotarło do jego skołatanego mózgu, to kamienny, chudy mur, z dużą budowlą z drewna za nim. W murze, kawałek na lewo od miejsca naprzeciwko ich pozycji, znajdowały się drewniane wrota i parę skrzyń oraz beczek, pilnowanych przez pojedynczego, znudzonego żołnierza.

— Trochę wam zeszło — stwierdziła chłodno Diana, wpatrując się w jakiś obiekt na dole.

Gdy Altaïr podszedł do krawędzi i zerknął w to samo miejsce, ujrzał wejście na teren posesji, przy którym stał jeden strażnik, strzegący grubych, dębowych drzwi.

— Chyba już gdzieś to słyszałem — odpowiedział.

— A ja mam ochotę się powtórzyć — westchnęła Rachel.

— Nie mamy teraz na to czasu. Skoro już tu jesteście, możecie pomyśleć nad dostaniem się tam.

— Skoro jesteście tutaj tyle czasu, to sami mogliście coś z tym zrobić — stwierdził Altaïr.

— Może i byśmy to zrobili, ale tak się składa, że musieliśmy się schować przed Templariuszami — odparła zirytowana Diana.

— Mogliście się ich już pozbyć.

— Tak, żeby jeden uciekł i zaalarmował resztę — warknęła. — Zaczynam się dziwić, że w Syrii wszystko tak dobrze ci poszło, ale najwidoczniej głupi ma szczęście.

— Ach, zaczynamy od nowa... — skomentował Connor.

— To może powiedz swojemu koledze, żeby się... a zresztą, niech poucza samego siebie. Wracając, nadal nie wiem, jak mamy się tam...

— Wystarczy się wspiąć po drzewie — przerwał jej Amerykanin.

— A gdzie ty tu widzisz drzewa? Przecież to miasto — zapytała pobłażliwie Rachel.

Mężczyzna wyciągnął tylko rękę w milczeniu. Gdy Altaïr podążył za nią wzrokiem, ujrzał wprawdzie pojedyncze drzewo, wystające zza kawałka wschodniego muru, ale niemal całkowicie pozbawione gałęzi.

— Jak ty chcesz się po nim wspiąć? — zdziwił się.

— Za dużo czasu spędzacie na słońcu — stwierdził beznamiętnie Connor. — Mogę się dostać tam w pojedynkę i otworzyć przejście, ale musicie załatwić strażnika.

— Zostawcie to mi — powiedziała Rachel i nie czekając na ewentualne protesty, oddaliła się.

Connor zrobił to samo, jednak w przeciwnym kierunku, mając nieco dłuższą trasę do przebycia. A Altaïr i Diana znowu znaleźli się sam na sam. Żadne z nich się nie odzywało, zatopieni w swoim świecie, nadal niepogodzeni po ostatniej kłótni o taką, zdawałoby się, drobnostkę. Ale brak zaufania potrafił zniszczyć od środka wszystko, nieważne jak bardzo ktoś by się starał to podtrzymać, a Diana musiała być tego doskonale świadoma, gdy wpatrywała się w zamyśleniu w jakieś miejsce.

Altaïr uśmiechnął się z lekkim rozrzewnieniem, widząc ją z profilu, jej kobiecą figurę, niemal perfekcyjnie ciemne, długie włosy, kaskadą wypadające  spod kaptura, falujące od czasu do czasu na delikatnym wietrzyku, jej pełne usta, aż proszące o skosztowanie ich, a przede wszystkim jej tak bardzo niesamowite oczy, które... patrzyły na niego.

Serce mu nagle zabiło, jak gdyby właśnie skończył uciekać przed hordą nieumarłych, gdy zdał sobie sprawę z tego, że zapatrzył się na nią do tego stopnia, że dziewczyna to zauważyła, a teraz wpatrywała się z niego z jakimś dziwnym uśmiechem na słodkich ustach. Poczuł jakiś zawrót głowy, a może to ziemia zaczynała wirować?

— Cóż cię tak zajmuje? — zapytała kpiąco.

Dobre pytanie, stwierdził w myślach Altaïr. Im dłużej na nią patrzył, tym większe czuł ciepło, a jakieś dziwne uczucie łaskotało go w brzuchu. Serce waliło mu tak, jak żaden jego przeciwnik nigdy nie potrafił go uderzyć, a on... on chciał się temu poddać, raz jeszcze, choć coś mu mówiło by tego nie robić, to jednak...

— Ja... - wychrypiał, stawiając chwiejny krok.

Spojrzała mu raz jeszcze prosto w oczy. Dlaczego nigdy dotąd nie zauważył, że tak niesamowicie się błyszczą, niczym wilgotne, drogocenne kamienie?

— Och... nie, nie... — wyszeptała cicho, przyprawiając go o atak złych przeczuć.

— Co? — Niemal jęknął, zbliżając się jeszcze bardziej, czując, że musi coś zrobić, ale... co?

Już czuł, że wie co zrobić, gdy nagle rozległ się huk, potem drugi i trzeci, wszystkie dochodzące zza murów schronienia Templariuszy. Podskoczyli jak oparzeni, odrywając wzrok od siebie i spoglądając w kierunku hałasu. Trwali tak przez dłuższą chwilę, ale nie wydarzyło się nic więcej.

— Jeżeli to Connor... — odezwała się Diana.

Nie mówiąc już nic więcej, ruszyła gwałtownie, schodząc z budynku. Altaïr westchnął, czując znajome ukłucie w piersi. Wiedział, że zrobiła to celowo, tylko dlaczego? Spojrzał na dziewczynę, która już przebyła połowę drogi do wejścia, przy którym powinna być Rachel, ale nie było ani jej, ani strażnika.

Zerknął za siebie, nagle przekonany, że ktoś lub coś się za nim czai, jednak nie było tam nikogo. A przynajmniej nikogo, kogo mógłby zauważyć, innych możliwości wolał nie rozpatrywać. Czując powrót zmęczenia, zaczął się wlec w dół, śladem Diany.

Dotarł do niej, stojącej w ponurym milczeniu przed wejściem. Rozglądając się wśród skrzyń, beczek i paru innych rzeczy, spostrzegł przycupniętą za nimi Rachel.

— Co ze strażnikiem? — wychrypiał.

— A widzisz tu jakiegoś?

— Bardziej mnie martwią te wystrzały — przerwała im Diana. — Jeżeli...

— Jeżeli o to chodzi, nie sądzę, by to tyczyło się Connora, dobiegały z nieco innego miejsca — odpowiedziała druga z kobiet, posyłając jej niepewny uśmiech.

— Ktoś mówił o mnie? — Drzwi nagle rozwarły się, ukazując Amerykanina z tomahawkiem w ręku.

Wszyscy raptem zwrócili głowy w jego stronę, a Rachel aż się poderwała.

Merda... człowieku, nie strasz tak — warknęła Diana.

— Jeszcze przed chwilą niemal płakałaś ze strachu o niego — zauważyła Angielka.

— Po cholerę ci to? — Altaïr wskazał na broń towarzysza, zbliżając się jednocześnie do przejścia.

— Jakoś musiałem sobie poradzić z zamkiem - odpowiedział, wzruszając ramionami. — Nie każdy zamek otworzysz wytrychem. Poza tym macie szczęście że byłem tu tylko ja, rozmawialiście tak głośno, że słyszałem każde słowo.

— Kobiety — mruknął Altaïr . — Nie wiesz czegoś o tych strzałach?

— Nie. Słyszałem je całkiem blisko, ale dobiegały z innej części.

— Gdzieś już to słyszałam — skomentowała Diana.

— Może czas mi wreszcie zaufać? — zasugerowała lekko Rachel.

Włoszka parsknęła tylko, rozcierając nadgarstki okryte skórzanymi rękawicami. Miała tak drobne dłonie, że Altair zaczął zastanawiać się, jakim cudem mieści się w nich miecz. Asasyni wprawdzie nigdy nie polegali całkowicie na sile, używając jej tylko w sytuacjach konfliktowych, chcąc zaznaczyć swą dominację, a przynajmniej było tak u niego; Diana jednak zdawała się być kompletnie nieprzystosowana do doli, która jej przypadła. A jednak podjęła się jej, nie narzekała i zdawała się nie zatapiać w rozważaniach nad tym, jak mogło być. Poniekąd mu to imponowało, sam bowiem nieraz oddawał się marzeniom, które nie powinny mieć w jego głowie miejsca, a zwłaszcza ostatnimi czasy. Czuł, jakby jakaś obca siła wdarła się do jego umysłu i ostała się tam, zatruwając jego myśli, ale też... czyniąc je nieco bardziej kolorowymi. Westchnął, wyrywając się z letargu.

— Jak wygląda sytuacja? — zapytał Connora.

— Nikogo nie widziałem. Nie podoba mi się to, ale musimy tam wejść.

— To może być pułapka — stwierdziła Diana.

— Pułapka? Żeby to była pułapka, ktoś musiałby ich... uprzedzić o nas, a to by znaczyło, że ktoś z nas z nimi spiskuje. Gdyby to była pułapka na nas, już byśmy wpadli — powiedziała Rachel stanowczym głosem.

— Ty poszłaś sama do strażnika. Nie widzieliśmy, jak z nim... Och. — Włoszka przerwała tyradę, gdy Angielka schyliła się i szarpnęła za ramię zwłoki strażnika, unosząc je do góry.

— Mogłam was już zdradzić tyle razy, a jednak nawet ci uratowałam życie. Naprawdę starasz się udowodnić mi, że była to zła decyzja?

— Idziemy czy nie? — przerwał im zirytowany Connor.

Nie czekając już na odpowiedź, odwrócił się na pięcie i wszedł na teren Templariuszy. Altaïr odetchnął i ruszył za nim, podpierając się ręką ściany; ledwo się powstrzymywał od szurania stopami po kamieniach, czując ich coraz większy ciężar. Gdy zatrzymali się na moment i zaczął rozglądać się wokół, był przekonany, że dotarli do ślepego zaułka. Dopiero po chwili ujrzał jedyne, wąziutkie przejście między ścianami dwóch szarych budynków. Nie było ich widać wcześniej, mur jednak był tu całkiem wysoki, wyższy, niż zdawał im się z ich wcześniejszej pozycji, co mogło być tego przyczyną. Po chwili dotarły do nich kobiety, przystając i również spoglądając z powątpiewaniem na przejście.

— Idealne miejsce na zasadzkę — stwierdziła cicho Diana.

— Jeden człowiek może załatwić nas wszystkich — zgodziła się Rachel.

— Przecież już tędy przechodziłem — zauważył Connor. — Nikogo tam nie było.

— Skąd wiesz, że ktoś tam w międzyczasie się nie ukrył? — zapytała sceptycznie Włoszka.

— A czemu by miał?

— Tamte strzały...

— Być może po prostu ćwiczyli, albo ktoś się z kimś założył o to, kto celniej strzela — wtrącił Altaïr w nagłym geście męskiej solidarności, ale dziewczyna nawet na niego nie zwróciła uwagi.

— Dobrze więc, pójdę przodem i dam wam znać — westchnął Connor.

Podszedł następnie do uliczki i zaczął nią ostrożnie iść, nie wydając najmniejszego hałasu. Altaïr w moment podjął decyzję i ruszył za nim. Szli gęsiego, nie mogąc nawet zbyt szeroko rozstawić ramion, aż dotarli do wylotu uliczki — pustej, tak jak przewidział Amerykanin, który to teraz wychylił się zza ściany i pomachał dłonią. Altaïra jednak zastanawiała inna kwestia; dotarli na mały placyk, pośrodku którego umieszczona była fontanna. Znajdowało się tu także dwoje drzwi. Którymi powinni najpierw się udać? A może rozdzielić? Zrobić hałas i wywabić Templariuszy z wewnątrz? Niewątpliwe było to, że prędko dowiedzą się o nieobecności strażnika. Jak więc powinni postąpić?

— Jak powinniśmy postąpić?

To pytanie zadała Diana, choć gdy je usłyszał, przez chwilę nie był pewien, czy nie padły z jego ust. Nagle stwierdził, że zupełnie nie pamięta barwy swojego głosu, a chwilę potem znowu się upomniał, usiłując skupić uwagę na nieco ważniejszych rzeczach, niż para dużych, okrągłych oczu Włoszki, na których zatrzymał bezwiednie wzrok. O czym on w ogóle myślał?

— Powinniśmy się rozdzielić — odparł Connor.

— Też tak uważam — poparł go Altaïr, jednak z nieco innego powodu.

— Ale co potem? — Rachel zbliżyła się do drzwi umieszczonych naprzeciwko wylotu przejścia. — Jeżeli coś nam się stanie, możemy się już więcej nie zobaczyć. Już nie wspominając o tym, że jeżeli ta mapa była prawdziwa...

— Musimy zaryzykować — stwierdził Connor. — Ja wezmę Altaïra, wy idźcie razem.

Ten spojrzał na niego z zaskoczeniem. Co stało za tą decyzją? Ani oni razem, ani Rachel i Diana nie byli w zbyt dobrych relacjach, jeżeli chodzi o drugą osobę. Być może to on był zdrajcą, a zabieg ten miał ich osłabić? A może po prostu był uprzedzony względem niego i źle zinterpretował sytuację...

— Czemu tak? — Diana była niemniej zdziwiona.

— Bo tak powiedziałem.

— Chyba gdzieś to słyszałam...

— A ja chciałabym, byśmy to jeszcze usłyszeli — wtrąciła dosyć niespodziewanie Rachel.

— Wątpię, byście mieli okazję usłyszeć to w przyjaźniejszych okolicznościach — stwierdził sztywno Connor.

Powiedziawszy to, wyjął swojego tomahawka i zbliżył się z nim do drugich drzwi, na lewo od ich pozycji. Przez chwilę z namaszczeniem wpatrywał się w klamkę, po czym rąbnął w nią toporkiem z całych sił, a ta poleciała na ziemię, uderzając w nią z hukiem porównywalnym do wystrzału armatniego — a przynajmniej tak zdawało się Altaïrowi.

Che cazzo ti prende? — wymsknęło się Dianie, która zaraz jednak umilkła, jak gdyby odrobina więcej hałasu miała sprowadzić na nich same demony.

— Nikogo tu nie ma. Poza tym teraz to bez znaczenia, musimy iść.

— I jak mamy niby otworzyć te drzwi, co?

— Już są otworzone. — Rachel wyprostowała się, chowając wytrych do kieszeni.

— Wszystko załatwione. Powodzenia — powiedział Connor i otworzył drzwi obok niego, znikając za nimi.

Na placu została tylko trójka, pogrążona w ponurym milczeniu, które niepewnie przerwał Altaïr.

— Udanych łowów — rzekł, uśmiechając się z przymusem.

Diana nie odpowiedziała nic, wpatrując się w ziemię z dziwną miną. Czy to naprawdę aż tak nią wstrząsnęło? — pomyślał z pewnym smutkiem.

— Nie daj się zabić — odparła Rachel, spoglądając na niego uważnie.

Szybko jednak pochwyciła Włoszkę za ramię i szarpnęła ją do siebie, nakazując iść. Asasyn westchnął i sam wszedł do ciemnego korytarza, który prowadził do dosyć dużego pomieszczenia. Przy przejściu stał Connor, spoglądając uważnie spod kaptura na teren przed nim. Podszedł do niego i przystanął, również patrząc na coś w rodzaju holu. Sufit był może z dziesięć metrów nad nimi, a po bokach znajdowały się kamienne półki, czy może platformy, tworząc z drogi miniaturowy wąwóz. Doskonałe miejsce na pułapkę.

— Doskonałe miejsce na pułapkę — rzekł cicho Connor.

— Zauważyłem — odparł kwaśno Altaïr. — Dlaczego?

— Co... widzisz tamte... — zaczął Amerykanin, nie wyłapując kontekstu ze słów Altaïra, który prędko mu przerwał.

— Nie to. Dlaczego chciałeś iść ze mną?

— Ach. Bo ty chciałeś iść z Dianą.

Altaïr poczuł jakieś dziwne, gorzkie uczucie, zalewające go w środku. Czyli... miał rację.

— Och, i o to ci się rozchodzi? — zapytał zirytowany. — Nawet jeżeli, to co z tego?

— Nie wiem czy zauważyłeś, ale nie pałamy do siebie miłością z Rachel.

Och... — pomyślał Altaïr. Brzmi oczywiście. Aż zbyt oczywiście.

— Więc dlaczego wybrałeś mnie, a nie Dianę?

— Żeby cię upilnować. A raczej was.

— Nas?

— Was.

— Nas... czemu nas? — zapytał zdezorientowany Syryjczyk.

— Żebyście nie zrobili niczego głupiego. Widać, jak na siebie patrzycie — wyjaśnił Connor, jakby to było coś oczywistego.

— Że co? — parsknął Altaïr. — Chyba zazdrość przeżarła ci oczy. A może nie zazdrość, a coś płynącego z dołu ciała?

— Zamknij się — syknął Amerykanin.

Na ścianach w dali pojawiło się skąpe, pomarańczowe światło, chyboczące się i toczące zawzięta walkę z mrokiem. Regularnie powiększało się i zbliżało w ich stronę, a niedługo dało się słyszeć echo odległej rozmowy, choć z początku nie mogli rozróżnić ni słowa. Schowali się po obu bokach przejścia, wychylając jedynie czubki nosów, by nie stracić kontroli nad sytuacją. W końcu nadchodzący ludzie zbliżyli się wystarczająco, by mogli ich podsłuchać.

— Co za absurd — mówił głos pierwszy. — Kto niby chciałby się do nas dostać i to akurat tędy? Przecież sam Bóg nie pamięta o tym przeklętym przejściu.

— Zależy czyj Bóg — prychnął drugi. — Ostrożności nigdy zadość.

— Ale nie tutaj! Tą śmierdzącą dziurą nawet szczury nie chcą przebiegać, a my wiemy o niej tylko dlatego, że nam każą tu co i rusz schodzić! Mam tego dość. Jeszcze tak miernie płacą... ledwo mi starczy na kufel, o ile już mogę się napić.

— Dziwisz się? Też bym nie chciał płacić takiej marudzie. Chociaż... coś w tym jest. Ci cali Asasyni narobili tyle namieszania, że nie pamiętam kiedy ostatni raz miałem spokojniejszy dzień, a pieniędzy na rodzinę brać nie ma skąd. Czasem się zastanawiam...

— Nad czym?

Altaïr słuchał, a w jego głowę przenikały różne myśli. Wyglądało na to, że morale wojsk Templariuszy nie było specjalnie wysokie. Bardzo mu to odpowiadało, ale i nasuwało pytanie, jak bardzo wpłynie to na dalsze wydarzenia. Przybity szczur mógł nie walczyć z całą skutecznością, ten sam szczur jednak, zapędzony do kąta, mógł się okazać niezwykle niebezpiecznym przeciwnikiem, nie mającym w końcu nic do stracenia.

Templariusze nie powiedzieli jednak już nic więcej ciekawego, zmieniając temat na ich zainteresowania. Musiał jednak wstrzymać oddech i całkowicie przytulić się do ściany, gdy przechodzili obok nich w przejściu. Sprawy nie ułatwiał mu — ani Connorowi — kolor szat, jednak tak jak wcześniej to przewidział, mężczyźni byli zbyt zajęci rozmową, by ich zauważyć. Poza tym, na pewno nie spodziewali się swoich największych wrogów w tym miejscu.

Paręnaście minut później stanęli przed kolejnymi drzwiami. Amerykanin uporał się i z nimi, używając swych wytrychów, a te, otworzywszy się, ukazały im wejście do labiryntu wydrążonego w kamieniu. Trzy odnogi prowadziły Bóg wie gdzie, każda z nich tak samo ledwie oświetlone słabym blaskiem pochodni, rozmieszczonych czasem na ścianach w żelaznych uchwytach.

— Hm, tego nie było w planach — mruknął Connor.

— Doprawdy? — Głos Altaïra ociekał sarkazmem. — Lepiej się zdecydujmy, którędy mamy się udać.

— Poczekaj moment.

Amerykanin padł nagle na kolana i zaczął poruszać się niemal na czworaka, obserwując uważnie ziemię. Zdawał się być tym tak pochłonięty i zafascynowany, że Altaïr musiał walczyć ze sobą, by nie parsknąć śmiechem. Connor musiał to dostrzec, gdy w końcu się podniósł, bo spojrzał na niego niczym nauczyciel na niesfornego dzieciaka.

— Przyszli stamtąd — rzekł cicho, wskazując palcem na prawą odnogę.

— Skoro tak twierdzisz...

— Tak właśnie twierdzę. — Mężczyzna odwrócił się i podążył we wskazanym kierunku.

Altaïr zwlekał chwilę z podążeniem za nim. Jeżeli się mylił, mógł ich zgubić i poprowadzić wprost ku śmierci. Nie uśmiechało mu się to, zwłaszcza teraz, gdy byli tak blisko celu, a on był tak blisko...

— A pieprzyć to — mruknął do siebie samego, rozeźlony swoją paranoją. Czy nie mógłby chociaż raz nie robić sobie problemów?

Dogonił Connora, który właśnie skończył analizować kolejne skrzyżowanie i skręcił w lewo. Już miał za nim potruchtać, gdy do głowy wpadł mu pewien pomysł.

— Zaczekaj! — zawołał cicho, dobywając ukrytego ostrza.

Było naostrzone, zadbane i niewygodne. Czuł się z nim tak, jakby ktoś mu urwał palce i przyszył kolejne, ale zupełnie niepasujące do niego. Tęsknił za swoim pierwszym ostrzem, z którym zżył się bliżej, niż z jakąkolwiek inną istotą żywą, ale w tej chwili nie mógł sobie nawet przypomnieć co się z nim stało — jego trawiony gorączką umysł nie do końca nawet zdawał sobie sprawę z tego, gdzie teraz jest. Westchnął, podchodząc do ściany i przyglądając się jej, aż znalazł odpowiadający mu kamień — poluzowany, krągły i nieco śliski. Wsunął pod niego ostrze i zaczął podważać, musiał jednak na to zużyć o wiele więcej siły, niż z początku mu się wydawało. W końcu jednak wydobył kamyk i zaczął w nim dłubać bronią. Gdy szlaczek ułożył się w tak dobrze znany mu symbol Asasynów, odłożył go na ziemię przy ścianie, czubkiem w stronę wyjścia.

— I po co to? — zapytał zirytowany Connor.

— Żeby odnaleźć drogę powrotną. — Altaïr wzruszył ramionami.

— Przecież ją zapamiętam...

— Ale JA nie — odrzekł dobitnie. — A teraz prowadź, z łaski swojej.

Znów zanurzyli się w labiryncie. Był naprawdę ogromny, albo po prostu błądzili w kółko, krążąc kamiennymi korytarzami rozwidlającymi się we wszystkie możliwe strony, Asasyn był jednak zbyt otępiały by się rozeznawać, zdając się na intuicję towarzysza i pozostawiane od czasu do czasu przez siebie znaki, choć nigdy ich nie dostrzegał. Czasem zdawało mu się, że wręcz usnął na nogach, jednak jakimś sposobem ciągle podążał za Connorem. W końcu jednak wyszli w jakimś małym pomieszczeniu, wypełnionym stojakami, półkami z butelkami i beczkami wina. Na ścianach zbudowanych z gładko ociosanych kamieni znajdowało się kilka dogasających jeszcze świeczników, rzucających niepewne światło na pusty składzik.

— Chyba dotarliśmy na miejsce — odezwał się w końcu Connor, rozglądając się.

Altaïr ruszył przed siebie powolnym krokiem, wodząc palcami po wystających, zakurzonych butelkach wypełnionych szkarłatnym trunkiem. Nie był wielkim fanem alkoholu, nawet się nim brzydził, ale czasem brała go przemożna ochota, by po prostu zachlać się w trupa i zapomnieć o wszystkim. Wizja tego wydawała się nader kusząca, nawet w obecnych warunkach, ale ostatecznie skierował wzrok na inne miejsce.

— Nie przypominam sobie, by gdzieś tam była winnica... ale tak, wygląda podobnie.

— Plany musiały być nieco starsze.

— Albo sfałszowane — mruknął Altaïr.

Uważnie przypatrywał się ścianom i beczkom. W jego stronach powszechne były ukryte przejścia i skróty, schowane za pozornymi ścianami. Jeżeli to miejsce było modernizowane, to... Nie. Nie mieli czasu na takie coś. Samo dotarcie tu zajęło im zdecydowanie zbyt wiele czasu.

— Myślisz, że dotarły bez przeszkód? — zapytał cicho.

— Dotarły tak, ale czy bez przeszkód... kto wie?

Westchnął. Wolałby się znajdować tu z Dianą. Sam na sam z piękną dziewczyną w mrocznym składziku wypełnionym dobrym winem... to musiało być dobre. Skosztować słodkich kropel wina z jej zabarwionych nim ust... Potrząsnął głową, gdy poczuł znajomy dreszcz na plecach. To było zbyt piękne, by mogło się wydarzyć, ale on...  on zawsze był marzycielem, nawet gdy starał się to skryć głęboko pod maską tajemniczości i powagi.

— Musimy iść, nawet jeśli coś im się stało — wyszeptał Connor, uchylając drzwi na korytarz.

Serce Altaïra przebiła nagle jakaś niosąca ból strzała. Czy rzeczywiście coś mogło się stać Dianie? Teraz, gdy powoli zaczął się godzić z czymś, co siedziało w nim od tak dawna? Przypomniał sobie jej wzrok jeszcze przed paroma godzinami... dniami, a może miesiącami, patrzący na niego z mieszanką szoku, strachu i jakby smutku. Co mógł oznaczać? Czyżby jednak nie była tym tak zachwycona? A może coś siedziało jej na sumieniu...

Wziął ponuro, rozpaczliwie niemal wdech i udał się za towarzyszem. Gdy wyszedł za nim, ujrzał schludne przejście, dywan na środku drogi, umieszczone od czasu do czasu latarnie i ściany z gładko ciosanych kamieni. Nagle doznał jakiegoś déjà vu. Dłuższą chwilę zajęło przypomnienie sobie nocy w Filadelfii. Historia kocha jedną rzecz ponad wszystko, a jest nią powtarzanie się w koło, niczym koń biorący udział w wyścigach na stadionie — stwierdził w myślach, mając cichą nadzieję jednak, że tym razem zakończy się  w nieco inny sposób.

— Jak za starych, dobrych czasów, co? — zażartował cicho.

— Taa... że kiedy to było?

Amerykanin nie zastanawiał się dalej, przeszukując wszystkie kieszenie w swoim ubiorze. W końcu z zadowoleniem wyciągnął kartkę papieru.

— Naprawdę zabrałeś to ze sobą? — prychnął Altaïr.

— Trzeba być ubezpieczonym na każdą sytuację.

— W naszym wypadku to i tak nic nie daje.

— Coś ty taki marudny? - zapytał Connor, patrząc na niego ze zdziwieniem i chowając mapę.

— Nie masz tego dość?

—  Czego? — odparł, ruszając w prawo.

— No wiesz... tego miejsca, kraju, tego że wszystko się dzieje za każdym razem w ten sam sposób...

— Urodziłem się tu — odrzekł beznamiętnie. — Przelewałem za to miejsce własną i cudzą krew, dowodząc  i posyłając żołnierzy na śmierć tylko po to, by samemu dotrzeć do celu niezauważonym. Po czymś takim choćbyś się przed tym wzbraniał na każdy sposób, będziesz czuł jakąś dziwną więź z krajem, nawet jeżeli skrzywdził cię tak, jak mnie.

Altaïr poczuł, wbrew sobie, że mimo wszystko łączy go jakaś dziwna więź z tym mężczyzną, choć czasami miał ochotę wyłącznie zmiażdżyć mu kręgi szyjne.

— Wiem coś o tym — odparł po chwili. Działałem z innymi pobudkami niż ty, ale w podobny sposób. Chociaż mój nie był aż tak... efektywny, jakbym tego życzył.

— Wiesz, mam wrażenie jakby coś nas łączyło... niczym jakieś więzi rodzinne — stwierdził nagle Connor.

— Może w innym życiu, innej książce. — Nie był tym zachwycony, ale zaprzeczenie byłoby kłamstwem, którym się brzydził, mimo iż sam się do niego czasem posuwał.

— Naprawdę w to wierzysz? W to, że nasze losy są już dawno spisane i nieważne co zrobimy, co powiemy, co osiągniemy, wszystko to i tak na marne, jeżeli nie zgadza się z wolą... kogoś tam?

Od tej strony Connora nie znał. A jego pytanie było bardzo dobrym pytaniem. Pomyślał o swoich wyczynach w Syrii, o znanych mu ludziach, tych zabitych i o złamanych sercach...  O Dianie. Czy to wszystko było kwestią przypadku, czy też zostało wymyślone przez kogoś ze zbyt bujną wyobraźnią? Czy jego wyczyny od tamtej pory, owego pamiętnego dnia, były rzeczywiście JEGO osiągnięciami, czy ktoś nim kierował... nim i Dianą? Te wszystkie razy, gdy byli sam na sam... jego wybuchy emocji, mimo iż zazwyczaj się nimi brzydził i unikał, a które tak chętnie uwalniał przy tej osóbce, spowodowane były przez jakiś inny byt? A czy w takim razie, przeznaczone im było się rozstać w bolesnych okolicznościach, czy też w końcu złączyć się w słodkim... Nie. To nie było coś, co mogło się wydarzyć. Jakie były na to szanse? Uśmiechnął się pod nosem ponuro. Już się pogodził z tym, że wszystko potoczy się w kierunku, na który wskaże jego ręka, ale nigdy nie będzie tam szczęścia.

— Chyba jeszcze nie jestem gotów udzielić odpowiedzi na to pytanie — odpowiedział w końcu.

— No proszę. Ale jeżeli tak, ciekawe jaki los przypadł Dianie...

Nie był tego pewien, ale miał wrażenie, jakby usłyszał w jego głosie kpiącą nutkę.

— Czemu tak nagle przyszła ci na myśl? — zapytał ostrożnie.

— Nie jestem głupi. Powiedziałeś na początku...

— Och, o to ci chodzi — prychnął wrogo Altaïr, czując, jak więź porozumienia między nimi zaczyna się urywać.

— Powiedziałeś że cię nie interesuje i żebym ją sobie wziął. Chciałbym więc, żebyś się tego trzymał — oświadczył beznamiętnie Connor.

Altaïr poczuł, jak głowa go jeszcze bardziej zaczyna boleć. Ale kiedyś musiało do tego dojść. Poczuł jakąś dziwną zawziętość i niechęć w kierunku Amerykanina. 

— Średnio mnie obchodzi to, czego chcesz — odparł głośno, zapominając o ich położeniu.

— Powinno cię to obchodzić w imię męskiego sło...

— W takim razie powinieneś po męsku ją zdobyć, a nie błagać mnie o zostawienie jej.

— Błagam? Ja błagam? — W głosie Connora zabrzmiała wściekłość. — Nigdy nikogo o nic nie błagałem, a jeśli ty...

— To bardzo fascynujące, ale czas na pogaduszki się skończył, panowie. Brać ich! — wrzasnął nagle jakiś szorstki głos zza ich pleców.

Obrócili się jak na komendę, dobywając broni. No, a przynajmniej próbując w wypadku Altaïra, gdyż jego ukryte ostrze znowu się zacięło. Spojrzał przed siebie i ujrzał trzech pędzących na nich templariuszy z dobytymi szablami i najwidoczniej ich dowódcę za nimi, patrzących na nich z nieprzyjaznym uśmiechem na paskudnej twarz. Widząc jednego z Asasynów niemalże bezbronnego, dwójka z nich rzuciła się na Connora, który już wymachiwał wyzywająco tomahawkiem. 

Altaïr stanął szeroko na nogach, szykując się na przyjęcie ciosu jego przeciwnika, dorównującego mu wzrostem i masą ciała. Przez chwilę stali naprzeciwko siebie, niemal niezauważalnie krążąc wokół siebie, aż w końcu przeciwnik spróbował go dźgnąć. Szabla nie do tego służyła, a przeciwnik zrobił to dosyć nieudolnie, czym utwierdził Asasyna w przekonaniu, że ma do czynienia ze świeżakiem. Skrytobójca uskoczył, jednak w swojej gorączce zrobił to zbyt późno i  Templariusz zdążył go trafić w bok, niegroźnie przecinając szatę i skórę. Nim jednak zdążył zrobić cokolwiek więcej, Altaïr szarpnął się w bok i wykonując piruet, rąbnął go łokciem w brzuch i pięścią w głowę, czym wytrącił przeciwnika z równowagi. Zbliżył się do niego i chwycił za rękojeść szabli, chcąc ją wyszarpać, młodzieniec trzymał ją jednak mocno, w rezultacie czego zaczęli się siłować, w międzyczasie usiłując podciąć sobie nogi. Asasyn nie mógł liczyć na swój refleks, wciąż jednak dysponował swoim doświadczeniem, dzięki któremu w końcu, ciężko dysząc i napinając mięśnie całego ciała, zaczął wygrywać spór. Gdy w końcu zdawało mu się że wygra, poczuł potężne rąbnięcie w kręgosłup, aż przez całe jego ciało przebiegła jakaś dziwna błyskawica, a on sam wpadł na przeciwnika tak niespodziewanie, że obaj się przewrócili. Usłyszał przy tym jakieś dziwne chrupnięcie pod sobą, ale nie miał czasu się tym przejmować, gdyż prędko ktoś go szarpnął za ramię, zrzucając z ciała przeciwnika nad ziemię. Spojrzał nieprzytomnie na masywną postać kucającą przy nim. Gdy wzrok mu się wyostrzył, rozpoznał kapitana Templariuszy, a chwilę później poczuł jego wielkie dłonie na swojej szyi, zaciskające się z brutalną siłą i odcinające mu dostęp do drogocennego tlenu. Zaczął walić przeciwnika po twarzy, raz za razem, usiłując włożyć w to maksimum swoich nadwątlonych sił, jednak jego przeciwnika to tylko rozbawiło, a im mocniej go uderzał, ten tylko jeszcze bardziej obłąkańczo się śmiał, zaciskając dłonie coraz mocniej i mocniej, aż Altaïrowi zaczęły tańczyć przed oczami gwiazdki, płuca paliły ogniem piekielnym, błagając choćby o odrobinkę tlenu, pięści uderzyły ostatni raz w podbródek dowódcy, który rozchylił usta jeszcze szerzej... i trysnęła z nich krew, ochlapując Altaïra, który nagle ponownie opadł i rąbnął kręgosłupem o twardą posadzkę. Ostatkami sił się przeturlał i zerwał do przysiadu, spoglądając w szoku na przeciwnika, który zamarł w jakiejś dziwnej pozie. W miarę jak łapczywie nabierał powietrza w obolałe płuca, wyostrzał mu się wzrok, pozwalając zobaczyć Connora, który wyszarpnął ukryte ostrze z szyi Templariusza. Spojrzał następnie surowo na ledwo żyjącego towarzysza, myśląc nad czymś.

— Dokończymy później — powiedział wrogo.

Usłyszeli nagle jęk, dochodzący gdzieś z podłogi, teraz uwalanej krwią i zwłokami żołnierzy. Jedno z ciał poruszyło się i podparło na łokciu; był to młodzik, który wcześniej rzucił się na Altaïra. Teraz spojrzał na nich, cały blady i już zaczął otwierać usta, gdy Connor go dopadł i brutalnie przysłonił usta dłonią.

— Dam ci szansę na przeżycie. Zaraz zabiorę dłoń i powoli pomogę ci wstać, ale jeżeli tylko otworzysz usta, wtedy pożałujesz że się urodziłeś, rozumiemy się? — warknął Amerykanin.

Templariusz tylko pokiwał głową, na tyle, na ile pozwalała mu dłoń Asasyna, gdy jednak ten tylko ją zabrał, otworzył szeroko usta.

— AAAAA!!!

Nie zdążył zrobić nic więcej, gdy z okrutnym trzaskiem w jego głowie utknął tomahawk, rozpryskując dookoła krew i jakiś płyn. Connor wyszarpnął go, a młodzik, niczym Altaïr chwilę przedtem, poleciał w tył, waląc głową o podłogę. Ten ostatni, widząc rosnącą kałużę płynów z jego głowy i kawałek mózgu, odwrócił prędko wzrok i ciężko przełknął ślinę, cudem nie wymiotując.

— Nie musiałeś być taki brutalny — wysapał.

— Chcesz, żeby całe ich gniazdo o nas wiedziało?

— Pewnie już i tak wiedzą. A on miał jeszcze tyle przed sobą, był po prostu przerażony...

— Był Templariuszem. Wrogiem, przeciwnikiem — warknął kolejny raz Connor. — On by nie miał dla nas litości.

— Ale to nie znaczy, że mamy się do nich upodabniać! — jęknął Altaïr.

— A rób co chcesz.

Amerykanin minął bezceremonialnie Asasyna na podłodze, kontynuując przerwany marsz. Ten jeszcze chwilę posiedział, ciesząc się możliwością napełnienia płuc zimnym powietrzem, aż powoli wstał i zaczął kuśtykać śladem towarzysza. Plecy i cała reszta ciała bolały go niemiłosiernie, ale nie wypowiedział nawet słowa, wlokąc się korytarzem i starając się zregenerować choć odrobinę sił krótkimi postojami i głębokimi wdechami, co szło mu całkiem nieźle, tak, że niedługo mógł się skupić ponownie na marszu. W głowie cały czas miał widok rozłupanej czaszki i życia uciekającego z oczu młodzika, ale odkrył, że wspomnienie oczu Diany równoważy, a nawet przebija  przykre doświadczenie. Był przyzwyczajony do zabijania, ale brutalność i bestialskość, do jakiej posunął się Connor, były dla niego obrzydliwe i tylko wzmogły coraz silniejszą niechęć do jego osoby. Wiedział też, że w końcu dojdzie między nimi do konfliktu i wątpił, czy uda się go zakończyć na samych tylko słowach. Zaklął pod nosem, czując, że to wszystko idzie w coraz gorszym kierunku.

W trakcie wędrówki parę razy musieli się skryć, przyparci do ściany tak, jakby chcieli w nią wniknąć, gdy zauważali patrol Templariuszy. Raz jeden z przechodzących w nich żołnierzy tak spojrzał, że Asasyn był przekonany iż zostali odkryci, było to jednak złudne wrażenie. Ledwo przytomny, dotarł za Connorem do korytarza posiadającego dwie odnogi, w prawo i w lewo, a także drzwi, umieszczone w ścianie tuż naprzeciwko nich. Przystanęli, a Amerykanin po chwili ostrożnie wyjrzał zza ściany, rozglądając się.

— Czysto — zakomunikował. — Poznajesz to miejsce?

Altaïr spróbował się skupić, choć doskwierający mu ból głowy nie ułatwiał tego zadania.

— Przypomnij mi westchnął w końcu ze zrezygnowaniem.

— Stąd będziemy mieć dobry widok na ich główną salę — odpowiedział Amerykanin, naśladując jego ton.

— Super. Może jak przestaniesz się zachowywać jako dziecko, to przy okazji uda nam się  z tego wykaraskać — stwierdził kwaśno Altaïr.

— Ależ oczywiście — prychnął tamten, zbliżając się do drzwi i pociągając za klamkę.

Uchyliły się delikatnie, nie wydając nawet najkrótszego jęku.

— Zaczekaj! — syknął Altaïr. — A co jeśli to pułapka?

— Pułapka? W tym miejscu? Już dawno bylibyśmy martwi.

Connor niemal śmiejąc się, wszedł do pomieszczenia, zostawiając drzwi lekko uchylone. Asasyn, powstrzymując się od puszczenia wiązanki przekleństw pod nosem, udał się śladami towarzysza. Czuł, że coś mu tu nie pasuje; drogi były zbyt łatwe do przebycia, korytarze strzeżone były w zasadzie wyjątkami, a nikt jeszcze nie wszczął alarmu z powodu odnalezienia zmasakrowanego patrolu. Albo ich aniołowie stróżowie dawali dziś z siebie wszystko, albo tak naprawdę grali w czyjąś grę, na czyichś zasadach. Jeżeli tak, musiał przeć dalej, gdyż odejście od stołu mogło rozwścieczyć gospodarza. A gospodarzy powinno zawsze się traktować z należytym szacunkiem. Dlatego też ostatecznie wkroczył do ciemnego, małego pomieszczenia, wypełnionego miotłami, szczotkami i jakimiś skrzyniami, zamykając za sobą wejście.

— Niezbyt to imponujące — podsumował, gdy już zapoznał się z resztą przedmiotów tutaj.

— Nie jesteśmy tu po to, by zachwycać się wnętrzem, tylko żeby odnaleźć Haythama .

— Czemu więc tego nie zrobisz?

Amerykanin stanął jak wryty, spoglądając przed siebie, a potem wolno kierując głowę na Altaïra.

— Ty to masz łeb — wycedził. — Powinieneś chyba iść i się przespać, bo nie masz pojęcia  czym gadasz.

— Tak, najlepiej tutaj na korytarzu, no nie?

— Pamiętasz drogę powrotną — mruknął Amerykanin.

Altaïr nie marnował już tchu na odpowiadanie, zamiast tego zaczynając badać pomieszczenie. Nie było wcale takie małe, jak mu się to wydawało po wejściu tu, po prostu przestrzeń była tak zawalona spiętrzonymi skrzyniami, meblami i różnymi rupieciami, że niemalże nie dało się swobodnie oddychać, a co dopiero przechodzić dalej. Gdy próbował rozsunąć parę drewnianych krat, ni stąd ni zowąd przypomniał sobie, jak w całkiem podobnym pomieszczeniu wylądowali na sobie z Dianą. Spróbował sobie wspomnieć jakieś szczegóły tamtego wypadku, ale nic poza mocno walącym sercem nie przychodziło mu do głowy, ku jego zawodowi. 

— Bingo! — zawołał nagle Connor.

— Czym do cholery jest bingo? — mruknął pod nosem Altaïr.

— Nieważne, chyba znalazłem nasze przejście.

Asasyn westchnął i podążył w kierunku, z którego dochodził głos towarzysza. Gdy go odnalazł, wśród labiryntu poodsuwanych byle jak skrzyń, ujrzał go w małym przejściu, tak niskim, że Amerykanin musiał się porządnie garbić.

— No i co tam widzisz? — zapytał Altaïr.

— Strasznie tam ciemno... i wąsko. Nie wiem czy dam radę się tam przecisnąć.

— Było tyle nie żreć...

— Co?

— Jeżeli raczysz zabrać łaskawie swoją wielką dupę stąd, to sprawdzę, czy ja się przecisnę.

— No dob... au! — jęknął Connor w rytm grzmotnięcia; gdy udało mu się w końcu wyprostować, masował się po głowie z przekrzywionym na niej kapturem.

— Ciszej! — syknął Altaïr, choć jednocześnie ledwo się powstrzymywał od parsknięcia śmiechem. — Chcesz żeby cała ta banda się tu zleciała?

— Idź tam lepiej — odburknął ten, mijając go. — Ja poszukam czegoś do zapalenia światła, bo ty nawet tym nie raczyłeś się zająć.

Asasyn został sam na sam z mrocznym otworem, ledwo widocznym w panującym tu mroku. Zaczął nagle zastanawiać się dlaczego widzi cokolwiek, skoro jedyne wejście było od strony korytarza, a zamknięte nie mogło przepuszczać światła. Uważnie przyjrzał się ścianie, dostrzegając na niej ledwie widoczne, blade smugi. Podążył za nimi wzrokiem, aż ujrzał kawałek zakratowanego okna, oczywiście znacznie przysłoniętego jakimiś skrzyniami. Ciekawe, pomyślał. Z planu budynku wynikało, że jest to miejsce raczej w jego głębi. Templariusze musieli naprawdę przekształcić to miejsce. Spojrzał jeszcze raz na wejście. Tak wąskie, że gdy wszedł w nie, musiał poruszać się powoli i ukosem, inaczej zaklinowałby się między ścianami. Sprawy nie ułatwiał też niski sufit, który zmuszał go do garbienia się — a to wszystko w egipskich ciemnościach, gdyż światło dawno przestało do niego docierać. Gdy więc władował się na coś szkieletowego, twardego i zimnego, niemal połknął własne serce, odbijając się i tracąc równowagę.

— Żyjesz tam? — usłyszał zawołanie zza niego.

Nie odpowiedział od razu, najpierw łapiąc dech, a potem powoli wyciągając rękę przed siebie. Tym razem natrafił na jednolity kamień. Nim zdążył zakląć ze zdziwienia, podniósł dłoń i natrafił ponownie na dziwny element. Powoli i dokładnie obmacując podłużny, masywny i ledwo mieszczący się w dłoni. Stwierdził że musi to być coś na kształt drabinki albo umocnienia ściany, lub obu tych rzeczy naraz.

— Halo?

— Jestem, jestem! — zawołał i obrócił się, zapominając o zachowaniu dyskrecji. — Tu jest jakaś... drabina, albo coś w tym rodzaju, tylko nie widzę jej!

W oddali coś błysnęło i nagle ściany zabarwiły się delikatnym, pomarańczowym blaskiem, ledwo go muskającym, ale wyraźnie oświetlającym twarz Connora, który stał zgarbiony, dzierżąc starą pochodnię.

— Nie przecisnę się tędy — warknął. — Musisz iść dalej sam.

— To ty masz pochodnię — stwierdził Altaïr, niezbyt zadowolony tym zadaniem.

— No to ją weź, ja znajdę inną drogę.

Asasyn przewrócił oczami i zaczął wracać. Gdy odbierał źródło światła od towarzysza, przez chwilę patrzyli sobie w oczy, otoczeni ciszą.

— Nie daj się zabić. Mamy sprawę do rozstrzygnięcia — powiedział Connor.

— Martw się o siebie.

Rozstali się, a on wrócił do szybu, jak się okazało po przypatrzeniu. Prowadził prosto do góry, choć światło było zbyt wątłe, by ukazać mu zakończenie trasy. Tak jak wcześniej wydedukował, owymi żebrami okazały się żelazne pręty, rozmieszczone mniej więcej co pół metra. Śliskie i chłodne, zdawały się rzucać jego zmęczonym mięśniom rękawicę, kpiąc z ich wcześniejszych dokonań. Poczuł się nagle zmęczony i senny, zdawało mu się że słyszy jakieś dziwne dźwięki, jakby zachęcające go do położenia się i zdrzemnięcia choćby na parę chwil. Toczył ze sobą przez dłuższy moment walkę, aż w końcu nagle szarpnął się, tak gwałtownie że płomień pochodni niebezpiecznie się zachwiał. Rozpoczął żmudną wspinaczkę, zmuszając się do przenoszenia nogi za nogą, dłoni za dłonią i niemal każdego palca z osobna na kolejny szczebel. Wydawało mu się, że trwa to wieki, choć gdy padł na płaskim w końcu chodniku, równie dobrze mogło minąć kilkadziesiąt sekund. Ale nawet mimo tego, mięśnie całego ciała paliły go nieznośnie, dlatego pozwolił sobie na chwilę bezruchu, czując błogie, stare i zimne powietrze, otulające go i uśmierzające ból. Do głowy wpadła mu myśl, gdzie teraz może być Diana, kolejny już raz dziś. I tym razem mógł pozwolić sobie jedynie na domysły, ale myśl o niej dodała mu sił, wstał więc powoli. Korytarz był nieco szerszy i wyższy, mógł więc sobie pozwolić na w miarę komfortowy chód z pochodnią wyciągniętą przed siebie. Stracił już dawno poczucie czasu, gdy więc dotarł do jakichś drzwi, był nieco zdezorientowany. Chwycił jednak za klamkę i szarpnął nią, a ta, ku jego uldze, puściła, uchylając przed nim drzwi. Pchnął je i ujrzał jakieś stare, zakurzone i wypełnione pajęczynami jak i różnymi metalowymi piecami pomieszczenie. Naprzeciwko niego znajdowało się kolejne przejście, ale już otworzone, jakby ktoś kiedyś tędy przechodził w pośpiechu i zapomniał zadbać o taki drobny szczegół, jak zamknięcie za sobą. Nie dostrzegł żadnego interesującego go przedmiotu, ruszył więc w kierunku następnego korytarza, który tym razem miał w lewej ścianie prostokątny, podłużny otwór, z umieszczonymi równomiernie żelaznymi prętami. Gdy podszedł i wyjrzał przez nie, omal nie wydał z siebie krzyku. Miejsce w którym się znajdował, umieszczone było wysoko nad posadzką w dużej sali, na tyle dużej, że przypominała raczej salę obrad, z umieszczonym podłużnym stołem pośrodku niej, nad którym ślęczeli zebrani templariusze. Nie mieli szans go dojrzeć, ale dźwięk w pomieszczeniu roznosił się doskonale, dzięki czemu mógł usłyszeć przemawiającego Haythama.

— ... rozproszeni, przybici i pozbawieni wyposażenia. Zadajemy im miażdżące ciosy na każdym kroku, właściwie nic nie robiąc zadajemy im ciosy. Jest ich zbyt mało, a ostateczne rozwiązanie kwestii tych paru przybłęd potrwa nie więcej jak tydzień. Zwątpiliście we mnie, tymczasem ja przynoszę wam zwycięstwo na dłoni.

— Wielki Mistrz nie był zadowolony z twojego  zniknięcia — chrząknął ktoś piskliwym głosem. — Miałeś...

— Miałem zinfiltrować i zniszczyć resztki asasynów, i właśnie to robię — odrzekł dobitnie Haytham. — Warto wspomnieć, że lepiej niż wy przez ostatnie kilka miesięcy.

Altaïrowi zamieszało się w głowie. Czyli wrogość Connora była uzasadniona, a oni dali się omotać Templariuszowi dookoła palca. Spędzili ze sobą tyle czasu, tyle walk, tyle rozmów i planowania, że teraz wiedział o nich niemal wszystko. Jak mogli do tego dopuścić? Teraz ten zdrajca przekaże wszystkie te rzeczy co ważniejszym osobom, oni rozniosą je dalej, aż cały świat się nauczy asasyńskich metod, planów, myślenia... wszystkiego. To mogło przechylić szalę pod takim kątem, że Asasyni po prostu z niej zlecą. Uderzył z frustracją  w kawałek ściany. Nie przewidział jednak tego, iż będzie tak stara, że zwyczajnie skruszy się w zetknięciu z siłą uderzenia, a żelazny pręt przez nią w tym miejscu podtrzymywany, zleci z hukiem pod jego stopy. Tak donośnym, że równie dobrze ktoś mógłby oddać strzał zza jego pleców. Odruchowo przykucnął, choć Templariusze nie mieli żadnych szans dojrzeć go w tym miejscu.

— Co to do cholery było? — W końcu odezwał się jakiś mężczyzna o niskim głosie.

— Szpieg?

— A niby skąd? — przerwał Haytham lekceważąco.

Altaïr powoli podniósł się i jeszcze raz spojrzał przez otwór, tym razem pilnując się jednak, by nie dotykać ściany.

— Pomijając już to, że napchaliście tu więcej straży niż kiedykolwiek się przewinęło przez gwardię Wielkiego Mistrza, to miejsce jest tak fatalnie zbudowane, że żaden szpieg zwyczajnie by sie tu nie odnalazł, nieważne jak dobre by miał plany.

— Powinniśmy to zbadać — zaprotestował znów Templariusz o piskliwym głosie.

Haytham westchnął z dezaprobatą, zerkając w kierunku Altaïra, którego serce na chwilę wręcz przystanęło. Był przekonany, iż tamten wie o jego obecności, choć nie było to możliwe, ale mimo to przestał nawet oddychać, bojąc się wykonać jakikolwiek ruch. W końcu, po paru godzinach, które mogły być równie dobrze paroma sekundami, mężczyzna skierował wzrok na swych rozmówców.

— Aż tak się boisz? Od początku zarzucasz mi zdradę, mimo iż wróciłem z całą wiedzą o Asasynach na dłoni, piszczysz jak małe dziewczę — podkreślił ostatnie słowo — a teraz nagle chcesz nas rozproszyć i przeprowadzić bezładną inspekcję z powodu wadliwego wykonania tego... czegoś. - Machnął dłonią w nieokreślonym kierunku.

— Ale... Ja... — Templariusz zaczął się jąkać, ale Haytham nie dał mu dojść do słowa.

— To nie jest typowe zachowanie. Mały... odpoczynek dobrze ci zrobi. Straże!

— Ale... Nie możesz tego zrobić! — oburzył się człowieczek, który dopiero teraz ukazał się oczom Altaïra. - Mist...

— Ależ oczywiście, że mogę. Co więcej, Wielki Mistrz będzie bardzo ciekaw twoich wymówek... albo i nie. — Na niewzruszonej dotąd twarzy Haythama ukazał się chłodny uśmieszek.

Altaïr znów poczuł zawroty głowy. Co ten facet chciał osiągnąć? Grał na własną rękę? Dla tego, kto lepiej zapłaci? To wszystko nie trzymało się kupy. Powód aresztowania był tak banalny, że aż głupi, ale nikt nie zakwestionował jego decyzji, najpewniej czując respekt przed Anglikiem.

— Zabrać go! — zakomenderował znów Haytham, gdy dwóch mężczyzn w mundurach wkroczyło do sali.

— Nie możecie! Nie pozwa... — Templariusz przerwał, gdy dłoń miejscowego Mistrza uderzyła go szczękę.

Oskarżony już więcej nie stawiał oporu, pozwalając się wywlec z sali. Przez chwilę panowała nerwowa cisza, którą przerwał znów Haytham.

— Ktoś jeszcze ma jakieś obiekcje lub oskarżenia? Nie? Bardzo dobrze. Rozpracowanie ich zakonu nie było proste, w przeciwieństwie do rozbicia ich lokalnego oddziału i podsunięciu paru fałszywych taktyk... niedobitkom.

Altaïra znów nawiedziły złe przeczucia, znacznie silniejsze niż przedtem. Teraz był już pewien, że Haytham wie o ich obecności tu, że jakoś to wszystko ukartował, a oni rozdzielając się, popełnili największy i ostatni błąd. Oblał go zimny pot, wzmagający tylko nieprzyjemne dreszcze, gdy pomyślał o Dianie. Czy już było za późno? Bardzo chciał myśleć inaczej, ale jego dusza fatalisty nie pozwalała mu na ten luksus. Zdał sobie nagle sprawę, jak niewiele czasu już zostało.

— Jakieś pytania? — Haytham rozejrzał się po zebranych, ale ci pokręcili przecząco głowami. — W takim razie zostawcie mnie samego. Muszę... przemyśleć kilka rzeczy.

Rozległo się szuranie krzeseł po kamiennej podłodze, gdy prawie wszyscy mężczyźni niemal w tej samej chwili stali, kierując się ku wyjściu, zostawiając swego dowódcę samego, zgodnie z jego życzeniem. Gdy sala już opustoszała, sam Haytham się podniósł i zaczął przechadzać leniwym krokiem.

— Powinienem się udać do pomieszczenia dowództwa — mruknął ni to do siebie, ni to do panującej tu nieprzyjaznej atmosfery. — Wszyscy powinniśmy się tam zebrać, chyba że mnie nie posłuchali.

Asasyn na górze oparł się o ścianę, wyczerpany. Kim byli ci, o których mówił Templariusz? Nie brzmiało to tak, jakby mówił o swoich kompanach, ale o kim innym niby mogła być mowa? Może rzeczywiście działał na własną rękę, a "Oni" to jego partnerzy w zbrodni?

— Słodki Jezu — jęknął do samego siebie, gdy usłyszał jak drzwi w dole się otwierają i szybko zamykają. — Muszę go znaleźć i zrobić coś, o ile jeszcze nie jest za późno.

Pamiętał rozkład pomieszczeń na tyle dobrze, że wiedział którędy się kierować, mimo trawiącej go słabości. Wędrówka upływała mu niemiłosiernie powoli, gdy z zewnątrz atakowała go choroba, a wewnątrz szturmowany był przez czarne myśli. Gdy w końcu dotarł do salki, identycznej jak ta, w której się rozstał z Connorem, choć nie tak zawalonej przedmiotami, musiał się zatrzymać. Usłyszał bowiem gorączkowy tupot wielu ciężko obutych stóp, dochodzący zza drzwi. Brzmiało to niemal zupełnie tak jak wtedy, gdy znalazł się pod Akką, między zmierzającymi na wzajemną rzeź wojskami Ryszarda i Saladyna. Schował twarz w dłoniach, czując się nagle przytłoczony... i przerażony. Uczucie szybko jednak minęło, zastąpione nagłą dawką determinacji, ponurej i pozbawionej nadziei, ale jednak determinacji. Ruszył powoli ku drzwiom, chcąc przeczekać żołnierzy, gdy te nagle rozwarły się, przepuszczając dwóch Templariuszy w ich charakterystycznych tunikach. Przystanęli w jednej czwartej długości pokoju, nie zauważając go.

-— Cholera, co się dzieje? — zapytał jeden, poprawiając okrągły hełm, który nasunął mu się na oczy.

— Sam chciałbym wiedzieć. Wpadł nagle jeden z dowódców, mówiąc coś o podejrzeniach i przeszukaniu całego kompleksu.

Altaïr chciał się przesunąć pod ścianę, póki dwójka go nie zauważyła, ale nie zauważył pewnego przedmiotu, o który po chwili zawadził stopą i straciwszy równowagę, runął na ziemię, przy tym łamiąc go na drobne kawałki.

— Nosz kurwa mać — jęknął do siebie, zbierając się i spoglądając na ogłupiałych Templariuszy. — Witam panów...

— Kim ty kurwa jesteś? — zapytał ten bez hełmu, ale gdy jego wzrok przejechał po Altaïrze, ułożył usta w idealny kształt litery "o", po chwili wydobywając z nich głośne zawołanie. — Asasyn! Asasyn!

Jego towarzysz szybko dobył broni, obaj byli jednak nadal zszokowani jego obecnością. Dawało to Altaïrowi pewną przewagę, której postanowił nie zmarnować. Zerknął na szczątki krzesła, jak się okazało, i chwycił jedną z wyłamanych nóg, dobywając drugą ręką ukrytego ostrza, które tym razem chybotliwie się wysunęło. Zaszarżował przed siebie, usiłując nie zdradzać przed przeciwnikami słabości. Musieli być bardzo niedoświadczeni, bo dopiero przybierali postawę bojową. Wiedział, że nie poradzi sobie z dwoma jednocześnie, dlatego wpadając między nich, rąbnął jednemu w twarz nogą krzesła, roztrzaskując ją do reszty, drugiemu za to wbijając ostrze w brzuch. Chciał ruszyć dalej i uciec, ale poczuł nagłe szarpnięcie ramienia, które zmusiło go do obrócenia się, choć prawie przy tym znowu sie przewrócił - a przy tym i Templariusza, któremu ukryte ostrze utknęło między żebrami. Jęczał z bólu, usiłując je wydobyć z ciała bardziej, niż skupiając się na Altaïrze, który nagle odczuł przypływ współczucia dla tego młodzika. Ten szarpał się jednak tak bardzo, że nie mógł wydobyć broni, a powalony wcześniej żołnierz już się zbierał. Zebrał resztki swoich sił i prawą dłonią chwycił głowę przeciwnika, szarpnięciem podnosząc i usztywniając naprzeciwko swojej twarzy — podziałało. Przez chwilę młodzieniec przestał się poruszać, będąc w szoku, a Asasyn wyszarpnął ostrze i kopnął go w piszczel. Gdy tamten zaczął upadać, wystrzelił ku korytarzowi. Żołnierze już przebiegli, ale gdy chciał cicho odetchnąć, dobiegł go okrzyk zza pleców:

— Asasyn! Uwaga! Asasyn!

Zerknął za siebie, w samą porę by ujrzeć odwracających się kilku żołnierzy w dali korytarza, oraz przykrywającego twarz dłonią Templariusza, któremu wcześniej przyłożył z nogi krzesła. Jęknął i ruszył dalej, wyciskając ze swojego zmęczonego ciała tyle, ile jeszcze był w stanie. Nie upłynęło jednak wiele czasu, gdy przebiegając obok pomieszczenia z otwartymi drzwiami, ktoś chwycił go za ramię i szarpnął w prawo, nie zadając sobie jednak trudu złapania go, przez co wyłożył się na ziemi jak długi. Zamroczyło go i poczuł chwilową bezwładność, w głowie pojawiła się myśl o rychłym końcu i o tym że właśnie stracił ostatnią szansę... ale nie. Ktoś znowu chwycił go za nogi i pociągnął po podłodze, z dala od drzwi, które były już przymknięte.

— Mój anioł stróż naprawdę ma ciężką noc — wybełkotał nieprzytomnie, usiłując wstać.

— Już wolałbym się przespać z własną matką, niż być twoim aniołem stróżem — prychnął Connor, patrząc na niego nieprzyjaźnie.

— Taka gadka niezbyt mi do ciebie pasuje.

— A do ciebie gadanie o zwymyślonych aniołach.

— Och, ależ to bardzo ciekawy temat... — Zaczął Altaïr, któremu już udało się jako tako pozbierać.

— Nie obchodzi mnie to — warknął Amerykanin.

— Czego ja się spodziewałem...

— Masz coś wspólnego z tym chaosem?

— Masz na myśli Templariuszy biegających jak dziwki w kościele? Nie, nigdy nie byłem w koście...

— To nie pora na żarty — zganił go Connor.

— Z uśmiechem będzie ci ładniej w trumnie.

— Nie wiem co ci się stało, ale jesteś jeszcze gorszy niż wcześniej.

— Zachowywałbyś się tak samo na moim miejscu. Dziwi mnie w ogóle fakt, że jeszcze żyjesz. Żyjemy — poprawił się szybko Altaïr, widząc nieprzyjazny wzrok towarzysza.

— Dlaczego mielibyśmy być martwi?

— Zawsze jest dobrze być... och, dobra już — żachnął się Asasyn, gdy Connor wykonał jakiś dziwny gest. — To wszystko wygląda na ukartowane. I to bardzo dobrze ukartowane. Ja... widziałem Haythama.

— Co? Co robił? Gdzie był? Gdzie jest teraz? — Amerykanin tak się podniecił, że Altaïr zerknął nerwowo na drzwi.

— Spokojnie, cholera, inaczej zaraz naprawdę będą nam układać durne miny w trumnach. Rozmawiał z innymi dowódcami, ale jego słowa były tak dziwne... Wygląda na to, że sam zadbał o to, byśmy tu trafili i się rozdzielili. To wszystko może być jego sprawa...

— Gdzie teraz jest?!

— A skąd mam wiedzieć? Mówił coś o pokoju dowodzenia, ale głowy nie dam...

— Zatem musimy się tam udać. — Connor energicznie podszedł do drzwi, wyglądając przez szparę w nich.

— To samobójstwo...

— Dotąd zawsze na nie się rzucałeś. Idziemy! — Mężczyzny już nie było, gdy wypowiadał resztę zdania.

Altaïr westchnął. Do głowy przyszło mu, że ostatnio robi to zdecydowanie zbyt często, ale po chwili znów wzruszył ramionami. Każdy miał swoje dziwne odruchy. Ruszył niespiesznie za towarzyszem, ostrożnie wyglądając na korytarz, który jednak chwilowo był opustoszały, nie licząc idącego niezbyt ostrożnym krokiem Connora. Udał się jego śladem, zaglądając z niepokojem w każde drzwi i każdą odnogę korytarza, która się natrafiła. Często widywał poruszających się w luźnym szyku żołnierzy, czasem przebiegali za nimi, jednak byli tak zdezorganizowani, że sam Altaïr poczuł dyskomfort. Wszystko to wydawało mu się z każdym krokiem coraz bardziej... absurdalne. Nielogiczne. Templariusze zdawali się szukać czegoś innego niż ich, ale czym to mogło być? Musieli już dawno zostać zdemaskowani, jeżeli nie przez potyczkę na korytarzu, to tych dwóch strażników, już nie wspominając o mężczyźnie zabitym przez Rachel. Cóż innego mogło odciągnąć ich uwagę do tego stopnia, że nie zawracali sobie głowy przeczesywaniem korytarzy?

— Stój! — syknął nagle Connor, wyrywając go brutalnie ze swojego świata.

— Co jest? — odparł szeptem Altaïr, rozglądając się.

Doszli do jakiegoś dziwnego skrzyżowania. Po prawej i lewej prowadził ciągły korytarz, natomiast naprzeciwko nich znajdował się jeszcze fragment drogi, który potem ostrym ukosem skręcał w prawo.

— Nie kojarzę tego miejsca, ale to powinno być tu... — wymamrotał Amerykanin, stawiając kilka kroków przed siebie.

— Ale co?

Nagle usłyszeli łoskot żelaznych butów stawianych na kamiennej podłodze, niebezpiecznie blisko nich, choć dochodzący zza ściany. Zerwali się jak na zawołanie, przebiegając korytarz w kierunku osobliwego przejścia, Altaïr jednak był zbyt wycieńczony, by dotrzymać tempa towarzyszowi. Wbiegł kilka zbyt długich sekund po nim, chowając się za ścianą i łapiąc ciężko oddech. Stał tak przez chwilę, nasłuchując łoskotu pancerzy, którym wtórowało jego własne serce. Odważył się wychylić czubek nosa, potem kaptura, aż jednym okiem mógł zerknąć na korytarz, w którego oddali świeciła się para demonicznie błyszczących, nienawistnych oczu.

Zamrugał szybko kilka razy; niczego tam nie było. Ani żołnierzy, ani oczu, ani nawet odrobinek kurzu, lawirujących leniwie w powietrzu. W zasadzie nie było nawet niczego słychać, jakby korytarze te były opuszczone od momentu wybudowania.

— Co jest do cholery...

— Szybko! — syknął Connor, truchtem poruszając się w kierunku drzwi na końcu niezbyt długiej drogi.

Wziął jeszcze jeden głęboki wdech i szarpnął się do przodu, próbując dogonić Amerykanina. Nie miał jednak nawet siły biec z podniesioną głową, wpadł więc na jego plecy, gdy ten się zatrzymał przed samymi drzwiami, przez co z niemałą siłą wpadł na nie. Drzwi się otworzyły do wewnątrz, sprawiając że Connor z hukiem wyłożył się na ziemi, a gdy chciał się zebrać, wylądował na nim Altaïr. Przez chwilę stanowili istną plątaninę ludzkich kończyn, aż udało im się uwolnić i odskoczyć od siebie. Obaj byli tak skonfundowani, że nie zauważyli trójki postaci pod ścianą naprzeciwko pechowych drzwi.

— Co do... — zaczął Connor.

— Cholery — dokończył żeński głos, przez który obaj mężczyźni znów podskoczyli i gwałtownie obrócili głowy.

— Ależ synchronizacja. Niczym w jakimś tańcu — skomentował sarkastycznie drugi głos, przyprawiając biedne serce Altaïra o prawdziwą palpitację.

— Myślałam, że tym razem nie wchodzimy z hukiem — skomentował znów pierwszy głos, należący do Rachel.

— Mężczyźni... zawsze muszą się błaźnić przed kobietami — prychnęła Diana, patrząc na nich z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

— To wszystko wina... — zaczął Connor.

— Z pewnością — przerwała mu Włoszka.

— Żyjesz... żyjecie! — wydukał w końcu Altaïr.

— A czemu miałoby być inaczej? — zdziwiła się Diana, spoglądając na niego.

Poczuł jakieś dziwne ciepło rozlewającego się po jego ciele i przepędzające znużenie. Jej głos nie zawierał w sobie  złości ani żalu, choć nawet nie był pewien dlaczego by tak miało być, raczej łagodne zdziwienie.

— Haytham... pułapka... — wyjąkał, próbując wstać.

— Ponoć słyszał Haythama, który miał to wszystko ukartować — wyjaśnił Connor, już znajdujący się na nogach.

— Och... czyli jednak tu jest? — Diana wyglądała na jeszcze bardziej zdziwioną.

— Tak... w pokoju dowodzenia — powiedział Altaïr.

— Więc chodźmy już tam— odezwał się Connor.

— Jeżeli tak jest naprawdę, to może być pułapka — zaprotestowała Rachel.

— Pułapki można rozbrajać. Poza tym, na terenie wroga musimy grać wedle jego zasad — odparła Włoszka.

— To i tak nasza jedyna szansa. Jeżeli naprawdę to wszystko ukartował, to być może ten cały chaos na korytarzach był chaosem tylko dla nas. — Altaïrowi nagle wszystko wydało się jasne, ale reszta Asasynów spojrzała na niego, jak na rasowego szaleńca. — No ci wszyscy Templariusze biegający tam i z powrotem, nie próbujący nas ścigać... mogli po prostu obstawiać wszystkie wyjścia na rozkaz Haythama, który chce się upewnić, że pójdziemy prosto do niego, nie zabijając się przy tym na przypadkowym oddziale tych pajaców.

— To ma sens — stwierdziła po chwili Rachel.

— To ma dużo sensu - dodała Diana.

— O ile tak naprawdę widział Haythama — skomentował zimno Connor.

— Co masz na myśli? — westchnęła Włoszka.

— Cały dzień chodzi jakiś nawalony...

— Bo jest chory! — żachnęła się Rachel. — Próbowałam go namówić do zostania, ale mnie nie słuchał!

— Ty tak twierdzisz. W każdym razie, wśród mojego ludu krążyły powieści o duchach, krążących po...

— I kto tu zachowuje się jak nawalony? — parsknął sarkastycznie trzeci żeński głos.

Altaïr i Connor jak jeden mąż zwrócili głowy w kierunku skrytej wcześniej postaci, a która teraz wyłoniła się i stanęła pomiędzy dwoma towarzyszkami. Całkiem wysoka okryta czarnym płaszczem z kapturem, spod którego wyłaniały się czarne włosy. Cień skrywał większość jej twarzy, ukazując jedynie niezbyt typowe wśród tutejszych ludzi rysy i parę zielonych

— Kim ty jesteś? — przerwał ciszę Altaïr.

— To jest... — zaczęła Diana, ale przerwał jej cichy syk Connora.

— Alice.

— We własnej osobie. Minęło tyle czasu, a ty nadal pierdolisz od rzeczy — westchnęła.

— A co ty możesz o tym wiedzie...

— Dość — wtrącił Altaïr. — Co ona tu robi i co będzie robić?

— Pamiętasz tę kobietę z powozu? Doszłyśmy z Dianą do małego konsensusu, iż nie należy zostawiać w rękach Templariuszy kogokolwiek, zwłaszcza tak pilnie strzeżonego... więc masz ją przed sobą. — Rachel wzruszyła ramionami.

— Nie mam swojego wyposażenia, ale mogę wam się przydać... przy Haythamie — westchnęła Alice.

— Nie jestem przekonany co do tego pomysłu... — zaczął mówić Altaïr, ale nie dane mu było dokończyć myśli.

— W końcu mówi z sensem! — Connor założył ręce na siebie.

— Na pewno jej tu nie zostawimy — warknęła Diana.

— Ani nie oddamy Templabucom — dodała Rachel.

— Ja...

— Nie i koniec. — Głos Włoszki stał się niemal wrogi.

— Czemu nikt nigdy nie daje mi dojść do głosu? — jęknął Altaïr.

— Bo nigdy nie masz nic mądrego do powiedzenia?

— Dobra, my tu gadu-gadu, a czas leci — przerwała im Alice. — Musimy się zbie...

— Ale po co nam ona? — warknął Connor.

— Chryste, zachowujesz się jakbyś dostał okresu. — Tym razem to Diana wydała z siebie jęk.

Gdy Amerykanin już otwierał usta, Altaïr nagle usłyszał jakiś dudniący dźwięk i ostrzegawczo podniósł dłoń. Zamilkli i zaczęli nasłuchiwać, a gdy dźwięk zaczął się nasilać, spojrzeli na siebie. Rachel kiwnęła głową w kierunku kolejnych drzwi, umieszczonych w rogu ściany, po lewej od wejścia, którym dostało się tu dwóch mężczyzn. Ruszyli ku niemu szybko i bezgłośnie, choć mało brakowało, a Connor staranowałby Rachel, chcąc wysforować się na sam przód. Nie zważając na jej pełną oburzenia minę, wyminął ją i zaczął się poruszać w tak wściekłym tempie, że pozostała czwórka została w tyle. Stan ten utrzymywał się przez niemal całą trasę, z paroma wyjątkami, gdy musieli przeczekać dochodzące do nich odgłosy żelaznych butów.

Altaïr przy tym cały czas usiłował uspokoić gonitwę myśli w głowie trawionej pożarem, jak mu się zdawało. Zbyt dużo tych rzeczy się już wydarzyło, a nie zapowiadało się na uspokojenie się. Nie wiedział nawet którą myślą się ma zająć; dziwnym zachowaniem Haythama, zwidami w korytarzu, tym że Diana jest cała i jeszcze piękniejsza niż zapamiętał, czy jeszcze jedną kobietą w ich tymczasowym sojuszu. Kim ona w ogóle była i skąd się tu wzięła? Urodą nie pasowała do tych stron, na ile się orientował. Akcent tylko to potwierdzał, miał wrażenie jakby kiedyś już taki słyszał, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Ale jej znajomość z Connorem, na tyle długa, że przerodzona w otwartą niechęć, zdawała się temu przeczyć. Dziwne nuty zakradały się także w jej głos, gdy wspominała imię Haythama.

Haytham... on zdawał się być tu kluczem. Mógł im wszystko wyjaśnić, ale nie był pewien czy zrobi to na ich życzenie, czy jako ich ostatnie życzenie. Mimo wszystko, dowodził całą tą zbieraniną, zdawał się mieć wszystko pod kontrolą, a oni byli tylko kilkoma kreskami w jego planie. Ale nie była to nowa sytuacja, a oni mogli już tylko postawić kropkę nad i w swoim własnym planie.

Connor zatrzymał się przed schodami, a oni po chwili dołączyli do niego. Nie były jakieś wyjątkowo długie, raptem kilka długich schodków prowadzących do ściany, pośrodku której znajdowały się łukowate, dębowe drzwi. Wokół nich panowała idealna cisza, wszystko jakby ucichło, oczekując na spełnienie się głównego spektaklu tej, zaiste, długiej nocy.

Spojrzeli na siebie, nagle nie czując się już tak pewnie. Teraz miało się wszystko rozstrzygnąć. Kto miał być tym, kto doprowadzi ich do końca, do sukcesu... lub śmierci?

Diana ruszyła się, ale gdy Connor to zobaczył, postawił szybszy i większy krok w stronę drzwi. Szedł bezgłośnie, a oni ramię w ramię poruszali się za nim, niby jakaś mistyczna procesja. Czas zdawał się być ostateczną przeszkodą, zwalniając ich ruchy, próbując nakłonić do odwrotu, serca waliły, napompowane adrenaliną, a gdy Asasyn sięgnął po klamkę, przez chwilę zamarł, jakby tocząc wewnętrzną walkę ze sobą, aż jego ręka gwałtownie opadła, niemal wyłamując ją z drzwi.

Wtedy wszystko powróciło do normalnego rytmu; wpadli do pomieszczenia i ustawiając się w nierównym szyku, dobyli broni i przyjęli bojowe postawy, gotowi do odparcia szaleńczej szarży spragnionych ich krwi strażników, gotowi by bić się do ostatniego tchu, ale... zastała ich cisza. Nie było żadnej straży, żadnej elity Templariuszy... nikogo. Poza jedną, zgarbioną przy stole osobą, której tył okryty był czarną peleryną. Nie wykonał żadnego ruchu, jakby ich obecności świadom w ogóle nie był.

— To twój koniec! — warknął głośno Connor.

— Zero kultury, czysty gniew, wręcz barbarzyńskość. Nie tego cię uczyłem, synu. — Haytham nadal się nie odwrócił, jednak w jego głosie nie było ani krzty zaskoczenia.

— Nie nazywaj mnie...

— Będę cię nazywał tak, jak na to będę miał ochotę — przerwał mu lekceważąco ojciec.

— Nie...

— O na Boga, czy możesz się chociaż raz dzisiaj zamknąć, do kurwy nędzy? — jęknął Altaïr. 

Connor odwrócił głowę, nim jednak zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Haytham zaczął mówić, odwracając się w końcu.

— Wszystko zgodnie z planem. Przyznam, że co do niektórych rzeczy miałem wątpliwości, ale niesłusznie.

— Skoro było to z góry założone, to czego się obawiałeś? — prychnęła Diana, znajdująca się na prawo od Altaïra. — Twoi pobratymcy by nas nie tknęli.

— Och,  nie byłbym tego taki pewien... ale teraz jesteście tutaj.

— Żebyś ty mógł się zająć nami osobiście, co? — Teraz to Altaïr wkroczył do dyskusji. — Tym razem to my mamy przewagę, Haythamie. To koniec twoich gierek.

Ten spojrzał na niego z widoczną dezaprobatą, niczym nauczyciel na wyjątkowo nierozumnego dzieciaka.

— Och, naprawdę? My...

— On ma rację Haythamie. Możesz zabić jednego z nas, dwóch, nawet trzech, ale z wszystkimi naraz nie zwyciężysz, a posiłki nie zdążą tu dotrzeć na czas.

Anglik westchnął ciężko.

— Czy wy naprawdę nic nie rozumiecie? Ja...

— To ty niczego nie rozumiesz — warknęła Alice, podchodząc energicznie do mężczyzny.

Ten spojrzał na nią jak poparzony; wcześniej ukryta była w cieniu, musiał więc jej nie zauważyć, spodziewając się tylko czterech osób. Przez chwilę na jego twarzy zagościł szok, prędko jednak zdołał go zamaskować.

— Ty? Co ty tu...

— Mam tego dość. Zapewne zleciłeś moje porwanie. Robisz sobie co chcesz, znikasz gdzie chcesz,  podrywasz i zabijasz każdego, nawet jeżeli nic takiego nie zrobił, a teraz... teraz władowałeś ich w śmiertelną pułapkę.

Głos kobiety stawał się z każdym słowem coraz głośniejszy, coraz bardziej pełen furii. Dla Altaïra jasnym stało się, że tę dwójkę coś łączyło, ale nie miał czasu rozmyślać nad tym.

— Czy ty myślisz czasem o czymkolwiek innym, niż o sobie i swoim kutasie? — wywrzeszczała mu prosto w twarz, a gdy ten już otworzył usta, zdzieliła go z całej siły otwartą dłonią w twarz, z całkiem przyjemnym dla uszu Altaïra plaskiem, aż głowę Haythama przechyliło w bok.

Wszystkich w pomieszczeniu zatkało. Nikt się chyba nie spodziewał takiego obrotu spraw, wliczając w to samą Alice, która nagle jakby struchlała, niepewna co dalej.

— Cóż. — Haytham zaczął w końcu powoli mówić, spoglądając na nią z surową miną. — Gdybyście dali mi dojść do słowa, coś byście osiągnęli. Tymczasem... — przerwał.

Altaïr usłyszał znajomy już stukot ciężkich, metalowych butów po kamiennej podłodze, dochodzący z korytarza. Odwrócił się razem z Dianą, przygotowując się na nadejście straży, choć stanęli tak, by móc spoglądać na Haythama; mieli zaledwie kilka chwil, w których wszystko miało stać się jasne.

Dla Alice chyba jednak nie było to zbyt jasne, bo szybko jeszcze bardziej zbliżyła się do Anglika i przystawiła mu ukryte ostrze do gardła, jednak nie potrafiła zrobić nic więcej, mimo braku reakcji Templariusza.

Altaïr spojrzał na Dianę, która także skierowała na niego swe duże oczy, błyszczące niczym dwa klejnoty. Wpatrywał się w nie, czując jakąś dziwną pustkę w głowie i dziwne łaskotanie w pewnych częściach ciała. Wpatrywał się w jej ciemne włosy, których kolor był nie do opisania w ledwo oświetlonym pomieszczeniu, podziwiał kobiece kształty i rozpływał się nad jej uroczym wzrostem. Sprawiała że czuł się... ach, tego nie dało się ubrać w żadne słowa. Spojrzał raz jeszcze w jej oczy, upajając się ich zniewalającym kolorem. Ujrzał w nich jakiś dziwny błysk; błysk, który niezwykle mu się spodobał. Do głowy przyszła mu jeszcze jedna myśl, od której nogi stały się jak z waty, a język chciał uciec do gardła i jeszcze dalej; otworzył jednak nerwowo usta, przejeżdżając językiem po wyschniętych wargach, czując że dłużej nie da rady... i wtedy rozległ się potężny grzmot.

Żołnierze właśnie dotarli do pomieszczenia i nawet nie zadawali sobie trudu z otwieraniem drzwi. Po prostu je jakoś wyrwali z zawiasów, a te rąbnęły o ziemię. Wtargnęli do środka, jeden po drugim, tylu, że Altaïr nie potrafił ich zliczyć; hełmy i nagie miecze odbijały delikatne, pomarańczowe światło, jakby nie mogąc wyczekać walki. 

— Mistrzu? — zawołał jeden z nich niepewnie.

Musiał go z początku nie zauważyć, zasłoniętego przez niemal równie wysoką co on, okrytą peleryną Alice, ta jednak obróciła się z szokiem, przy tym puszczając Haythama.

— Co tu się... — warknął kolejny z Templariuszy, a Altaïr podziękował w duchu opatrzności za to, że nie byli na tyle rozgarnięci, by od razu porwać się do szarży. 

— Tam są drzwi, w nogi! — ryknął Connor zza pleców Asasyna.

Żołnierze w końcu się przebudzili i ruszyli ku nim z groźnie wyciągniętymi mieczami. Altaïr i Diana zerknęli na siebie i słuchając rady Amerykanina, wzięli nogi za pas. Co prawda z początku Asasyn nie dojrzał żadnego przejścia, lecz gdy ujrzał stojącego i majstrującego przy czymś Connora i spróbował skupić wzrok na tyle na ile mógł, dojrzał jakieś drzwi, jednak w tak dziwacznym kształcie, że w innych okolicznościach zatrzymałby się jak wryty, zastanawiając się nad ich budową.

Gdy już niemal dobiegli do towarzysza, Diana, dotąd znajdująca się nieco z przodu, zatrzymała się gwałtownie i obróciła twarzą w stronę Altaïra, który także wyhamował, omal nie potykając się o własne nogi.

— Co?

— Alice! — jęknęła, spoglądając za jego plecy.

— Nie mamy czasu — westchnął.

— Nie możemy jej zostawić!

— A niby jak mamy ją zabrać? Musimy stąd wiać — zaprotestował.

Diana spojrzała na niego wrogo, bez śladu wcześniejszych uczuć, przyprawiając go o bolesne ukłucie serca, tak bardzo niepasujące do ich położenia.

— Więc sobie idź, same sobie poradzimy — warknęła, zaraz potem sprintując z powrotem.

Altaïr spojrzał za nią i na Alice. Pomieszczenie było większe niż z początku mu się wydawało, miało przynajmniej z pięćdziesiąt metrów długości, a tajemnicza kobieta znajdowała sie na niemal samym jego początku, otoczona przez tłum żołnierzy, którzy z jakiegoś powodu przestali ich ścigać, skupiając się już tylko na okrążonej kobiecie.  Gdy pomyślał o Dianie, ruszył z odsieczą, jednak zbyt powoli, jak mu się wydawało. Gdy przebył większość drogi, ujrzał wbijającą się w dwóch Templariuszy Dianę, która powaliła jeszcze kilku z nich, posługując się mieczem i ukrytym ostrzem, aż przebiła się do Alice i ustawiła do niej plecami, wymachując wyzywająco klingą.

W całym tym bałaganie, Altaïrowi mimowolnie rzucił się w oczy brak Haythama, który gdzieś zdążył zniknąć. Jego rolę musiał przejąć jeden z żołnierzy, który teraz wystąpił z szeregu, choć nie wkraczając w zasięg broni żadnej z Asasynek.

— Macie jedną szansę — rzucił pogardliwie. — Jeżeli rzucicie broń, być może przeżyjecie, a w każdym razie wasza śmierć będzie szybka... i przyjemna.

Altaïr przystanął nieco z tyłu. Templariusze go nie zauważyli, co dawało mu większe szanse na wyciągnięcie towarzyszek z kłopotów. Problemem było to, że nie miał zielonego pojęcia jak to zrobić. Nie mógł ot tak zacząć ich wyrzynać; było ich zbyt wielu, nawet jeżeli w miejscu w którym przebiła się Diana, ich szereg był nieco luźniejszy. Serce mu przy tym waliło tak, jak gdyby chciało się zapaść w głąb jego ciała, zwłaszcza gdy myślał o utracie...

Zapaść?

A gdyby tak zrzucić coś na nich? Tylko co? Nie było tu żadnego żyrandola, zresztą nawet nie miałby jak przeciąć jego umocnień. Nie miał niczego, co mogłoby zrobić hałas i zamieszanie, chyba że...

Vai a farti fottere — warknęła Diana. — Przyjemnie będzie zatopić ostrze w twoim sercu... albo czymś ważniejszym dla was, mężczyzn.

— Uuu, jak ostro — zaśmiał się dowódca. — Tak jak lubię...

Jeden z Templariuszy stał nieco z tyłu, widocznie niezbyt martwiąc się przebiegiem akcji. Gdyby tak...

— Ostro to ojciec musiał ci pierdolnąć zaraz po urodzeniu, skoro jeszcze się niczego nie nauczyłeś — odparła Włoszka, rozglądając się przy tym po zebranych żołnierzach, choć nie zauważyła przy tym Altaïra.

Musiała być przekonana, iż ten udał się za Connorem. Tymczasem jednak Asasyn podkradł się do wypatrzonej ofiary i szybko, niemal bezgłośnie, wbił jej ukryte ostrze w bok klatki piersiowej, drugą ręką przytykając do ust mężczyzny. Przez chwilę tak się zmagali, gdyż nie od razu cienka klinga przebiła się przez żelazny napierśnik, w końcu jednak żołnierz obezwładniał w ramionach Asasyna, wydając ostatnie, charczące tchnienie w jego dłoń. Prędko wyrwał broń i ugiął się na nogach, szykując się do zrealizowania szalonego pomysłu. Szalonego, odważnego i na tyle głupiego, że nie miał szans zadziałać. Dokładnie tak, jak uwielbiał wykonywać.

— Ciekawe czy też tak będziesz jęczeć z tą twoją przyjaciółeczką, gdy się do was z chłopakami dobierzemy — rzekł Templariusz, a ohydny uśmiech, który dotąd gościł na jego twarzy, ustąpił miejsca gniewnemu grymasowi. — Brać...

Przerwał mu jednak dziwny łoskot, który po chwili sprawił, że on i otaczający go żołnierze przewrócili się niczym olbrzymie domino. Plan Altaïra wypalił; korzystając z ciała Templariusza, mającego na sobie sporo ciężkiego żelastwa, wbił się w kilku przeciwników naraz, usiłując wytrącić ich z równowagi. Ci, kompletnie się tego nie spodziewając i będąc w luźnej postawie, bezwładnie runęli na swoich towarzyszy, którzy także się niczego nie spodziewali, wykonując łańcuchową reakcję. Zapanował taki chaos, że nawet Diana i Alice nie mogły zorientować się w tym, co się właśnie stało, aż Włoszka dostrzegła kiwającego na nich Altaïra i ruszyła, ciągnąc za sobą towarzyszkę. Jeszcze raz zerwali się do biegu, choć teraz Asasyn został już znacząco w tyle, bardziej się ciągnąc niż biegnąc. Pojedynczy Templariusze, którzy jako tako prędko się ocknęli, zaczęli mu deptać po piętach, a on był ledwie w połowie, zdyszany i spocony, gdy kobiety dopadły drzwi, zza których wyłonił się Connor. Zerknął na Altaïra i już zdawało się że zamknie przejście, gdy coś go jakby powstrzymało. Wyjął zamiast tego jakiś krągły przedmiot i rzucił daleko przed siebie, tak że przeleciał nad głową biegnącego Asasyna i wylądował gdzieś z tyłu, wydając z siebie syk. Kilka długich chwil potem skrytobójca dopadł przejścia i rzucił się przez nie, tracąc równowagę i przetaczając się po podłodze bez tchu. Zerwał się, klęcząc i podpierając rękoma ziemię, czując wirowanie w głowie i krztusząc się czymś, co po wypluciu okazało się jego własną krwią.

— Jesteś cały? — zapytała Rachel, podchodząc i podając mu rękę.

— Nie wiem — jęknął, wstając przy jej pomocy. — Nie widziałem cię wcześniej...

— Jak zawsze — westchnęła. — Dasz radę dalej iść?

— Nie jestem małym chłopcem — odparł, choć teraz oddałby wszystko, by takim być. — Co z Dianą... i Alice?

— Jesteśmy całe — odezwała się ta druga, podchodząc do niego. — Dzięki tobie. Już myślałam, że znowu się dostanę w ich łapy... dziękuję.

Altaïr ujrzał nieprzyjemne spojrzenie Włoszki znad ramienia nowej koleżanki. Zmieszany odwrócił wzrok, mając się ochotę z jednej strony zapaść, a z drugiej wynieść stąd w cholerę — z nią na rękach najlepiej.

— Taa, zrobiłem co musiałem — wydukał, poprawiając kaptur.

Alice już chciała coś dodać, gdy coś głucho łupnęło o drzwi. Wszyscy drgnęli jak poparzeni, spoglądając nerwowo w tamtym kierunku. Po chwili coś rąbnęło w nie jeszcze raz, aż się mocno zatrzęsły.

— Chodźcie, musimy wiać! — syknął Connor.

— Ale dokąd? — westchnęła Diana.

Amerykanin nie odpowiedział, znów rozpoczynając wędrówkę po ciasnym korytarzu. Poruszali się w tempie wyznaczanym przez najwolniejszą osobę w grupie, a tą był Altaïr, który szczerze za to siebie w tej chwili nienawidził. Usiłował przyspieszyć, ale za każdym razem czuł mięknące kolana i mroczki przed oczami. Dodatkowo nie było tu żadnych pochodni, gdy więc światło przenikające przez cegły zniknęło, poruszali się w zasadzie już tylko po omacku. Pościg ustał gdzieś daleko, zapewne także nie mając żadnego źródła światła, toteż poruszali się we względnej ciszy i spokoju.

Dlatego też, gdy wypadli niespodziewanie w korytarzu wypełnionym Templariuszami, z początku nie mogli się zorganizować. Żołnierze czekali tu na nich przygotowani i zwarci, i grupa zdołali się przez nich przebić tylko dzięki łutowi szczęścia, zapewne wynikającemu z niedoświadczenia przeciwników. Wyjść musiało być kilka, a oni natrafili na te najsłabiej bronione, przynajmniej tak to sobie wyobrażał Altaïr, gdy uciekali dalej przez niekończący się labirynt korytarzy, nie wiedząc co dalej, nie zdoławszy wykonać misji, chcąc jedynie się stąd wydostać i przeżyć. Drogi były zastawiane przez coraz to kolejne i kolejne oddziały Templariuszy, było ich więcej niż mogliby zliczyć, a oni kompletnie stracili orientację w terenie, toteż gdy dopadli jakiejś drabiny i wydostali się na jakiś niezbyt szeroki, długi most, w zupełnie innej części miasta, odetchnęli z niepewną, ale jednak ulgą. Altaïr już ledwo co kojarzył, słowa umykały gdzieś daleko od jego głowy, myśli wirowały, brudne kamienie mostu zlewały się w jedno. Mimo iż świt dopiero nadchodził, panowało tu spore ożywienie, ludzie dokądś spieszyli a statki zaczynały powoli wpływać i wypływać z małego portu w tej dzielnicy. Asasyn resztki uwagi poświęcił przechodniom, co zapewne uratowało im życie, gdyż dostrzegł jakoś dziwnie poruszających się ludzi, którzy na ich widok przyspieszyli. Zaczęli truchtem oddalać się w przeciwnym kierunku, ale i z tej strony nadciągał szereg żołnierzy, tym razem już nawet nie próbujących udawać mieszkańców, którzy także dostrzegając nadchodzące kłopoty, poczęli uciekać do domów. Asasyni zatrzymali się na środku mostu, próbując wymyślić jakieś rozwiązanie.

— Nie mamy z nimi szans — jęknęła Alice.

— Dotąd sobie z nimi radziliśmy. — Connor wzruszył ramionami.

— Ale ledwo stoimy na nogach, Altaïr pewnie już ledwo żyje, a oni są wypoczęci i przekonani o zwycięstwie — zauważyła Rachel, opierając się ze zrezygnowaniem o murek, chroniący przed upadkiem do wody.

To podsunęło Altaïrowi pewien pomysł. Podszedł chwiejnym krokiem do towarzyszki i wychylił się, spoglądając w dół. Nie było specjalnie wysoko, gdyby udało się zeskoczyć do wody, może by przeżyli...a w każdym razie oni, gdyż on jedyne co potrafił robić w wodzie, to topić się. 

— Czemu wszystko zawsze musi się spieprzyć w najważniejszym momencie? — mruknęła Diana, spoglądając z powątpiewaniem na powoli, acz nieubłaganie nadchodzących Templariuszy.

— Czy ja widzę Haythama? — zapytała Alice, wskazując na jakiegoś mężczyznę w mrocznym płaszczu, prowadzącym oddział z lewej strony mostu.

Altaïr nie potrafił go rozpoznać, ale warknięcie Connora nie budziło już w nikim wątpliwości.

— Zarżnę go. Utnę ten jego kłamliwy łeb i...

— I co? Dasz odciąć swój? — żachnęła się Diana. — Nie masz szans.

— Przynajmniej umrę z bronią w ręku.

Altaïr niemal prychnął ze śmiechu. Słońce zaczęło wschodzić, jego krwawy blask zaczął się odbijać w jeszcze spokojnej wodzie. Widać było już kilka małych łodzi i statków, zmierzających w tę stronę. W takim razie musiały także wypływać z portu. Diana i reszta poradzą sobie. A on... on miał już dość. Chciał tylko gdzieś usiąść i zamknąć oczy, najlepiej nigdy więcej ich nie otwierając. Całe jego ciało płonęło, każdy ruch wymagał niewyobrażalnej ilości siły, myślenie przychodziło mu z trudem, a na to wszystko dochodziło trawiące go nieustannie uczucie, uczucie które wymagało wypowiedzenia je na głos, choć przeznaczone było tylko dla uszu jednej osoby, osoby która teraz przygotowywała się do odparcia natarcia kilku śmielszych wrogów. Wyglądała tak imponująco, mimo swojej drobnej postury, na tle wstającego słońca, na moście otoczonym spokojnymi, zdradliwymi wodami i tryumfującymi Templariuszami.

Pierwsi z nich, którzy puścili się biegiem, wręcz rozbili się na garstce Asasynów, którzy nie dali im najmniejszych szans. Padli bez życia szybciej, niż zajęło im dotarcie do ich miejsca ostatniej obrony. Jednak reszty żołnierzy to wcale nie zaniepokoiło, niektórych nawet rozsierdziło, ci zaś puścili się biegiem na nich — tylko po to, by doświadczyć losu poprzedników. Altaïr nie uczestniczył zbytnio w tych starciach, uśmiercając jedynie kilku maruderów, próbujących wykorzystać przewagę liczebną i zajść od tyłu walczących, choć sam przy tym dał się, dosyć poważnie jak się zdawało, trafić mieczem w biodro.

— To na nic — jęknęła Rachel. — Ich jest po prostu za dużo.

Główne siły Templariuszy już niemal ich dopadły, a było ich tyle, że na jednego z Asasynów przypadało ich przynajmniej z kilkunastu.

— Taki kawał drogi i czasu — westchnęła Alice. — Wszystko na nic.

— Jeszcze jest nadzieja — powiedział cicho Altaïr.

Wzrok wszystkich skupił się na nim, nie dał sie jednak zbić z tropu.

— Jak? — zapytała krótko Diana.

W jej głosie dało się wyczuć ostrość i powątpiewanie, a to już go tknęło, jednak próbując tego nie okazywać, począł chaotycznie wyjaśniać swój plan.

— Umiecie pływać, a stąd nie ma zbyt wysokiego upadku. Jeżeli wyskoczycie i zdołacie się załadować na któryś ze statków, być może uda wam się stąd wydostać.

— To szaleństwo! — stwierdziła od razu Alice. — Czy ty wiesz jak wiele rzeczy może pójść nie tak?

— Innego wyboru nie macie — warknął Altaïr. 

— Skąd chcesz wziąć statek? — zapytał Connor, patrząc nań beznamiętnie.

Altaïr tylko wskazał ręką za siebie, skąd wypływał upatrzony wcześniej przez niego dosyć duży okręt, zbudowany z jasnego drewna. Żagle miał zwinięte, a wiosła leniwie wzburzały brudną wodę, jednak cały czas zbliżał się w ich kierunku.

— Musimy kupić sobie wystarczająco czasu, szykujcie się — zakomenderowała Diana, spoglądając na oddział Templariuszy oddalony od nich o zaledwie kilkanaście metrów.

Dobyli broni i ustawili się tak, by zajmować jak najwięcej miejsca, nie przeszkadzając przy tym sobie nawzajem. Na ich korzyść działała szerokość mostu, nie pozwalająca rozwinąć szeregu Templariuszom, przez co musieli podchodzić w kilkuosobowych grupkach, które łatwo można było związać walką i nie pozwolić się ruszyć. Altaïr pomagał delikatnie Alice, jednak ograniczało się to głównie do pchnięcia od czasu do czasu mieczem, gdyż na nic innego nie było już go stać. Haytham trzymał się gdzieś z tyłu, zresztą nie mieli czasu by go dostrzec, pochłonięci rozpaczliwą walką. Szturmujący byli dobrze wyszkoleni i wyposażeni, stanowiliby niełatwy orzech do zgryzienia dla znacznie potężniejszej armii, a co dopiero dla grupki wyprutych z sił i nadziei Asasynów. Mimo to, obrońcom udało się nie złamać szyku i odeprzeć pierwszy atak. Wybrakowane i zmęczone walką oddziały Templariuszy jednak prędko zostały zastąpione przez pełne i rwące się do walki kolejne formacje, zmuszając ich do stopniowego cofania się, aż garstka towarzyszy zetknęła się ze sobą plecami. Świadomi że ich jedyną szansą jest dostęp do wody, przebili się ku niskiemu murkowi, tworząc coś w rodzaju półokręgu. 

Zaskoczeni Templariusze w końcu odpuścili, dając im chwilę odpoczynku, by samym móc się zreorganizować. Widocznie nie byli przygotowani na tak zaciekłą obronę, zresztą całkiem słusznie, bo chyba żaden z Asasynów nie spodziewał się mimo wszystko tego, że uda im się przetrwać do tego momentu. Atakujący w końcu przystąpili do trzeciego szturmu, który miał być ostatnim. Raz jeszcze zwarli się na miecze, jednak dla Asasynów był już to końcowy etap; okręt właśnie wpłynął pod most, poświęcając więc resztki sił, pozbyli się zajmujących ich przeciwników i zaczęli skakać do wody. Większość z napastników zatrzymała się, zdziwiona niespodziewanym ruchem ze strony niedoszłych ofiar, na placu boju jednak pozostała ostatnia para walczących; Diana, zajęta trzema przeciwnikami naraz i Altaïr, który dał się odciągnąć i osaczyć na środku mostu. 

Włoszce udało się w końcu pozbyć atakujących i już miała oddać skok, gdy zerknęła przez ramię, by ujrzeć jak Altaïr przebija na wylot swojego Templariusza. Ci nagle rozstąpili się, zostawiając im trochę miejsca, szepcząc nerwowo między sobą, ale Asasyni już nawet nie zwracali na to uwagi.

Altaïr wpatrywał się w nią jak w malowidło, bo właściwie tak wyglądała; na tle powoli wschodzącego, rdzawego słońca, w ciemnej szacie, uwalanej krwią i brudem, włosami zlepionymi potem i posoką, oraz błyszczącymi, niesamowitymi oczami, z których nie dało się wyczytać emocji, bo tyle ich tam było.

— No proszę. Kogo my tu mamy? — odezwał się znajomy im obu głos.

Spojrzeli w lewo, prosto na idącego powoli w ich kierunku Haythama, odzianego w swój typowy, prosty, czarny ubiór. Nie dało się wyczuć tego, czy szarga nim gniew czy satysfakcja, ale gdy znów się odezwał, głos miał wyjątkowo pogodny.

— Dość tej walki. Przelaliście dziś dużo krwi, ale nie macie szans. Złożę wam pewną... propozycję. Zostańcie tu, a zostaną wam przebaczone wasze występki. Przejdziecie szkolenie i wstąpicie w szeregi Templariuszy. — Brzmiało to co najmniej absurdalnie, jednak w minie Mistrza Rytu nie widać było żadnych śladów kpiny.

— Co? — zaśmiała się pusto Diana. — Ty chyba sobie jaja robisz. Altaïr, chodź...

Ten zerknął jej prosto w oczy. Jej cudowne, różnokolorowe oczy. Dla niego było już za późno, nie miał szans ani sił na dalszą walkę, czy to z Templariuszami czy z wodą. Mógł już umrzeć, a wizja umierania ze wzrokiem wbitym w jej piękną twarz wydawała się tak słodka, tak kusząca, że niemal niemożliwa do odparcia. W tej chwili już wszystko było dla niego; chciał już tylko zrobić to, na co miał ochotę od tak długiego czasu; powiedzieć jej żeby się stąd zabierała, powiedzieć jak wiele dla niego znaczy, wpić się w jej pełne usta, a potem... potem wyznać jej, jak mocno ją kocha...

Jednak gdy postawił krok, poczuł jak nogi się pod nim uginają, w końcu odmawiając posłuszeństwa. Upadł na kolana, nie mogąc się zmusić do wstania. Ujrzał, jak dziewczyna zeskakuje z murka i idzie ku niemu, drogę jednak zastąpił jej Haytham, z wyciągniętym ostrzem. Zaczęli się ze sobą pojedynkować, aż Diana w końcu rzuciła jakimś pyłem podniesionym z brudnej ziemi w oczy Haythama. Mężczyzna, nie spodziewając się tego, zaczął gwałtownie przecierać oczy, tracąc na chwilę zdolność do obrony, a dziewczyna przymierzyła się do zadania ostatniego ciosu - wtedy jednak przeszkodził jej Altaïr, ostatkiem sił chwytając ją za rękę z ostrzem.

Diana przez chwilę szarpała się z jego dłonią, która tak nagle jak ją chwyciła, tak ją puściła. Nie rozumiejąc kompletnie nic, rozejrzała się wokół, myśląc że mężczyzna chciał ją ostrzec, ale nie było tam nikogo, kto mógłby jej zagrozić. Zerknęła na niego jeszcze raz, ale... Asasyn leżał już twarzą w ziemi, w powiększającej się kałuży krwi. Poczuła coś ciężkiego na sercu, jednak nie zdążyła zrobić nic więcej, gdy Haytham, odzyskawszy sprawność, rzucił się na nią. Sparowała cios znad ramienia, który jednak był tak potężny, że niemal pogruchotał jej kości w ramieniu i ręce, z której mimowolnie wypuściła miecz. Jej były przyjaciel zadał jeszcze jeden cios swoim ukrytym ostrzem, mijając ledwie o kilka centymetrów jej pierś, tracąc przy tym możliwość obrony samego siebie. Korzystając z tego faktu, kopnęła go szybko w podbrzusze i poprawiła pięścią w twarz, a gdy ten się zwinął, szarpnęła się do tyłu i w szaleńczym biegu przeskoczyła przez murek, lecąc prosto do wody.

Mistrz Templariuszy szybko się pozbierał i zajął tamowaniem krwi ze swojego nosa, a pomógł mu w tym jeden z jego żołnierzy. Gdy spojrzał ponownie na Asasyna, ujrzał go leżącego na brzuchu, w kałuży własnej krwi. Wydał szybkie polecenie do stojącego obok niego Templariusza, a samemu podszedł do murku, by ujrzeć Włoszkę, wciąganą na pokład zamówionego wcześniej przez niego okrętu.

— Cóż, sprawy właśnie się uprościły... i zjebały — westchnął cicho do samego siebie.

                                                                                              ***

Kłucie w boku. Niezbyt bolesne, ale niezwykle irytujące. To było pierwszą rzeczą, która do niego dotarła. Nie wiedział co się dzieje, fragmenty jego pamięci wirowały w głowie chaotycznie, a gdy przypominały mu się ostatnie wydarzenia, czuł się coraz mniej spokojnie, aż finalnie w głowie zaświtała mu myśl o dziewczynie o niesamowitych oczach, która przywołała ostatnią lawinę wspomnień, tak bolesnych, że przybiły go do powierzchni na której leżał i sprawiły, że na powrót zapragnął powrotu do kojącej pustki, w której wcześniej się znajdował. Co on najlepszego zrobił? 

Leżał tak, sam nie wiedział jak długo, pozbawiony sił, chęci do życia i dalszego planu, nie wiedząc gdzie jest i jak długo się tu znajduje. Cichy głosik w jego głowie próbował poskładać wszystko w logiczną całość, ale nawet jeżeli to było całością, to trzymającą się z dala od logiki. Bo jeżeli przeżył, musiała to być zasługa Templariuszy, a niby czemu ci mieliby się o niego troszczyć? Prędzej by go dobili. Mogli go też wziąć na przesłuchanie, ale wtedy wylądowałby w zimnej, mrocznej celi, tymczasem czuł kojące ciepło, pochodzące z miękkiej pierzyny. I na pewno nie dobiegałby go tak przyjemny i wzbudzający apetyt zapach pieczonego kurczaka.

Usłyszał nadchodzące kroki. Zaczął zmagać się ze swoimi powiekami, chcąc je otworzyć, a nie było to łatwe, zdawały się być tak sklejone, jakby ktoś chciał się upewnić, że nigdy więcej ich nie otworzy. W końcu mu się to udało, by ujrzeć sympatyczną twarz mężczyzny, który najlepsze lata życia miał już dawno za sobą. Na jego głowie, poza gęstą brodą, nie ostał się żaden włos, a życie oznaczyło je wieloma bruzdami — z oczu jednak biło ciepło i troska. Wyglądał zupełnie jak zatroskany o wnuka dziadek, którego zresztą Altaïr nigdy nie miał.

— Obudziłeś się. Nareszcie! — Staruszek uśmiechnął się miło, siadając na krześle przystawionym do łóżka, na którym Asasyn leżał.

— Ja... Jak długo spałem? — wychrypiał Altaïr.

— Osiem dni, odkąd cię tu przyniesiono.

— O... osiem dni? — wyjęczał skrytobójca. — Co się wydarzyło? Jak ja się tu dostałem? I gdzie ja jestem?

— Spokojnie. Nie masz poważnych ran, ale szkoda je otwierać na nowo — ostrzegł mężczyzna. — Mam na imię Will. Jesteś w mojej skromnej chatce na moim odludziu, trochę na południe od Filadelfii. Pamiętasz to miasto, prawda?

Gdy Altaïr skinął niepewnie głową, kontynuował.

— Przyniósł cię tu Haytham. Kazał się tobą zająć i przekazać ci tę torbę. — Will wskazał na pokaźnych rozmiarów worek, leżący w kącie pomieszczenia.

Dopiero teraz Asasyn rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego łóżko znajdowało się w samym rogu. Ściany wykonano z sosnowych bali, w ścianie na lewo od niego znajdowało się okno, wpuszczające światło do pokoju. Znajdowało się tu kilka mebli, głównie foteli i półek z książkami. Drzwi, którymi staruszek tu wszedł, umieszczono na środku równoległej do jego łóżka ściany. Nie było tu zbyt wiele miejsca, ale za to było całkiem przytulnie.

— Haytham? — Altaïr przełknął ślinę, czując jak bardzo zaschnięte ma gardło. — Torba?

— Owszem. Był bardzo... zatroskany, choć nie chciał tego okazywać.

— Chyba nie myślimy o tej samej osobie — zaśmiał się ponuro Asasyn.

— Och, myślę że jest dokładnie odwrotnie. Gdy wydobrzejesz, załatwimy ci stąd transport.

— Nie mam czasu na to, muszę się stąd jak najszybciej wydostać — odparł szorstko Altaïr, usiłując się podnieść, ale zaraz opadł z sykiem na poduszkę, czując piekący ból w boku.

— Nie masz wyboru. — Staruszek wstał, kierując się w stronę wyjścia. — Poleż przez chwilę, właśnie kończę szykować obiad.

Asasyn został sam, z jeszcze większym chaosem w głowie. Co to miało znaczyć? Haytham ratujący mu życie i zostawiający sprzęt? Stary mężczyzna, traktujący go niemal jak swego syna? Sam fakt powiązania tej dwójki był dla niego... niezwykły, podejrzany. Kompletnie nie pasowali do siebie, co nasuwało dwa wnioski. Musieli się znać od dawna, tak dawna, że równie dobrze ten mężczyzna mógł przyjmować Anglika do zakonu. Prędko jednak tę myśl odrzucił. Twarz staruszka była zniszczona pracą i życiem, nie walką. Gdyby był jednym z nich, najpewniej podsunąłby mu truciznę, a innym sprzedał bajkę o zatruciu czy infekcji.

— To wszystko nie ma najmniejszego sensu — westchnął do siebie samego.

Leżał tak, otulony ciepłą kołdrą, wdychając zapachy z kuchni i pogrążony w myślach, nieświadom powolnego zapadania w drzemkę. Przez cały jednak czas coś trawiło go od środka, nie pozwalało mu zaznać spokoju; umysł jego jednak był zbyt otępiały, by zlokalizować przyczynę dręczącego go uczucia. Za każdym razem gdy już niemal go sięgał, te uciekało jeszcze dalej, kpiąc z niego i jego słabości. Wiedział, że właśnie słabość ma z tym najwięcej do czynienia, ale... jaka słabość? 

Gdy staruszek wszedł do pokoju, niosąc talerz  z gorącym jedzeniem, ujrzał śpiącego niespokojnie Altaïra. Podszedł do jego łóżka i położył naczynie na stojącym obok łóżka krześle, nie chcąc mu przeszkadzać. Rzucił raz jeszcze na niego okiem i wyszedł.

                                                                                           ***

Altaïr prędko odzyskiwał siły, tak jak Will przewidział. Jego rany nie były poważne, choć na takie na początku wyglądały, a sam Asasyn utracił dużo krwi. W połączeniu z trawiącą go wcześniej chorobą, przygoda ta mogła się jednak skończyć fatalnie, ale jakimś sposobem staruszek go z tego wyciągnął. Była to jedna z wielu rzeczy, które mężczyzna wolał zatrzymać dla siebie, mimo nalegań Altaïra. Podobnie rzecz się miała z każdym tematem, który w jakikolwiek sposób wiązał się z Haythamem; Will za każdym razem, gdy widział do czego dyskusja zmierza, kończył rozmowę i odchodził w inne miejsce.

Tak więc minęło kolejnych osiem dni; o osiem za dużo, o poprzednich ośmiu Asasyn wolał już nawet sobie nie wspominać. Doszedł niemal całkowicie do swej dawnej sprawności, choć czasem zdarzyło mu się jeszcze zakaszleć czy ciężko zadyszeć, ale był gotów do wyruszenia w podróż, a Will widział jego chęci. Nie rozmawiali ani razu na temat zawartości torby Haythama; Altaïr wolał to zatrzymać dla siebie, staruszka to najwidoczniej nie obchodziło, choć wykonywał polecenia Mistrza Templariuszy, które ten mu przekazał wraz z wizytą. Była to jedyna rzecz, o której dane było się dowiedzieć Altaïrowi i to tylko dlatego, że wymagało to zakupu łodzi i skróconego kursu poruszania się nią. Nie było to specjalnie wymagające dla doświadczonego już w innych sztukach Asasyna, choć nadal żywił on awersję do wody. Nie zwlekał jednak już więcej, przez co rzeczonego ósmego dnia, siedział na drewnianej ławce swej łajby, spoglądając na prędko oddalającą się postać starca, stojącego samotnie na nabrzeżu. Gdy i on zniknął, Altaïr westchnął i spojrzał przed siebie, obserwując zachmurzone delikatnie niebo i spokojną, ciemną toń wody. Nie czuł się bezpiecznie, jednak inne rzeczy przejmowały go znacznie bardziej, przez co rzadko kiedy w ogóle zwracał uwagę na to drobne uniedogodnienie.

Spoglądając tak na bezkresny ocean, poczuł się nagle strasznie mikry. Miał przed sobą bardzo długą podróż, po jeszcze dłuższym epizodzie z jego życia, choć było to tak naprawdę ledwie kilka miesięcy. Miesięcy spędzonych na martwieniu się, walce i myśleniu. Nie był pewien przyszłości, bał się jej jak niczego innego, pocieszał się jednak myślą, że tak ponury i ciężki rozdział jego życia ma już za sobą i to nawet mimo faktu, że wiele rzeczy poszło w kompletnie złym kierunku.

No właśnie. Tyle rzeczy poszło źle. Niemal od samego początku ta wyprawa była porażką, a ostatecznie nie udało im się wypełnić celu ich podróży. Jednak wcześniej robili wszystko na ślepo, bez większego przygotowania, ale list Haythama mógł zmienić wszystko.

A on? Wyprawa zmieniła wiele rzeczy w jego osobie, nauczyła jeszcze więcej rzeczy i kazała pożądać tych, których wcześniej nienawidził. Gdy myślał o tym ostatnim, czuł jakieś dziwne uczucie w żołądku, wskazujące tak wiele emocji, które jeszcze odruchowo odrzucał, ale... teraz było mu przyjazne i nie mógł się doczekać chwili, gdy wszystkie te emocje będzie mógł wypuścić na zewnątrz.

Poczuł, jak w jego sercu rośnie maleńkie ziarenko nadziei, mimo iż zdawało się, że wszędzie wokół znajdował się duszący mrok, chcący je zniszczyć za wszelką cenę.

Nadzieja matką głupich, ale... może w końcu wszystko się ułoży?

_______________________________________

Huh, to był długi rozdział, a jego pisanie było jeszcze dłuższe i cięższe. Jeżeli ktoś tu dotarł, to nie wiem czy mam czuć podziw, zazdrość wobec ilości wolnego czasu, czy też zastanawiać się nad tym, jak bardzo komuś się musiało nudzić xD Dziwnie się czuję pisząc te słowa, w ogóle wieńcząc ten rozdział, z którym męczyłem się mały kawałek mojego życia, który jednak wymagał ode mnie gruntowego rozpatrzenia wielu rzeczy, na których dotąd się opierałem. Może nawet dało się jeszcze to zauważyć po tym rozdziale, mimo iż przeglądałem i próbowałem go ogarnąć nieraz. Zresztą mniejsza o to, ważne że w końcu się uporałem z tym, choć zapewne jeszcze trochę czasu minie, nim będę mógł wrócić do pisania kiedy tylko zechcę, a co za tym idzie, częstszych rozdziałów, o ile te kogokolwiek jeszcze obchodzą :x Nie ma sensu więcej przeciągać, miłego dnia, wieczora czy końca świata, co kto tam lubi. Arrivederci Roma :p









Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top