Rozdział XXVI - Kwiaty

Coraz bardziej widać było wiosnę. Na drzewach powoli pojawiała się zieleń, śnieg z dnia na dzień coraz bardziej odpuszczał, można było słyszeć krótkie lecz radosne świergotanie ptaków. Słońce walczyło z mroźnym powietrzem, każdego południa obwieszczając kolejne swe tryumfy na błękitnym firmamencie. W powietrzu zaczęły nieśmiało latać małe żyjątka. W pewnej chwili ze zbieraniny młodych kwiatków wyleciał mały, kolorowy motyl, trzepiąc mrawo skrzydłami na wietrze, ciekaw świata. Zatoczył kilka spirali, po czym jakby z pewną nieśmiałością podleciał do zdyszanej Diany i wylądował na jej ramieniu, zastygając w bezruchu.

Altaïr uśmiechnął się pod wąsem, przyglądając się tej scenie ze swej pozycji, nie tak znów oddalonej od dziewczyny, korzystając z tego, że zajęta jest odzyskiwaniem tchu i nie patrzy na niego. Oparta o drzewo, głowę miała pochyloną, a kaptur, niedbale zsunięty na czoło, wypuszczał spod siebie długie, brązowe włosy.

Jego mała idylla została zakłócona, gdy nieoczekiwanie Włoszka podniosła głowę i spojrzała prosto na niego, powodując mały atak serca i odruchowe skierowanie wzroku na bok. Miał nadzieję, że zdążył to zrobić w porę, gdyż w połączeniu z jego drżącymi jeszcze nogami, widok musiał być naprawdę... upokarzający. Przynajmniej tak mu się wydawało.

— Kiedyś cię pokonam, zobaczysz — westchnęła Diana, z cieniem uśmiechu na pełnych ustach.

— Po moim trupie — odrzekł, próbując odwzajemnić odwzajemnić uśmiech, ale coś mu chyba musiało nie wyjść, gdyż Włoszka spojrzała na niego uważnie.

— Coś... się stało?

— Nie — odparł, ledwie unikając przeklęcia pod nosem.

— Och... może lepiej już pójdę — odparła,  poprawiając rękawicę z ukrytym ostrzem.

— Potem możesz, teraz lepiej powiedz, co z tą mapą?

Diana spojrzała w stronę ich schronienia, teraz ukrytego za ścianą drzew.

— Connor chciał ją zobaczyć.

— Po co?

Altaïr zmarszczył brwi. Dotąd Amerykanin w ogóle nie wykazywał zainteresowania ich kolejnymi postępami w misji, ba, w ogóle na nich przestawał zwracać uwagę, zdając się być cały czas czymś przejęty. Momentami myślał nawet, że ich gospodarz żałuje przyjęcia ich i chce się ich pozbyć, ale... jak dotąd nie zrobił nic w tym kierunku.

— A ja wiem? Powiedział coś o pomyśle, grobie i czasie. Czasem sobie myślę, że po prostu mu odbija — westchnęła dziewczyna.

— Pewnie z tęsknoty. — Altaïr uśmiechnął się nieco, tym razem już normalniej.

Si, za swoim ojczulkiem, hę? — odparła z pobłażaniem Włoszka.

— Albo za czyimś tyłkiem — odchrząknął znacząco.

— No, Haytham miał naprawdę naprawdę niezły tyłek — zaśmiała się, przyprawiając Altaïra o delikatne ukłucie zazdrości.

— Więc czemu tyle czasu spędzałaś z jego synem, a nie nim?

— Wiesz jak to mówią, jaki ojciec, taki syn. — Mrugnęła jednym okiem, a on poczuł nagłą chęć przywalenia w coś.

— Więc dużo was łączy — podsumował kwaśnym tonem, nie potrafiąc powstrzymać całkowicie emocji.

— Noo, on ma męskość a ja nie, więc żebym uzyskała jej choć trochę, trzeba było nas połączyć — zripostowała.

W tej chwili Altaïr stracił resztki dobrego humoru, nie będąc przekonany czy Włoszka jeszcze żartuje, czy już chce mu dać coś do zrozumienia.

— Och, Edward byłby zachwycony. Zwłaszcza tym, że zachowujesz się jak Haytham, który zachowywał się jak sam Edward...

— Myślałam ostatnio o Edwardzie — odpowiedziała, zupełnie innym już głosem. — Ciekawe, czy udało mu się wybrnąć z tego wszystkiego.

— Na tyle na ile go poznałem, to już zdążył się wpakować w tuzin innych kłopotów i przy okazji zdemolować parę miast. A także — dodał po chwili namyślenia — zbeszcześcić kilkadziesiąt cudzych żon.

— Nie, tak robi Ezio — uśmiechnęła się z pewną nostalgią i... uczuciem?

Kim był ten Ezio? I czemu wspominała go w ten sposób?

— Ezio?

— Ezio. — Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

— Kim jest ten Ezio? — zapytał, zniecierpliwiony.

— Ach... Myślałam, że już mówiłam. To mój kuzyn, z Italii. Owo "Niezłe ziółko", jak go raczyłeś nazwać. — Uśmiechnęła się z pewnym rozrzewnieniem.

— Wnioskując po wyrazie twojej twarzy, sama zaliczasz się do tych "cudzych żon" - wypalił, nie wytrzymując jej gry.

A ona raz jeszcze się zaśmiała. Tym swoim cholernym, słodkim głosem. Miał dość słuchania o jej... spotkaniach z miłością, ale z drugiej strony z jakiegoś powodu chciał to wszystko wiedzieć. A przy tym słuchać jej... Opanuj się warknął na siebie w myślach.

— Cóż, można to i pod to podciągnąć — powiedziała.

Przez chwilę Altaïr siedział cicho, ale ku jego zawodowi, towarzyszka nie kontynuowała myśli.

— Więc co robi Edward, twoim zdaniem? — odezwał się w końcu.

Diana westchnęła, ale szybko udzieliła mu odpowiedzi.

— On? Cóż, to co lubi, czyli pewnie znowu z kimś walczy. Albo chleje rum. Albo wszystko naraz. — Skrzywiła twarz, jakby jej się coś przypomniało. — Opowiadał mi raz, jak nie mógł się przebić przez mury twierdzy, znanej z pijaństwa i dzikich imprez wśród strażników, pewnych niezniszczalności murów. To była jedna z najbardziej pokręconych historii, jakie kiedykolwiek słyszałam.

— Dlaczego? — Altaïr usiadł na trawie, opierając się o pogrążony w cieniu konar drzewa.

— Po bezskutecznym ostrzale, gdy skończyły mu się kule armatnie, zdecydował że trzeba wziąć to sposobem, jak to określił. Akurat niedawno napadł na jakąś karawanę przewożącą rum, zaczął więc wystrzeliwać go za mury, jednocześnie blokując możliwość dopłynięcia innym statkom, mającym dostarczyć zaopatrzenie. Po paru dniach, kilku nawalonych w trupa żołnierzy otworzyło bramy, chcąc go poprosić o więcej! Wyobrażasz to sobie? - W trakcie mówienia tego, z jej głosu i twarzy zniknęły resztki tęsknoty.

Przez chwilę siedział z otwartymi ustami, nie wiedząc czy ma się śmiać, czy to on jest przedmiotem żartu. Mimo to prychnął, częściowo z rozbawienia, a częściowo z niedowierzania.

— Że co? To jest tak absurdalne...

— Nie wyglądał, jakby kłamał.

— Ale... te butelki przecież...

Dio mio, Altaïr! Czy ty zawsze musisz być taki zgorzkniały? — westchnęła nagle Diana.

Dopiero teraz sobie uświadomił, że nigdy dotąd nie słyszał swojego imienia z jej ust. Wypowiedziała je nieco powolniej, jakby je... kosztując, rozsmakowując. I... cóż, spodobało mu się to. Bardzo.

— Więc może mnie rozwesel? — zapytał, zniżając nieco głos.

— Takiego ponuraka chyba nic nie rozweseli — stwierdziła, podchodząc do niego powoli.

— Nawet nie spróbowałaś! — odparł nieuważnie, dopiero po chwili uświadamiając sobie sens opowiedzianej przez niej przed chwilą historii. — Jedynie historia Edwarda... — dodał niezdarnie po chwili, próbując się ratować.

Włoszka podeszła jeszcze bliżej, stając tuż nad nim i spoglądając na niego — po raz pierwszy i jedyny — z góry.

— Podrywać jak Ezio to ty nie potrafisz — skwitowała.

Nim zdążył się zorientować w sytuacji, rzuciła się na niego, przewracając na wilgotną trawę. Wsunęła dłonie pod jego i tak rozpięty wcześniej płaszcz, ale nim zdążył pomyśleć cokolwiek niewłaściwego — poczuł nagły atak, jej drobne dłonie na swoim ciele, łaskoczące go tak, że się wygiął w drugą stronę, wybuchając przymusowym śmiechem. Po chwili zaczęło mu brakować tchu, próbował się oswobodzić, zrzucić z siebie napastniczkę albo znaleźć się na niej — bezskutecznie, miała nad nim przewagę w każdym jednym względzie. Nie potrafił już nawet skupić myśli na czymś innym, jak próbie odzyskania tchu w trakcie duszenia się ze śmiechu. W końcu, po całej wieczności, poczuł puszczający go ciężar, a także cudowne uczucie powietrza zalewającego jego wycieńczone płuca. Obrócił się na plecy resztkami sił, i spojrzał w bok, gdzie siedziała Diana, niemniej zmęczona i rozbawiona. Wyglądała tak uroczo, gdy jej pełne, sine usta rozchylone były w szerokim uśmiechu, który pojawiał się nawet w jej niezwykłych oczach...

— A więc jednak — wydyszała tryumfalnym głosem. — Potrafisz się rozchmurzyć!

— Ej, to było niesprawiedliwie!

— Więc co, może rewanż? — zaśmiała się.

— Dobra, tym razem zwyciężyłaś — prychnął, jednak z uśmiechem na twarzy.

— I tak będzie zawsze — podsumowała Włoszka.

— Nie wiedziałem, że w ogóle jesteś do czegoś takiego zdolna — westchnął, w międzyczasie poprawiając koszulę pod szatą.

— Och, nie wiesz o mnie jeszcze wielu rzeczy.

— No tak. Ciekawe, czy żeński gwałt też wchodzi w twój repertuar — mruknął pod nosem.

— Co powiedziałeś?

— Ciekawe ile razy Ezio miał taką niespodziankę.

— Och, no chyba nie jesteś zazdrosny? — zapytała, przeciągając samogłoski.

— Jestem tak samo zazdrosny, jak ty wyżyta — burknął.

— Coś w tym jest, zapewne rodzinna przypadłość — zaśmiała się znów.

Cholera, im więcej się śmiała, tym większą miał ochotę na usłyszenie tego dźwięku raz jeszcze. Dotąd z tego sobie nie zdawał sprawy, w końcu Włoszka zazwyczaj unikała okazywania emocji, a już zwłaszcza radości, ale teraz, przy nim... Może to właśnie przeze mnie? - uśmiechnął się w myślach, gdy wpadło mu to do głowy, wypierając jej wcześniejsze wspominki o innych osobach.

— Strach pomyśleć, jak sobie z tym radzisz — odrzekł już na głos.

— Och, no wiesz, wy, mężczyźni — zaakcentowała ostatnie słowo — zawsze jesteście chętni do pomocy.

— Chcesz mi coś zasugerować?

— To ty mi coś cały czas sugerujesz. — Diana odwróciła głowę w kapturze, przez co straciła Altaïra z pola widzenia.

A jemu zawitała w głowie jedna myśl, chęć, gotowy plan ataku, który wydał mu się tak dobry, że z miejsca zaczął jego realizację.

Zerwał się prędko i wyskoczył w kierunku dziewczyny, która w zderzeniu z nim, padła jak kłoda na ziemię z wcześniejszego przykucu. Już się zbierał, chcąc zaznaczyć swą przewagę, gdy usłyszał kobiecy głos, dochodzący zza jego pleców.

— Doprawdy, urocza z was para. Taka poważna i dorosła.

Odwrócił się, szybko schodząc z Diany i próbując doprowadzić się naprędce do porządku. Jego niedoszła ofiara zaczęła robić to samo, z tym że tyłem w stronę Rachel, która musiała się znajdować tu od pewnego czasu, oglądając ich przymrużonymi oczami, błyszczącymi spod błękitnego kaptura.

— Ech, miejscowi... — westchnął pół żartem, pół serio Altaïr.

— Moglibyście zachować czasem powagę? Jakby to powiedzieć, to nie jest najlepsza pora na amory. — Kobiecie bynajmniej nie było do śmiechu.

— Dlatego sama poświęcasz im każdą chwilę, hm? — warknęła Diana, odwracając się w końcu ku Rachel.

— Ja? Niby kiedy? I komu? — prychnęła ta.

— O, na przykład jemu, tak jak i Haythamowi, gdy jeszcze był z nami. A może sama go wydałaś Templariuszom, co?

— Mała zazdrośnica. Haytham mnie niewiele obchodził, a te oskarżenia są bardzo poważne, w przeciwieństwie do twojego znaczenia tutaj.

Altaïr przysłuchiwał się temu, walcząc ze sobą, by nie wybuchnąć śmiechem. Sprzeczki kobiet były zaiste ciekawym ewenementem, a do tego niesamowicie go bawiącym, z jakiegoś. Brakowało mu jeszcze tylko tego, by rzuciły się na siebie, ciągnąc za włosy i drapiąc pazurami, choć jednocześnie wiedział, że akurat z tymi przedstawicielkami płci pięknej, nie miał na co liczyć w tej kwestii.

— Ja zazdrosna! Ja! — Niemal wypluła te słowa Diana. — To ja cały czas śledzę i przeszkadzam Altaïrowi, na boku się sprzedając, co?

— A co niby innego robiłaś na tych wypadach do miasta, jak nie dawałaś poznać miejscowym tego słynnego włoskiego temperamentu?

— Zaraz tobie dam go poznać, cagna — odparła Włoszka. — Przynajmniej go mam.

— To jedyna rzecz, którą posiadasz — odparła Rachel, wypinając dumnie klatkę piersiową.

— To nadal lepiej, niż podniecanie się workami wypchanymi zaschniętą spermą — zaśmiała się pogardliwie Diana.

Altaïrowi coraz niżej opadała szczęka. Zaczął myśleć o tym, w jaki sposób przerwać im tę pogadankę, samemu unikając ostrzału, ale coś go podkusiło, by posłuchać jeszcze.

— Ja przynajmniej nie muszę prosić rodziny, by się ze mną przespała — prychnęła Rachel.

Diana na chwilę zamarła, a twarz jej wykrzywił gniewny grymas. Widać było, że z jakiegoś powodu, to ugodziło ją prosto w czuły punkt. W końcu szarpnęła się do przodu, poprawiając rękawicę, luźno leżącą na jej dłoni.

— Oż ty tępa...

— Ej, uspokójcie się! — zawołał Altaïr, zastępując drogę Dianie i przytrzymując ją, choć usilnie zaczęła się wyrywać z jego objęcia.

— Puść mnie - warknęła Włoszka, nawet nie patrząc na niego.

— I to wszystko, na co się stać? Biedna i... — Rachel urwała w połowie zdania, gdy wyrażający naganę wzrok Altaïra spoczął na niej.

— Czy możecie skupić się choć przez moment, zamiast się drzeć jak staruchy na targu?!

— Ale to ona... — Zaczęła mówić Diana, ale Altaïr miał już tego dość.

— Ona, ona, jasne że ona. Może i nie postąpiła najlepiej, ale ty też nie musiałaś tak na nią reagować, jak małe dziecko. Jeszcze te twoje podejrzenia względ... — Teraz to on nie dokończył zdania, zdając sobie sprawę z tego, że powiedział za dużo.

Dziewczyna przez chwilę spoglądała na niego tymi swoimi oczami, w których, zdało mu się, mignęło niedowierzanie, po czym wyrwała się i cofnęła o parę kroków.

— Och, świetnie, czyli miałam rację — wyszeptała. — Dobrze zatem, bawcie się ze sobą miło. Arrivederci.

Odwróciła się na pięcie i z miejsca wybiegła, znikając po chwili między drzewami i krzakami. Wszystko to wydarzyło się tak szybko, że Altaïr dopiero po chwili sobie zdał z tego sprawę.

— A tej co się stało? — zapytała ze zdziwieniem Rachel.

— A ja wiem? - odparł w zamyśleniu. — Nim nadeszłaś, była...

— Hm?

— No... zupełnie inna. Ale nie wiem czemu. Może dostała... ach, mniejsza.

— A ja sądzę że wiesz, lecz cały czas to od siebie odrzucasz. Choć w sumie rzeczywiście, kto ją tam wie. — Kobieta teraz prezentowała się zupełnie inaczej, poważna, zamyślona, a w tym wszystkim jakoś tak... intrygująca. — Będę musiała z nią porozmawiać, chyba nieco przegięłam.

— Co ty, ona też nie powinna tak się na ciebie rzucać. — Asasyn wzruszył ramionami.

— Przejmuj się sobą. — Angielka uśmiechnęła się uprzejmie.

Przypomniała mu się jeszcze jedna kwestia, wyparta z głowy nagłą ucieczką Diany.

— A tak w ogóle, to czego chciałaś?

— Aaa... Connor chciał, by wam powiedzieć o zebraniu. Był całkiem podniecony i mówił coś o odkryciu jakiegoś sekretu — zaśmiała się kobieta.

— Ach, a kiedy i gdzie? — Altaïr przygryzł wargę w zadumie.

— Wieczorem w piwnicy. Da znać.

— W piwnicy? — zdumiał się.

Dotąd Connor nie udzielał tam wstępu nikomu, a drzwi zawsze były zaryglowane wzmocnioną kłódką. Jego odkrycie musiało być naprawdę istotne, skoro zdecydował się uchylić im rąbka tajemnicy swojego domu, którego sekretów tak zazdrośnie strzegł.

— Tak, w piwnicy. Cóż, może ma nas wszystkich dość i chce nas zagłodzić na śmierć? — Uśmiech nie schodził z krwistych warg Rachel.

— Może. Cóż, jeżeli to wszystko to...

- Tak w zasadzie to jest jeszcze jedna rzecz. — Jego rozmówczyni przygryzła wargę.

— Tak? — ponaglił ją Altaïr.

— Przyszło to dziś... do nas. Zastanawiałam się co z tym zrobić, chciałam zatrzymać to dla siebie, potem dać tobie, a jeszcze potem wam z Dianą, ale... cóż, poszła sobie.

Kobieta wyjęła zza pleców pakunek wielkości dłoni. Był szczelnie zawinięty, choć pieczęć została już przełamana. Wziął go ostrożnie do ręki, badając ciężar i kształt, ale nic mu nie podpowiedziały.

— To wszystko. Nie zapomnij wrócić do domu! — powiedziawszy to, Angielka odwróciła się i poczęła odchodzić, nucąc przy tym sobie coś pod nosem.

A Altaïr został sam. Gdy w końcu sobie zdał z tego sprawę, minęło dobre kilka minut, zupełnie jakby coś zatrzymało czas na ten okres, a potem go włączyło. Spojrzał na dzierżony pakunek. Cóż takiego to mogło być? Przez chwilę czuł pokusę, by zbadać jego zawartość, lecz ostatecznie włożył go do kieszeni spodni. Rozejrzał się, czując się nagle samotnym.

Jego wzrok spoczął na białych kwiatach, z których wcześniej wyleciał piękny, młody motyl, a które teraz były zdeptane, porzucone i osamotnione. Żaden nawet owad nie chciał  się zbliżyć do zdewastowanego dzieła niegdyś niezwykłej natury, teraz jeszcze jednego odpadu, skazanego na powolne gnicie. Nie było nikogo ani niczego, co by wiedziało, jak naprawić wyrządzoną krzywdę, czy pomóc uczynić ów kwiat jeszcze zdatnym do czegokolwiek. A on, stęskniony za miłością malutkich żyjątek, złamany w niejednym miejscu, miał dokonać swych dni w takim właśnie stanie.

Myśl ta zasmuciła go z jakiegoś powodu. Czy dało się tej szkody uniknąć? Musiała ją wyrządzić Diana, uciekając od nich, nie zważając na nic wokół siebie. Dlaczego? Pojęcia nie miał. Ale jeżeli zrobiła to przez niego... Czy gdyby stanął po jej stronie, ani roślinka nie utraciłaby życia, ani nie ujrzałby w jej oczach błysku, bolesnego mimo wszystko, rozczarowania? A może skrzywdził ją tym, stając po stronie Rachel, stratował coś, co między nimi rosło tak, jak ona to uczyniła z kwiatem?

Po chwili jednak odepchnął od siebie te myśli. Postąpił właściwie, gdyby tak nie uczynił, kłótnia potrwałaby jeszcze dłużej, a nawet być może doszłoby do rękoczynów... prawda? Nie powinna się tak zachowywać, nawet mimo swoich obaw i niezbyt przyjaznego nastawienia Rachel. On chciał jedynie ukrócić ich gniew, który z jakiegoś powodu Diana trawiła od samego początku względem większości miejscowych, mimo iż starała się to ukrywać. A miał tym zniszczyć uczucie między nimi? Nie mógł tego zrobić, bo niczego takiego nie było. Ona miała swoje zadanie, a on znowu zaczynał myśleć innymi partiami ciała.

A jeżeli nie? Przypomniał sobie jej cudowny, delikatny śmiech, zwiewne, długie włosy, parę dużych, nieziemskich oczu. Jak przez mgłę pamiętał to, jak ją tulił do siebie, jej drobne ciałko, które było jakby... jakby co?

Przeklął samego siebie w myślach. Im dłużej o niej myślał, tym więcej wspomnień tracił, nie dlatego że nie zwrócił na nie uwagi, ale właśnie dlatego, że zajmowały specjalne miejsce. Gdy sobie to uświadomił, uśmiechnął się ponuro pod nosem. Czasem chciałby żyć w jakiejś książce,  w innym życiu, w którym taki związek byłby mu dozwolony, nawet jeżeli miałby przejść przez mityczne Piekło i Hades, by coś takiego się zdarzyło. Właściwie to Diana sprawiała wrażenie, jakby się pojawiła właśnie z takiej powieści, ale... to była tylko jego wyobraźnia. Nadal trzymał się postanowienia, które zakazywało mu nawet patrzenia na jakąkolwiek kobietę, nadal widział w tym sens większy, niż w angażowaniu się w jakieś uczuciowe gierki. Bo po co, skoro nieważne czego by nie zrobił, i tak by mu nie wyszło? Rozdziały jego życia były zamkniętym kołem, a on pokonywał coraz to kolejne okrążenia, patrząc cały czas na to samo, ale z innej perspektywy. Już dawno to dostrzegł, grzebiąc jakąkolwiek radość z życia i optymizm głęboko w ranach swego serca, którego jednak nawet nie potrafił upilnować.

Westchnął. Co ma być, to będzie. Nie było większego sensu ingerować w inne rzeczy bardziej, niż już teraz to robił. Wystarczy wypełnić swoją misję, a o reszcie zapomnieć. Z tym nastawieniem zaczął wracać do schronienia, bardzo chcąc w nie jeszcze wierzyć.

                                  ***

Altaïr siedział na fotelu w salonie, spoglądając przez okno. Gdzieś w kominku trzaskał cicho ogień, ale nie zajmowało to jego myśli. Noce były jeszcze bardzo zimne, a on przywykł do tego odgłosu tak, jak smoki przyzwyczaiły się do nazywania ich bajkowymi stworzeniami.

Jego wzrok był nieobecny, pogrążony gdzieś w chmurach, ale nikomu nie udałoby się odgadnąć, w których ich miejscu teraz się znajduje. Przypominał wręcz jedną z rzeźb, w swojej białej szacie i kapturze, głęboko nałożonym na głowę. Zdradzały go jedynie błyski w oczach, niby stracone marzenia dusz, odbywających ostatnią pielgrzymkę do innego świata.

W końcu dobiegł go odgłos szybkich kroków z korytarza. Po chwili ktoś stanął przy wejściu, wołając go. Odwrócił głowę, patrząc na Rachel, odzianą w swoją zbroję, tym razem jednak bez kaptura.

— Tu jesteś! — westchnęła z pewną wręcz ulgą.

— A gdzie miałem być? — jęknął cicho, wstając powoli z fotela.

— A bo ja wiem? Chodź już, czekamy tylko na ciebie.

Kości mu strzeliły, gdy zaczął się przeciągać. Chyba siedział dłużej, niż mu się wydawało.

— Och, starość nie radość, co? — zażartowała kobieta.

— Och, zamknij się — mruknął cicho.

Daleko mu było do wesołości.

— Nie narzekaj tylko chodź, bo będą narzekać.

— Czyli... Diana... się odnalazła? — zapytał niepewnie.

— Była z Connorem. Cóż, jest w o wiele lepszym humorze, niż gdy ją widziałeś ostatni raz,  więc nie ma o co się martwić.

Altaïr poczuł jak Zazdrość wbija mu mały, długi sztylet w serce. Czego ona znowu u niego chce?

Mimo to, bez słowa więcej podążył za kobietą. Wkroczyli na niezbyt oświetlony korytarz i udali się nim, aż dotarli do schodów, po obejściu których ukazało im się otwarte wejście, wiodące w dół. Zaczęli zbiegać po kamiennych schodkach, nadszarpniętych zębem czasu. Gdy w końcu zjawili się na dole, przywitał ich blask świec i pochodni, oświetlających środek pokoju. Na ścianach wisiały różne mapy i przedmioty, gdzieniegdzie walała się broń, a na rzeczonym środku znajdował się stół. Rozłożone było na nim kilka książek i mapa Diany, nad którą stał pochylony Connor. Kątem oka dostrzegł pelerynę Diany, ale zabrakło mu odwagi, by spojrzeć na Włoszkę.

— Wszyscy? Nareszcie — przemówił Connor. — Szukaliście cały czas w złych miejscach. Ta wasza wtyka dała wam mapę podziemii. 

— A wiesz chociaż, gdzie one są? — zapytała Rachel.

— Inaczej bym was tu nie zwoływał. Miejsce to zgadza się niemal idealnie z tym, które znajduje się w mapach Florydy.

— Znowu tam? — jęknął Altaïr.

— Nic nie poradzę.

— Potrafiłbyś nas tam doprowadzić? — Po raz pierwszy odezwała się Diana.

Słysząc ją,  Altaïra przeszedł dreszcz. Całkiem przyjemny, choć... z jakiegoś powodu poczuł ukłucie winy.

— Kanały są identyczne do ulic, ale tak, to nie powinno być zbyt trudne.

— Świetnie. Kiedy możemy wyruszać?

— Za parę dni, muszę jeszcze tylko pozałatwiać... kilka spraw w wiosce.

— Doskonale — odrzekła Diana, ruszając ku schodom i mijając Altaïra bez słowa.

Rachel udała się za nią, a mężczyźni zostali sami.

— Cokolwiek chcesz zrobić, nie masz wiele czasu — powiedział Connor.

Zaiste, westchnął w myślach Altaïr, mimo iż tak naprawdę nie był do końca pewien, co Amerykanin miał na myśli. Wkroczył na pogrążone w mroku schody.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top