Rozdział XXIV - Spisek

Może powinien był do tego przywyknąć, ale nawet jeśli, to niespecjalnie ani mu się to udawało, ani się do tego nie garnął. Altaïr potrząsnął głową, zrzucając z kaptura gromadzące się tam krople deszczu. Środek, a może koniec zimy, choć równie dobrze to mógł być jej początek, sam już nie wiedział, a tu zaczynało padać. I to tym zwykłym, cholernym, zimnym deszczem, nie śniegiem ani czymkolwiek innym. Już wolałby nawet te słynne deszcze żab, o których tyle się nasłuchał i naczytał. Zresztą, przeżycie czegoś takiego musiałoby być naprawdę... ciekawym doświadczeniem. A nie to co teraz, zwykłe nasiąkanie wodą, zupełnie niczym wełniane odzienie. Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że zupełnie jak odzienie, które to właśnie miał na sobie. I które stawało się cięższe z każdą chwilą, przez cholerną wodę.

No w każdym razie tak mu podpowiadała wyobraźnia. Te kilka kropel, które dopiero co zleciały, już zdążyły go rozdrażnić i pogorszyć humor.

- Daleko jeszcze? - wyrwało mu się.

- Jesteśmy tu może... z pięć minut - westchnął Haytham.

- O pięć za dużo - jęknął Altaïr.

- A ja nadal nie rozumiem, po kiego diabła mnie tu targacie - mruknął tamten.

Rzeczywiście, nie wspomnieli mu o celu ich podróży. Właściwie, nawet między sobą o tym nie rozmawiali, to jest Diana z nim. Od chwili ich słabości, Włoszka była całkowicie pochłonięta planowaniem czegoś i non stop uciekała od czyjegokolwiek towarzystwa, tłumacząc się brakiem czasu czy chęci, choć nie było to też tak dawno temu, bo ledwie siedem księżyców. I to wyjątkowo długich...

- Już niedługo się dowiesz - rzuciła Diana, nie patrząc nawet w ich kierunku.

Nie próbował dobijać się do jej towarzystwa, dochodząc do wniosku, że jeżeli jej zależy, to sama da o tym znać. A może była zawstydzona tamtym wydarzeniem i bała się spędzać czas przy jego obecności? W końcu każda wymówka jest dobra...

- Też bym chciał to wiedzieć... - dodał Connor.

- Nikt ci tego nie zabroni - odparła chłodno.

- A tobie nikt nie zabroni odpowiedzieć - odparował.

- Owszem. I?

Diana bardzo chłodno traktowała swego... towarzysza. I Altaïr po raz kolejny łapał się na tym, że słuchanie takich akcji poprawiało mu humor.

- Nie musisz być taka niemiła - żachnął się Amerykanin.

- Lepiej z nią uważaj - poradził Haytham, poprawiając kołnierz. - Z kobietami nigdy nic nie wiadomo.

- Umiem się z nimi obchodzić - prychnął Connor. - To ty jesteś wiecznie samotny.

- Wiesz, niedaleko pada jabłko od jabłoni. - Diana uprzejmie uśmiechnęła się.

W jego przypadku to nasiono w nasienie, czy jakoś tak - dodał Haytham.

Connor spąsowiał, patrząc to na dziewczynę, to na ojca, nie spodziewając się takiego spisku.

- Ale...

- Ale? - Diana nawet nie obdarzyła go spojrzeniem.

- Ty... i...

- Ej, patrzcie na to! - rzucił nagle Altaïr, zatrzymując się.

Spojrzeli na witrynę sklepu, na którą Asasyn wskazywał. Widać tam było wycinek informacji z gazety, całkiem świeżej, Widniał na niej rysunek znajomego pałacu, który poszedł z dymem w trakcie ich ucieczki.

- Mówiłem wam, że nie dadzą temu spokoju - westchnął Haytham.

- Skup się na czytaniu - fuknęła Diana, nie odrywając oczu od tekstu.

Krótka wzmianka mówiła, iż przestępców nadal nie odnaleziono, pomimo pełnej mobilizacji i znaczącej pomocy zewnętrznej organizacji. Główni podejrzani, których dotąd szukano, nie znaleziono nawet śladów bytu po nich.

Para asasynów uśmiechnęła się do siebie z satysfakcją. Z wyjątkiem oczywiście Connorem, który wpatrywał się w kartkę w zamyśleniu.

- To mały sukces - zauważył Haytham. - Prędzej czy później i tak zostaniecie wykryci. Obstawiam, że raczej prędzej niż później.

- To i tak dłużej, niż się spodziewaliśmy - skwitował Altaïr.

- Przecież nas widzieli - zamyśliła się Diana.

- Konkretnie to jedna osoba.

- Więcej - rzucił Altaïr. - Znaczy, tak mi się wydaje.

Anglik uniósł brew, patrząc na niego.

- Było kilka epizodów, w trakcie których... no cóż, było gorąco.

- Oczywiście że było gorąco, idioto. Uciekaliście z płonącego pałacu.

- Chodziło mi o to, że...

- Tak, tak, że ktoś was nakrył - stwierdził zniecierpliwionym tonem Haytham.

Altaïr wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Dianą.

- Taak, coś takiego. Wprawdzie nie sądzę, by... - przerwał, nieco się czerwieniąc na wspomnienie tego, jak wylądował z Włoszką w schowku. - Ktoś poza tamtą osobą nas rozpoznał, ale... nigdy nie wiadomo.

- Żyjecie tylko dlatego, że ktoś wam na to pozwala. I nie, to nie jestem ja. - Haytham sprostował szybko.

Asasyni znów spojrzeli na siebie, nieco zaniepokojeni.

- Co masz na myśli? - zapytała Diana.

- Pakujecie się w sam środek kłopotów, bez przygotowania, rozeznania, planów, pakujecie mnie w coś, nie chcąc powiedzieć o tym ani słowa. Nie potraficie rozwiązać nawet problemów wewnętrznych. Nie wiem co chcecie osiągnąć, ale w ten sposób zniszczycie najwyżej samych siebie.

Zapadła chwilowa cisza, przerywana jedynie cichym kropieniem małych kropelek uderzających o śliski bruk, póki Diana, w typowy dla siebie sposób, nie podsumowała słów Anglika.

- Myślałam, że tylko kobiety mają TE dni.

Ten spojrzał na nią z jakby niedowierzaniem, a gdy otwarł usta, jednocześnie rozległ się głośny grzmot, dodający jego słowom specyficznego autorytetu.

- To nie jest temat do żart, dziewko.

- Al...

- Narażacie zarówno swoje, jak i moje działania na klęskę przez czyjeś kaprysy. Mam nadzieję, że ten ktoś będzie tego warty - rzekł dobitnie Haytham.

- Nic nie mówili...

- Nie jestem tak durny, za jakiego mnie macie. A teraz, prowadźcie - uciął mężczyzna.

Ruszyli przed siebie, w narastającej powoli nawałnicy. Niebo pomrukiwało gniewnie nad ich głowami, błyskami próbując okazać swe niezadowolenie. Ubranie Altaïra i Diany kompletnie zmokło, nieco lepiej się trzymał Haytham z Connorem, przyzwyczajeni do panujących tu warunków. Podążali w milczeniu z zaciętymi minami, nie odstępując na krok pary asasynów, choć i oni pogrążeni byli we własnych myślach, poruszając się raczej instynktownie, niż zwracając uwagę na wymarłe niemal otoczenie, budynki z zasłoniętymi oknami, rynnami i dachami ociekającymi wodą. Nie było widać nawet szczurów, zazwyczaj przebiegających swobodnie ulicami miasta. Gdy w końcu dotarli do celu, zatrzymali się, nadal nie przerywając ciszy, zupełnie jakby od tego zależało powodzenie ich misji.

Może tak właśnie jest, pomyślał Altaïr, rozglądając się.

Zaufał Dianie, która z kolei ufała temu człowiekowi, który rzekomo powiedział jej o Fragmencie Edenu. Czy miał jakiś wybór? Być może, ale nawet jeśli, to jego wyborem były jej niesamowite oczy.

Uśmiechnął się nieco pod nosem, nasuwając głębiej kaptur na twarz. Znajdowali się przy żelaznej bramie, prowadzącej do otoczonego żelaznym płotem placu, z fontanną i kilkoma ławkami naokoło niej. Naprzeciwko znajdował się cel ich podróży - całkiem spora posiadłość, zbudowana z czerwonych niegdyś cegieł, teraz częściowo pozabijana deskami, brudna i z pęknięciami w ścianach. Biorąc pod uwagę to, że budynek był otoczony z wszystkich stron innymi domami, skromniejszymi i także niezbyt ciekawie wyglądającymi oraz ciągle padający, rzęsisty deszcz, sceneria sprawiała niesamowicie ponure wrażenie. Dom wyglądał na schronienie co najwyżej rodziny, która wszystko przegrała w hazardzie, nie zaś jak schronienie templariusza.

Tak jak powinno być, stwierdził Altaïr. Może i nie było to zbyt podobne do zachowań templariuszy, ale niewątpliwie rozsądne i przemyślane. Nikt nie poszukiwałby kogoś wysoko postawionego na takim odludziu, w niszczejącym budynku, co z kolei czyniło go bezpiecznym w pierwszym rzucie.

A patrząc na drugą stronę medalu, stanowiło to doskonałe miejsce do zestawienia pułapki. Któż bowiem przejąłby się historią rozkładających się zwłok w opuszczonej posiadłości?

- To tutaj? - Connor przerwał ciszę, wyprzedzając ich nieco.

- Tak.

Altaïr spojrzał zaskoczony na Haythama, chwilę potem kierując wzrok na Dianę, która wyglądała na niemniej zszokowaną.

- Skąd... - Chciała zadać pytanie, ale nie zdążyła nawet go sformułować.

- Teraz wszystko rozumiem - westchnął Anglik. - Wiecie przynajmniej, z kim się zadajecie?

- Z takimi jak ty - rzuciła szorstko dziewczyna, zakładając ręce na piersi, by wydawać się bardziej przekonującą.

Altaïr póki co nie zamierzał się odzywać. Miał w końcu tu najmniej do powiedzenia, a mógł się zawsze dowiedzieć czegoś... ciekawego.

- Oni są jeszcze... gorsi - odpowiedział twardo Haytham. - Działam na własną rękę, w trakcie gdy oni ślepo podążają za przywódcą, który oślepia ich wizją większego dobra. A ten żyjący tutaj, jest tego najlepszym przykładem.

- Wy wszyscy jesteście tacy sami - parsknęła Włoszka.

Mężczyzna spojrzał z rezygnacją na Altaïra, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę domu. Po chwili zrównali się z Connorem, który wydawał się być nieco nieobecny. Gdy dotarli do drzwi, pośrodku których widniało potężne pęknięcie, Haytham już dawno był w środku, czekając na nich.

- Zanim się tam udam, chcę wiedzieć jedną rzecz. Ile wam zaoferował?

Diana milczała, zastanawiając się nad odpowiedzią. Cóż, od powiedzenia tego mogło zależeć powodzenie jej misji - jak i jego, uświadomił sobie Altaïr. Choć jakiś mały irytujący głosuj z tyłu jego głowy zaczął się zastanawiać, czy aby na pewno to właśnie na tym mu zależało...

- Coś, na czym bardzo mi zależy - odrzekła w końcu obojętnym tonem.

Jednak nie dość obojętnym, gdyż Anglik spojrzał na nią przenikliwie, a po jego twarzy mignęła jakaś emocja, zaraz jednak ją skrył.

- Rozumiem - odparł krótko. - Zostaniecie tutaj. - Wskazał ręką na pokój, którego wejście znajdowało się w ścianie po ich prawej stronie. - Nie mam pojęcia ile mi z nim zejdzie. Jeżeli coś się wydarzy... nie czekajcie na mnie.

Nie skończył nawet mówić, a już oddalał się od nich, a z w końcu zniknął w jakimś przejściu.

- Więc co robimy? - spytał Connor, zacierając ręce z zimna.

- Jak to co, czekamy - odparł Altaïr, nagle czując się potwornie zmęczonym.

- Co?

Altaïr zerknął na niego zdziwiony, a Diana mu w tym zawtórowała.

- No co się tak patrzycie? Nie chcecie go pośledzić?

- A po cholerę?

- Może powiedzieć coś ciekawego, albo spotka się z kimś interesującym, albo...

- I co ci to da? - zapytała Diana. - Jeżeli nas przyłapią, nie wyliżemy się z tego, a póki co jest... naszym sojusznikiem.

Altaïr usłyszał jej zawahanie się, gdy mówiła o ich sojuszniku. Nieco go to zaniepokoiło, ale po chwili zwalił to na swą paranoję.

- Ale co jeśli spiskuje przeciwko nam? - zaparł się Connor. - Musimy się dowiedzieć o czym rozmawia!

- My go tu przeprowadziliśmy, on ustawia zasady. A jedną z nich jest nieograniczanie go, czyż nie?

- Ale to nie jest...

- Po prostu się zamknij - rzucił zmęczonym głosem Altaïr. - Jeżeli cokolwiek ma się udać, musimy ufać sobie nawzajem, a przynajmniej udawać, że tak jest. A teraz chodźmy.

Jako pierwszy przekroczył framugi pozbawione drzwi, rozglądając się po pomieszczeniu. Było w zarówno gorszym jak i lepszym stanie, niż się spodziewał. Wszędzie zalegał kurz i pajęczyny, dwa z trzech foteli były rozprute, a kanapa była nieco zdeformowana, w całym pokoju zaś panowała pustka, jakby ktoś powynosił niemal wszystko, co znalazł. Natomiast na pozostałych meblach można było nadal siedzieć, co przyjął z ulgą, a w szafce pod ścianą znajdowało się kilkanaście książek, których tytułów nie potrafił rozszyfrować. Szybko podszedł i rzucił się na kanapę, zostawiając bardzo niewiele miejsca. Ta natomiast ugięła się pod nim i zaskrzypiała przeraźliwie, zupełnie jakby położył się na staruszce, jedna nie zwrócił na to uwagi. Za nim weszła Diana i ostatecznie, niezadowolony Connor.

- To na pewno tutaj? - spytał ten ostatni, zniesmaczony. - To miejsce jest ruiną.

- Zapewne właśnie dlatego wybrał to miejsce - odparł Altaïr, zmęczony narzekaniem.

Diana tymczasem podeszła do szafki i zaczęła uważnie przyglądać się książkom, wyjmując niektóre z nich, aż wybrała jedną, z całkowicie czarną okładką. Dokonawszy wyboru, wróciła i usadowiła się w rogu kanapy, przy nogach Altaïra, który poczuł z tego powodu dziwną satysfakcję.

Czas im zaczął upływać w ciszy, przerywanej jedynie dźwiękami kropel wody, bombardujących ich schronienie, grzmotów, a także cichym szelestem kartek, przewracanych przez małą Włoszkę, na którą Altaïr spoglądał spod przymrużonych powiek, udając sen.

Choć w pewnym momencie rzeczywiście musiał się zdrzemnąć, gdyż obudziły go podniesione głosy dochodzące z korytarza. Już chciał się poderwać, gdy poczuł jak ktoś kładzie drobną, ciepłą dłoń na jego klatce, a gdy wzrok mu się wyostrzył, dojrzał Dianę, przykładającą palec do zasłoniętych ust. Zastygł więc i wsłuchał się w rozmowę.

- Myślisz, że tutaj przyszedł?

- A czemu miałby tego nie zrobić? Aż tak sprytny to on nie jest - zachichotał szorstki głos.

- Nie rób tego błędu. Nie bez powodu zszedł tak wysoko w naszych szeregach.

- Wystarczą znajomości. A co z tymi jego... znajomymi?

- Miał ich przeprowadzić ze sobą. Ależ by się zdziwili - zaśmiał się paskudnie drugi mężczyzna.

- Ilu ich było?

- Chyba trzech, chociaż chuj tam ich wie.

Altaïr czuł rosnące zaniepokojenie. Czyżby jednak...?

- Chodź już do nich, zaraz przyjdą posiłki, nie chcemy przecież żeby się spłoszył.

Gdy usłyszeli odchodzące w dal kroki, Altaïr i Diana zerknęli na siebie i zerwali się, niemal równocześnie. Zaraz dołączył do nich Connor, wyglądający na mocno rozzłoszczonego.

- Co za dupek - warknął, tak głośno, że Altaïr odruchowo rozejrzał się po pokoju.

- Ciszej! - syknęła Diana. - Oni mogą tu...

- Nie obchodzi mnie to! Ta zdradziecka świnia znowu nas sprzedała! - Głos Connora stawał się coraz głośniejszy, mimo ostrzeżenia towarzyszki. - Chcę...

- Musimy się stąd zabierać - jęknęła Włoszka, spoglądając ku wejściu.

- Dam sobie z nimi radę, a przy okazji pozbawię ten świat kolejnej gadziny, czy tego chcecie, czy nie!

Mężczyzna już chciał się ruszyć, gdy pięść Altaïra uderzyła z niemałą siłą w jego głowę, aż musiał się cofnąć.

- Mam głęboko gdzieś to, czego ty chcesz. - Teraz to Altaïr ledwo panował nad swoimi emocjami. - Zachowujesz się jak małe dziecko, któremu ktoś zabrał zabawkę. Nie masz pojęcia o kim oni rozmawiali, natomiast jeżeli się stąd nie wyjdziemy, to znowu się wpakujemy w kłopoty, więc czy tego chcesz czy nie, idziesz z nami - wycedził przez zaciśnięte zęby i ruszył w kierunku wyjścia.

Jednak już było za późno. W chwili gdy dotarł do przejścia, ktoś na niego niespodziewanie wpadł z całym impetem, przewracając go. Altaïr wylądował na ziemi, już chciał się zebrać, gdy żołnierz w czerwonym kubraku pod grubym, brązowym płaszczem stanął ciężkim butem na jego klatce piersiowej i zaczął naciskać, celując w niego triumfalnie pistoletem.

- Ha, czyli jednak mieliśmy rację! - rzekł z paskudnym uśmiechem. - Teraz sobie tylko poczekamy i...

Nie zdążył powiedzieć nic więcej, gdyż nagle coś ciężkiego mignęło w powietrzu i z hukiem wbiło się między jego oczy, a impet uderzenia sprawił, że zatoczył się do tyłu i rąbnął o podłogę bez życia. Ostatnim czynem żołnierza było pociągnięcie za spust, które mimo iż nikogo nie trafiło, było tak głośne, że Altaïra zabolały uszy. Tymczasem Diana szybko do niego podbiegła i podała mu dłoń, pomagając wstać.

- Dzięki - wymamrotał, rozcierając obolałe miejsca. - Musimy się stąd zabierać.

- Och, jaka szkoda, tak tu romantycznie - odparła sarkastycznie, wyglądając na korytarz, skąd jednak szybko się cofnęła. - Biegną tu!

- Ej, możemy wybić okno! - zawołał do nich cicho Connor.

- Oszalałeś? - parsknęła Diana.

Altaïr jednak już do niego podbiegł i razem zaczęli podważać kilka desek, które blokowały dostęp do starej szyby. Gdy w końcu im się udało, Amerykanin wyjął swojego tomahawka i rąbnął nim w szkło, które nadwątlone czasem, rozleciało się w drobny mak. Szybko się przez nie wydostali i rozejrzeli po otoczeniu. Pusty wcześniej plac nagle zaroił się od żołnierzy w grubych płaszczach, dzierżących muszkiety. Część z nich patrolowała teren, niektórzy próbowali schronić się przed deszczem pod drzewami, jednak ich wzrok przykuł znaczny oddział, spieszący w stronę domu. Na szczęście nie dostrzegli asasynów, skrytych za ścianą potężnej ulewy i kilkoma krzakami, jednak nie mieli wystarczająco wiele czasu, by uznać to za sukces.

Gdy w wybitym otworze zjawiła się Diana i chciała przejść, nagle coś ją szarpnęło z tyłu, wciągając do środka. Nim jednak zdążyła zareagować, zjawił się przy niej Altaïr, który dostrzegł kolejnego żołdaka, próbującego wciągnąć Włoszkę. Wychylił się i chwycił go za kubrak, a gdy niespodziewający się tego mężczyzna zerknął na niego, nawet nie opierając się jego sile, Asasyn wysunął ukryte ostrze i wbił je w w jego oko z taką siłą, że te po prostu pękło, a właściciel zwalił się bez życia na ziemię. Pomógł Dianie wyjść i szybko zaczęli podążać obok ściany.

- Co teraz? - spytał Altaïr, ledwo słyszalny przez uderzające wszędzie wokół krople deszczu.

- Chyba musimy się przez nich przebić - wydyszała Diana.

- Powinna tu gdzieś być rynna - odrzekł Connor. - Możemy się po niej wspiąć i spróbować przejść dachem.

- A jeżeli jej nie będzie?

- Musimy spróbować - odparł Altaïr, schylając się jeszcze bardziej, gdy osłaniająca ich dotąd roślinność nagle się skończyła, przez co byli widoczni jak kaczki do odstrzału.

Słowa Connora jednak się sprawdziły i w końcu, na samym rogu posiadłości, znaleźli starą, zardzewiałą i chyboczącą się niebezpiecznie rynnę. Zaczęli się po niej kolejno wspinać, Connor, Diana i na końcu on sam. O ile rynna wytrzymała ciężar jego towarzyszy, tak pod nim samym, nieprzygotowanym do takiej wspinaczki, zarwała się, odmawiając dalszej służby po wielu latach. Gdy ta upadła z potężnym hukiem na ziemię, Altaïr zawisł na dachu, jednak nie potrafił znaleźć miejsca zaczepu, przez co zaczął w upiornie powolnym tempie się ześlizgiwać po mokrych i śliskich dachówkach, aż kompletnie stracił w nich oparcie i zaczął spadać. Na szczęście jednak w ostatniej chwili coś nim szarpnęło, a on poczuł silny uchwyt na przedramieniu. Zerknął do góry i ujrzał parę dużych, różnokolorowych oczu, spoglądających na niego spod kaptura z dziubkiem. Na tle ciemnego, ciężkiego nieb. Wyglądały tak niesamowicie, dwa różne kolorki wśród szarości, wyróżniające się niczym pałac w otoczeniu byle jakich domów, że na moment zatracił się w nich bez reszty. Dopiero dźwięk przybliżających się kroków przypomniał mu, że musi się wspiąć, co też zrobił, odbijając się stopami od ściany. Z pomocą Diany wczołgał się na dach i wstał, zaczynając szybko szybko biec. W pewnym momencie znów utracił równowagę, gdy ktoś z dołu wystrzelił i kula uderzyła w dachówkę pod nim, która się rozprysła, jednak tym razem obyło się bez incydentów.

Dobiegli do krawędzi i zatrzymali się. Przed nimi roztaczała się niewielka przepaść, w której znajdowało się żelazne ogrodzenie z zaostrzonymi szpikulcami, otoczone całą armią potężnych pokrzyw. Naprzeciwko nich znajdowało się zamknięte okno, umieszczone w drewnianym, pochyłym dachu. Z tyłu, tym razem już na dachu, dochodziła do nich pogoń; mieli bardzo niewiele czasu.

- Co teraz?! - zawołała Diana, przekrzykując burzę.

- Za mną! - ryknął Connor.

Amerykanin cofnął się by nabrać rozpędu, po czym z biegu wyskoczył i wbił się przez okno do środka domu, rozbijając swoim ciałem szybę. Altaïr spojrzał na Dianę, która wzruszyła ramionami i poszła w ślady mężczyzny, jednak z większą gracją lądując wśród odłamków szkła.

Altaïr zerknął za siebie; widział już wyraźnie goniących ich mężczyzn. Albo teraz, albo nigdy. Nabrał wdechu, cofnął się i jeszcze raz ocenił odległość. Niemal z miejsca się rozpędził i w ostatniej chwili wybił z krawędzi, unosząc w powietrze i przelatując nad przepaścią. Już myślał że spadnie w nią, gdy wleciał w otwór i wykonując przewrót powstał. Rzucił okiem po pomieszczeniu. W drzwiach naprzeciwko czekała Diana, zaś w łóżku pod ścianą spoglądała na nich w ciężkim szoku para, która jeszcze przed chwilą musiała kopulować, ale Altaïr nie miał czasu o tym rozmyślać. Odpiął sakiewkię z monetami od pasa i rzucił im, samemu biegnąc już za Włoszką. Po chwili razem z Connorem wydostali się na ulicę, gdzie zaczęli biec dziko przed siebie, nie zwracając uwagi na kierunek, starając się jedynie zgubić ewentualny pościg.

W końcu zatrzymali się na jakiejś ulicy, ciężko dysząc.

- Myślicie, że ich zgubiliśmy? - zapytał Altaïr.

- Pewnie tak. Jak tylko go dorwę... - warknął Connor.

- Tyle że oni sami mówili tak, jakby Haytham był w ich pułapce - odparła Diana. - Mam nadzieję, że mu się powiedzie...

Connor stęknął, rozeźlony i udał się na wprost siebie, zostawiając Altaïra z Dianą.

- Czyli znowu nam się nie powiodło - westchnął.

- Niezupełnie.

- Co masz na myśli? - Spojrzał na nią zdziwiony.

- Póki co, nadal wywiązuje się z umowy. - Diana sięgnęła pod płaszcz, skąd wyjęła nieco poturbowaną, ale nadal całą książkę w czarnej okładce.

- I co z nią chcesz zrobić? Napalić? - roześmiał się nerwowo Altaïr.

- Napalony to ty chodzisz - warknęła, otwierając książkę. - I zanim to powiesz, nie, nie pomogę ci z tym.

Altaïr zastygł z otwartymi ustami, nieco zaskoczony, gdyż właśnie mniej więcej coś takiego chciał powiedzieć. Włoszka tymczasem podsunęła mu jakiś świstek papieru wciśnięty między strony pod nos. Chwycił go i zaczął przeglądać, a gdy w końcu uniósł wzrok, spojrzał na nią niepewnie.

- A jeżeli to znów pułapka?

- A mamy jakiś wybór? Zresztą, tamto wcale nie wyglądało na JEGO pułapkę.

- Sugerujesz coś?

- Nie dziwi cię to? To już drugi templariusz, który spiskuje z nami. Coś dziwnego się dzieje w ich szeregach, pytanie brzmi tylko... co to takiego.

- Zaraz, to był templariusz? - Altaïr zmarszczył brwi.

- Masz bardzo słabą pamięć - westchnęła Diana, biorąc z jego rąk książkę i odwracając się.

Asasyn został w tyle, pogrążony w myślach.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top