Rozdział XXII - Intencje

Altaïr wysunął ukryte ostrze, drugą ręką wywijając mieczem dla rozgrzania, wpatrując się cały czas w oczy swojego wroga. Zaczęli krążyć wokół siebie, śledząc każdy swój ruch, każdy oddech, każde drgnięcie.

On, asasyn i jego przeciwnik, templariusz. Tak jakby sama natura kazała im ze sobą walczyć, a kiedyś dojść do tego musiało. Jak ogień z wodą, słońce z cieniem, mróz z gorącem. W walce o jedno, gdzie zwycięzca mógł być tylko jeden.

Haytham zrobił wypad, wyprowadzając cios znad głowy szablą. Altaïr jednak lekkim ruchem dłoni odbił broń przeciwnika, choć siła uderzenia szarpnęła jego nadgarstkiem. Zaraz spróbował wbić ukryte ostrze w serce Anglika, ten jednak chwycił go za przedramię i wykręcił w drugą stronę, a gdy Asasyn, chcąc nie chcąc, obrócił się do niego tyłem, kopnął go mocno w plecy, aż ten odleciał i upadł w mokrym śniegu.

Szybko jednak się zebrał w sobie i przetoczył na plecy, skąd poderwał się na nogi. Znów zaczęli krążyć w wytyczonym już kręgu. Nie było tu miejsca na błąd, każdy ruch mógł kosztować zbyt wiele, by dało się go naprawić. Żaden z nich nie chciał sobie pozwolić na ryzykowną zagrywkę, choć tylko taka mogła zagwarantować zwycięstwo.

Zamarkował cios z prawej, w ostatniej chwili przerzucając miecz do lewej ręki. Haytham jednak był na to zbyt dobrym żołnierzem, więc w porę zmienił ustawienie, za to Altaïr był zbyt doświadczonym szermierzem. Miecz zaraz wrócił do poprzedniej dłoni, a Asasyn wykonał skośne cięcie. Templariusz zdołał jednak sparować cios ukrytym ostrzem, choć siła uderzenia nim zachwiała, jednak nie na długo.

Dojrzał w oku Haythama groźny błysk, gdy ten ponownie wystrzelił ku niemu, tym razem tnąc poziomo. W ostatniej ledwie chwili Asasyn odskoczył do tyłu, czując jeszcze podmuch powietrza. Wykorzystując fakt, iż ostrze przeciwnika znalazło się całkiem daleko od niego, wykonał piruet i z rozpędu wbił sztych miecza w brzuch templariusza. Zazwyczaj nie wykonywało się takich ruchów, ale to nie była zwyczajna sytuacja. Anglik jednak musiał się tego spodziewać, bo w porę szablą zatoczył łuk i podbił nią jego własną broń, aż się zakleszczyły nad ich głowami. Wtedy Haytham spróbował przeważyć je na stronę Altaïra, ten jednak kopnął go splot słoneczny. Zaskoczony Templariusz cofnął się, odruchowo zginając, co pozwoliło Asasynowi szarpnąć bronią w bok, wyrywając ją z ręki wroga i odrzucając na bok, wraz ze swym mieczem.

Odgarnął szybko włosy z czoła i przetarł oczy, do których leciał pot. Złapał lekką zadyszkę, walka w takich warunkach nie należała do najprostszych, a sam Haytham był śmiertelnie niebezpieczny. Na szczęście jednak miał za sobą lata morderczych treningów, akcji i doświadczenia, inaczej przegrałby nim walka właściwie by się rozpoczęła.

Ugiął nogi i wyskoczył na Anglika, który właśnie stanął na pewnych nogach, unosząc lewe ramię z wysuniętym ukrytym ostrzem. Haytham jednak w porę się zreflektował i sam wystrzelił do przodu, chwytając go w pasie i rzucając na ziemię, wysuwając własne ukryte ostrze. Chwilę potem zamienili się w plątaninę szamoczących się ludzkich kończyn, gdy jeden próbował uzyskać przewagę nad drugim.

W końcu to Altaïrowi udało się rąbnąć łokciem przeciwnika i chwilę potem wbić mu kolano w jakieś  newralgiczne miejsce. Wyzwolił się i zerwał do przykucu, przystawiając zimne ostrze do gardła wroga, skąd miał dobrą pozycję do wygodnego cięcia.

— To koniec — westchnął zdyszany Asasyn, wpatrując się w oczy swego przeciwnika.

— Miałeś szczęście — mruknął Haytham.

— Oj tam, w prawdziwym pojedynku nie traktowałbym cię tak ulgowo — uśmiechnął się ponuro Altaïr, podając mu dłoń i pomagając wstać.

Spróbował schować ukryte ostrze, ale cholerstwo zacięło się i wystawało uparcie spod rękawa jego szaty. Nie pomogło potrząsanie, szarpanie ani walenie - a nie była to pierwsza tego typu akcja.

— Tęsknię za swoim pierwszym ostrzem — rzucił tęsknie, odpinając złom z ramienia.

— A to jakaś różnica?

— Posługujesz się tym, a nie wiesz? Tak, dosyć spora różnica. Między innymi tamto działało niezawodnie, a to co chwilę się zacina, wyskakuje, chybocze i żyje własnym życiem. Co się stało z moim ostrzem? — jęknął.

— Cóż, jak pewnie pamiętasz, nikomu nie udało się go naprawić. Jest jeszcze jeden kowal, ale mówił, że pierwszy raz widzi coś takiego... — chrząknął Haytham.

— Musi być ktoś, kto wie jak to naprawić...

— Mniejsza o to. Więc to było na serio? Dlaczego mi nie powiedziałeś? — poskarżył się Anglik.

— To ty wymyśliłeś całą tę akcję, zapomniałeś już?

— A masz jakieś dowody? — Haytham podniósł oczekująco brew, prostując się dumnie i otrzepując z śniegu.

— Tak. Mnie — odezwał się żeński głos.

Rachel wyszła zza rogu posiadłości, oddalonej od miejsca pojedynku o może trzydzieści metrów.

— Niech to — mruknął Templariusz pod nosem, jednak zaraz przybierając bardziej oficjalny ton. — Jak wszyscy wiemy, żywisz słabość do tego jegomościa, więc twój głos niczego nie wnosi.

Altaïr prychnął śmiechem, Rachel także uśmiechnęła się pod nosem.

— Chyba cię Ojciec Zrozumienia odwiedził w nocy, proponując przyjacielskie boksowanie po twarzy.

— Czyżbyś był zazdrosny, Haythamie? — zaśmiała się kobieta.

— Zamknijcie się już lepiej, obaj.

— A dlaczego? — zapytała się Asasynka.

— Ponieważ tak powiedziałem — wyrecytował ukochaną formułkę.

_ Zaraz, mówi się oboje — zwrócił mu uwagę Altaïr.

— Taak?

— Tak.

— A skąd wiesz co ona ma pod sukienką, co? — zapytał się z kpiącym uśmiechem Haytham.

Altaïr lekko się zarumienił, gdy usłyszał śmiech Rachel.

— Och, też chcesz się przekonać? — zawołała.

— Wolałbym nie natrafić na coś, co sam już mam.

— Nie musisz się wstydzić swojej waginy, naprawdę — wyszczerzył się Asasyn.

— Czy ty naprawdę...

- Oj no, nie gniewaj się już - powiedziała do niego Rachel, jednocześnie podchodząc do Altaïra i opierając się o jego ramię.

— Więc czego chciałaś? — zapytał ją Asasyn.

— Byłam ciekawa jak sobie radzicie. Connor nie wyznacza zbyt interesującej roboty.

— Och, wy dwoje pewnie macie jej pełne ręce, a przynajmniej Rachel — rzucił sarkastycznie Haytham.

— Jak chcesz, to ją sobie weź — westchnął Altaïr, spoglądając na kobietę.

Chyba dopiero co się myła, czuć od niej było przyjemny, waniliowy zapach. Długie do pasa włosy wyglądały miękko i aksamitnie, a ich barwa przywodziła na myśl korę potężnych, starych dębów, rosnących w zapomnianych zagajnikach. Czerwona koszula z białymi rękawami nie pozostawiała wątpliwości co do jej kobiecości. Może i w innym życiu by go pociągała, ale... teraz nie czuł do niej nic więcej poza wdzięcznością za uratowanie Diany i jego. Z pewnością nie udałoby im, a w każdym razie jej przetrwać, gdyby nie pomoc Rachel. A co do Haythama... był nią wyraźnie zauroczony, choć nie dawał żadnych oznak tego, poza ciągłym zaczepianiem i spoglądaniem na nią.

— Ej, co to za targi? Nie jestem do brania — obruszyła się Angielka.

— Jestem pewien, że Haytham by cię jednak wziął w obroty — zażartował Altaïr.

— Pewnie mógłbyś mnie sporo o niej nauczyć — warknął Templariusz.

— Hej, ktoś tam idzie! — zawołała nagle Rachel, spoglądając w kierunku ścieżki prowadzącej do i z lasu.

Rzeczywiście, gdy zwrócili uwagę na dróżkę, ujrzeli dwie postacie w płaszczach i kapturach, coś do siebie energicznie mówiących, gdy jednak spostrzegli gapiów, przestali. Diana i Connor. Wyszli gdzieś może kilkanaście godzin temu, nie mówiąc gdzie ani po co. Altaïr gdy to usłyszał, natychmiast zasugerował swoją pomoc, ale Amerykanin zbył go byle machnięciem dłoni, co go rozzłościło, ale nie mógł wiele powiedzieć. Przez cały czas zastanawiał się, dokąd też ta dwójka chce się udać, najróżniejsze scenariusze przebiegały mu przez głowę, a żaden z nich nie był pozytywny. Chciał nawet się udać ich śladem, ale pomyślał, że niewiele by mu to dało. Jednak cały czas go zżerał jakiś wewnętrzny niepokój, gdy myślał, że od czasu gdy ich przyłapał na polanie, jakieś dwa tygodnie temu, stali się sobie jeszcze bardziej bliscy. Nie trzeba było być geniuszem, by dostrzec wszystkie te spojrzenia, ocierania się czy szybkie odskakiwanie od siebie, gdy tylko ktoś z nich znajdował się w pobliżu. Czasem znajdował ich siedzących razem, gdzie Diana opierała się o pierś Connora, i mimo iż zdawali się być w swoich światach, dawało się wyczuć coś specyficznego między nimi. Te wszystkie uśmiechy, spojrzenia, zachowania strasznie działały mu na nerwy, miał ochotę coś zrobić z tym, a właściwie to z Connorem, ale nie bardzo wiedział co. Poza tym jakiś chichy głosik w jego głowie mówił mu, że skoro razem są szczęśliwi, powinien się nie mieszać. I z jednej strony przyznawał mu rację, ale tylko po to, by za chwilę poczuć zazdrość, zżerającą go od środka, a może nawet jakieś dziwne, kłujące uczucie, którego nie potrafił nazwać. Chciał ją wydrzeć z jego ramion, pokazać mu jego miejsce w szeregu, a jej że wcale nie jest w tym gorszy, ale... jakoś nie potrafił. Coś w niej coraz bardziej zaczynało go onieśmielać, choć z niechęcią się do tego przyznawał przed sobą. Zresztą wszystkie te przemyślenia były dla niego jakieś takie obce, nie bardzo je rozumiał i pojmował ich genezę i powód, mimo iż dawno zapomniane wspomnienia pchały mu się do głowy. Nie chciał ich pamiętać, chciał je pogrzebać na zawsze, bo tym razem wiedział, czym to się zakończy.

Skupił się na chwili obecnej. Serce mu raźnie przyspieszyło na widok znajomej sylwetki, a na usta jakoś tak zaczął się pchać mały uśmieszek, który jednak szybko zamaskował, nim ktokolwiek mógłby go zobaczyć. Zauważył, że para Asasynów idzie w pewnej odległości od siebie, na tyle by było widać iż coś mają wspólnego, ale jednak... w jej kroku, który był bliższy marszowi niż kobiecemu dreptaniu, dało się wyczuć pewne napięcie, zdenerwowanie. Nieco wyprzedzała Connora, który szedł ze wzrokiem wbitym w ziemię. Ten widok jakoś dziwnie go usatysfakcjonował. Co się między nimi wydarzyło?...

— A o to i wracają, syn marnotrawny i towarzyszka jego — rzucił Haytham, gdy Diana zbliżyła się do nich.

Fottiti — mruknęła dziewczyna, nawet nie zaszczycając go spojrzeniem.

— Ej, co się stało? Chciał się z tobą zabawić? — zapytał Anglik tonem ojca dowiadującego się o wybrykach dziecka.

I Altaïr był mu za to wdzięczny, choć ledwo mógł sobie poradzić z bananem cisnącym się mu na usta.

Vai a farti fottere syknęła, a w jej głosie dało się wyczuć gniew.

Minęła zdziwionego mężczyznę i podeszła do Altaïra, przystając przy nim na chwilę.

— Musimy pogadać. Potem.

Na swój sposób zrobiło mu się miło, że to akurat jego do tego wybrała, choć po chwili przestraszył się, że coś zrobił nie tak. Albo, co gorsza, stwierdziła w jego zachowaniu coś dziwnego...

— Jasne. Mogę tylko wiedzieć o czym? — zapytał, usiłując brzmieć normalnie.

— Potem się wszystkiego dowiesz — odparła tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Ruszyła dalej, jednak po drodze otarła się o jego ramię, na chwilę wkładając swoje smukłe palce do jego dłoni. Poczuł jakiś dziwny dreszcz przebiegający po jego ciele, i to całkiem przyjemny dreszcz, choć przy tym niemal go sparaliżowało. Zdołał jedynie obrócić głowę i odprowadzić wzrokiem jej oddalającą się sylwetkę, czując jakieś rozrzewnienie w sercu. Dopiero po chwili zorientował się, że Diana zostawiła mu w ręku jakąś notkę, ale przytomnie schował ją do kieszeni.

W międzyczasie podszedł do nich Connor, zdając się być czymś poruszony. Spostrzegawcze odkrycie, pomyślał po chwili Altaïr, gdy sobie to uświadomił.

— Co jej zrobiłeś? — zapytał się Haytham, patrząc na niego, co zdziwiło Altaïra, z surowością.

— Nic — warknął.

— Dlatego kazała mi spierdalać? — Anglik podniósł brew.

Czy on zna włoski? wpadło do głowy Asasynowi.

— Nie tylko tobie.

— Więc komu jeszcze?

— Gdyby nie ta mała dziwka, wiedziałbym ter...

Przerwał, gdy cios z otwartej dłoni z głośnym plaskiem spoczął na jego policzku. Altaïr cofnął się na swoje miejsce, będąc w lekkim szoku. Już chciał go uderzyć, ale Haytham, będący bliżej Connora, był szybszy. Zalały go mieszane uczucia; z jednej strony chciał dobrać się do Amerykanina za te słowa wobec Diany, z drugiej zastanawiał się, dlaczego Haytham uznał za potrzebne zrobić to samo, mimo iż był Templariuszem.

— Au... — jęknął Connor, przykładając  rękę do twarzy.

Jego ojciec sprawiał wrażenie, jakby chciał mu przyłożyć jeszcze raz, ale obok niego zjawiła się nagle Rachel, o której Altaïr kompletnie zapomniał.

— Ej, spokojnie, wy dwaj! — zawołała. — Dlaczego się tak o niej wyrażasz?

— A czemu miałbym tego nie robić? — rzucił zaczepnie obrażony Amerykanin.

— Może dlatego, że spędzacie ze sobą niemal każdą chwilę? — wycedził Altaïr, z trudem hamując niespodziewany gniew.

— Po tym co zrobiła...

— A może pochwal się swoimi wyczynami, co? A może ojciec cię tego nie nauczył? — zapytał go Haytham bezbarwnym tonem.

— Już niemal wiedziałem gdzie on jest!

— Kto?

— Charles Lee! Jeszcze kilka ciosów i by wszystko z siebie wydusił! Tylko...

— Zważaj na słowa — rzucił Altaïr.

— Czy ty nie rozumiesz? — zajęczał Connor. — Przeszkodziła mi w ostatniej chwili...

— To cię nie usprawiedliwia. A teraz marsz do swojego pokoju i lepiej się nam nie pokazuj — warknął Haytham.

Zabrzmiało to tak komicznie, że Altaïr mimo wszystko się uśmiechnął kpiąco.

— Zawsze będziesz stać w jego obronie? — zapytał się Connor, wpatrując w ojca oskarżycielskim wzrokiem. — Mógłbyś choć raz stać po mojej stronie.

— Nie mieszaj się w sprawy, o których nie masz pojęcia. A teraz idź, nim cię nauczę posłuszeństwa.

Connor oddalił się, marudząc coś pod nosem. Haytham spojrzał na nich przepraszająco.

— Co mu... - zapytała zdziwiona Rachel. — Pierwszy raz widzę go w takim stanie.

— Ubdzurał sobie, że musi za wszelką cenę odnaleźć jednego z moich... współpracowników. Na ten moment raczej byłych.

— Kim jest ten Lee? — rzucił Altaïr.

— Dowodził armią powstańczą, ale wypadł z łask. Swego czasu był moją prawą ręką, ale... za bardzo próbował się do mnie zbliżyć — odrzekł Haytham z kamienną twarzą.

— W jaki sposób? — Rachel zerknęła na niego z ciekawością.

— Powinnaś wiedzieć jaki — zbył ją.

— Ale co go ugryzło z Dianą? Przecież... — Altaïr zaczął rozmyślać na głos.

— Ma obsesję na punkcie Charlesa większą, niż kiedykolwiek będzie miał do tej biednej dziewczyny. I swoją drogą, wolałbym żeby się zbytnio... nie spoufalali.

Asasyn z jakiegoś powodu poczuł nagle falę wdzięczności do tego mężczyzny, mimo dzielącej ich bariery. Jeszcze tylko...

— Dlaczego? — Rachel jakby czytała w jego myślach.

Haytham zerknął na nią jak na osobę pijaną lub niespełna rozumu.

— Żartujesz sobie? Spójrz na nich. Dwa różne światy. Jego charakter do niej nie pasuje. Poza tym sama różnica pochodzenia.

— Wiesz o nich zaskakująco dużo — zaśmiała się.

— Wystarczy być odrobinę spostrzegawczym. No, przynajmniej w przypadku Connora — wyjaśnił cierpliwie, jak dziecku.

— Więc czemu im nie... przeszkodzisz?

— Cóż, mówiąc waszym językiem: to jebnie.

Oj, Altaïr właśnie na to liczył, a słowa Haythama wbudzały w nim nadzieję, mimo iż tak właściwie w żadnym związku jego syn się nie znajdował. No przynajmniej oficjalnie.

Rachel roześmiała się jeszcze bardziej, choć Asasyn nie był pewien, czy nie wyczuł w jej głosie nutki... sztuczności. A może mu się zdawało?

— Musisz chyba nie bardzo pokładać wiarę w jego umiejętności.

— Bo żadnych umiejętności nie ma. A teraz, jeżeli wybaczycie, muszę się udać coś sprawdzić. Żegnam. — Uchylił rąbka kapelusza w stronę kobiety, obrócił się na pięcie i zaczął oddalać.

Zapadła cisza. Altaïr zaczął wpatrywać się w ziemię, pogrążony w myślach. W pewnym momencie jednak Rachel podeszła do niego i podniosła jego głowę, tak, by patrzyli sobie w oczy.

— Lubisz ją, prawda?

— Co?

- Ją. Dianę. - W jej brązowych oczach igrała jakaś emocja, ale nie mógł jej rozpoznać.

— Co Dianę...? — zapytał, nagle czując się zdezorientowanym.

Rachel westchnęła ciężko.

— Nie zgrywaj głupiego, okej?

— Ale... nie wiem. Nic nie wiem — jęknął.

— A ja widzę, jak wodzisz za nią wzrokiem i ciągle się spinasz w jej towarzystwie. Długo to trwa?

— Nic nie trwa. To po prostu... klimat tego miejsca. Chciałbym już to zakończyć i mieć spokój.

— Wiesz, możesz mieć niedługo okazję. Była napraaawdę wkurzona — wyszeptała, nieco bardziej się do niego przybliżając.

— I co z tego?

— To, że teraz będzie pora na twój ruch. Ale równie dobrze... możesz zmienić szachownicę - przejechała mu palcem po piersi.

— O czym ty mówisz? — Altaïr poczuł się przyparty do muru.

Naprawdę nie wiedział, o co jej chodzi. A może wiedział, ale nie rozumiał. W swoim spostrzeganiu, cała ta sytuacja była dla niego czymś wymuszonym przez okoliczności, które cholernie się przedłużały, nie chcąc zostawić go w spokoju. Spokój miał nastać dopiero po zakończeniu tej wyprawy i wyruszeniu w następną.

A może wmawiał sobie, że tak jest? Narastające w nim uczucie niepokoiło go, nie chciał go, wypierał się go jak tylko potrafił, ale z drugiej strony... miało w sobie coś pociągającego, kuszącego, ciągnącego go w jej stronę, obiecującego niezapomnianą przygodę.

Szkoda tylko, że niezapomniane rzeczy niemal zawsze były tymi przykrymi.

— Mówię o tym — wyszeptała jeszcze ciszej Rachel, kładąc mu dłoń na ramieniu — że musisz się zdecydować.

Musnęła go w policzek miękkimi, acz sztywnymi wargami i zaczęła się szybko oddalać. Dopiero po chwili dotarło to do niego i spojrzał za kobietą, ale tej już nie było. Przetarł nieprzytomnie kawałek twarzy i zamrugał kilka razy.

— O czym ona do cholery mówiła? — mruknął do siebie.

Przypomniała mu się kartka, którą cały czas do tej pory dzierżył w dłoni. Podniósł dłoń i rozprostował palce, spoglądając na zmięty kawałek papieru. Drżącymi z mrozu, a może podekscytowania palcami rozłożył niewielką notkę i zaczął czytać ładne, choć pospieszne pismo. Nie było podpisu, ale bez wątpienia była napisana przez Włoszkę. O ile i nawet z miejscem swojego pochodzenia nie próbowała ich zwieść.

Przeczytał krótki, acz wypełniony ważnymi szczegółami liścik jeszcze parę razy. Gdy wszystko już pamiętał, chciał go podrzeć, ale w ostatniej chwili coś go wstrzymało. Złożył ostrożnie kawałek papieru i włożył troskliwie do kieszeni, po czym ruszył w kierunku domu, jeszcze bardziej pogrążony w myślach.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top