Rozdział XXI - Spiskowcy

Altaïr leżał w łóżku, przywracając się z boku na bok, wbijał wzrok w sufit, podłogę, okno, usiłował zapomnieć o wszystkim poza mrokiem pod swoimi powiekami, ale... nie potrafił. Mimo iż był zmęczony, to nie czuł się ani trochę senny. Jego umysł za to bombardowały dziesiątki, setki, może nawet tysiące myśli, te nie dające mu spokoju, jak i przynoszące słodkie ukojenie, jednak w znacznej przewadze tych pierwszych. A nawet słodycz tych drugich zawierała gorzką nutę.

W końcu stwierdził, że dalsze próby zaśnięcia są bezcelowe i powoli usiadł na łóżku, strzelając na palcach. Było już dosyć późno, księżycowe światło przebijało się na ziemię, ukazując spowitą w śniegu glebę, na którym zaś widać było wyraźnie wydeptane ślady. Zresztą sam poziom śniegu stopniowo zdawał się maleć, mimo iż zima nadal trwała. Od czasu pamiętnej śnieżycy w Filadelfii, nie spadł ani jeden płatek śniegu. Dlaczego? Mieli na ten temat różne zdania. Haytham na przykład kompletnie się tym nie przejmował, dla Diany śnieg nie był czymś zbyt oczywistym, mówiła jednak, że to dosyć dziwne, biorąc pod uwagę dotychczasową pogodę. Connor wydawał się tym być najbardziej zmartwiony, czasem mówił coś o tym, że to bardzo nienaturalne. A on? Sądził po prostu, że to cudowna magia zadupia zwanego Ameryką.

To miejsce działało mu coraz bardziej na nerwy, zwłaszcza odkąd zostali zmuszeni do ukrycia się, raz kolejny zresztą. Po ucieczce z rezydencji Waszyngtona, Altaïr znajdował tylko jedno słowo na obecny stan rzeczy: pierdolnik, i to taki, jakiego już dawno nie widział. I nie chciał widzieć, będąc kompletnie szczerym.

Wyszedł na korytarz, ubrawszy uprzednio swą całkowicie nową, wełnianą szatę. Connor osobiście udał się do mieściny, będącej pod jego opieką, niosąc w torbie to, co zostało z ubrania jego i Diany. Już następnego dnia przyniesiono im ich nowe, cieplejsze wersje, bardziej przystosowane do tutejszych klimatów. Jedyną rzeczą, która Altaïrowi w tym się nie podobała, był dobór kolorów. Jego szata była popielnej barwy, gdy on preferował śnieżną biel, niemal jak skóra Diany. Zresztą większość syryjskich asasynów tak miała.

Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z dwutorowości jego myśli. Potrząsnął głową, starając się utrzymać resztki skupienia pod kontrolą. Leniwo spacerował korytarzem, bezszelestnie stąpając po szkarłatnym, wzorzastym dywanie.

Myśl o Syrii, jego domu, przypomniała mu o Maliku. Gdzieś na obrzeżach umysłu ciągle krążyła myśl, że jego brat nie kontaktował się z nim od dłuższego czasu. Póki co się tym nie przejmował, bo pogoda była fatalna, a dystans zbyt wielki, by wieści mogły dotrzeć, ale...

Nagle, zupełnie się tego nie spodziewając, potknął się, zaczepiwszy stopą o coś w dywanie. Zamyślenie sprawiło, że nie zdążył złapać równowagi i przeleciał kilka metrów, kompletnie nie panując nad ciałem. Już miał runąć, gdy w ciemności dojrzał jakiś przedmiot, którego się chwycił. Gdy jednak chciał odetchnąć, rzecz opadła pod siłą jego nacisku. Poczuł, jak to coś, co okazało się klamką, wyślizguje mu się z ręki, a on upada głucho na ziemię. Szczęśliwie jednak wylądował na miękkiej wygładzinie, uniknął więc poturbowania siebie, choć nie był pewien, czy kogoś nie obudził. Przez chwilę leżał nieruchomo, jednak nikt nie nadszedł. Po odczekaniu jeszcze kilku sekund powstał i rozejrzał się. W mroku nie dojrzał nikogo, natomiast zorientował się, że otworzył drzwi do pokoju Diany. Przez chwilę walczył ze sobą, nie wiedząc czy zaryzykować spojrzeniem, czy lepiej od razu zamknąć wejście i zapomnieć o zajściu. Instynkt jednak podpowiadał mu, że powinien zajrzeć do środka, co też uczynił.

I bardzo dobrze, bo właścicielki w środku nie było. Zastał jedynie puste, niepościelone łóżko, które wyglądało, jakby lokatorka się zbierała w pośpiechu. Poza tym, jego uwagę przykuło otwarte delikatnie okno. Podszedł i wyjrzał przez nie, zastanawiając się, gdzie wywiało o tej porze drobną Włoszkę.

Kiedy dwa tygodnie temu powrócili do rezydencji Connora, zdecydowali się na podjęcie zupełnie innej taktyki. Wcześniejsze zasady w nowych okolicznościach były... nieadekwatne. Jedną z pierwszych rzeczy, których się podjęli po powrocie, było zabezpieczenie domu, okolicy i uprzedzenie mieszkańców miasteczka o wydarzeniach. Connor zobowiązał się brać trzy razy w tygodniu ochotników na trening, który miał przypominać ten asasyński. Miało to na celu zapewnienie im choć odrobiny możliwości obrony siebie i swoich bliskich, przynajmniej na tyle, by zabezpieczyć ich ucieczkę. Ludzie ci nie byli w żaden sposób powiązani z wojskiem, może kilku z nich uczestniczyło w kilku bitwach, ale i wtedy byli rezerwistami, nie mogli więc przekazać doświadczenia swym dzieciom, więc Amerykanin miał przed sobą nie lada wyzwanie.

Jednocześnie, wyznaczyli między sobą warty i obowiązki. Nie mieli pewności, czy ktoś ich nie śledził, woleli jednak dmuchać na zimne. O ile w dzień nie było większego problemu, gdyż widoczność była całkiem dobra, tak w nocy, gdy mrok obejmował świat, wychodzili na warty, by patrolować teren. Zmieniali się co trzy dni, tak, by każdy mógł odpocząć. Dali sobie przy tym spokój ze starymi ograniczeniami, jeżeli ktoś z nich czuł taką potrzebę, mógł się udać poza teren posiadłości, choć tylko Haytham mógł bezpiecznie udać się do ośrodków cywilizacji.

I z tej zasady najwidoczniej skorzystała Diana, wnioskując po drobnych, gęstych śladach, zostawionych na sztywnym śniegu. Wiodły prosto spod okna, gdzie także znajdowała się małe wgłębienie, jakby ktoś tam spadł, zakręcając w prawo i urywając się za rogiem budynku. Tylko po jakie licho? Czy mogło to mieć związek z tym, iż to Connor pełnił wartę? Nie chciał w to wierzyć, nie mogła przecież być na tyle lekkomyślnna, by przeszkadzać przyjacielowi w tak ważnej czynności, nawet jeżeli zagrożenie wydawało się odległe, przynajmniej na chwilę obecną.

Być może coś dojrzała, a to wzbudziło jej podejrzenia. Ale w takim razie mogło grozić jej niebezpieczeństwo. Zaczął siłować się w myślach ze samym sobą. Instynkt podpowiadał mu, że nic takiego się nie stało i żeby wrócił do pokoju, serce zaś nakazywało mu udać się tropem. Nigdy nie miał mocnej głowy.

Zamknął okno, podszedł do drzwi i powtórzył operację, starając się to zrobić możliwie najciszej. Szybko pokonał odcinek drogi, prowadzący do schodów, które niemal przeskoczył. Skręcił w lewo i po chwili wyszedł na świeże powietrze, wdychając je pełną piersią. Nie wyczuł nic takiego, było rześkie i chłodne, przyjemnie pomagając mu w myśleniu. Skręcił w lewo i szedł tak długo, aż znalazł ślady. Nie było mowy o pomyłce, drobne, odciśnięte ślady aż za bardzo przypominały wielkością jej stopy. Zaczął nimi podążąć, stawiając niepewne kroki na śliskim śniegu.

— Kto do cholery wymyślił zimę? mruknął do siebie, gdy niemal wywinął orła.

Widać było, że Diana zupełnie nie zaprzątała sobie głowy rzeczą tak przyziemną, jak usuwanie śladów. Musiało jej się bardzo spieszyć, dokądkolwiek by nie szła. Czuł, jak jakiś dziwny niepokój rozlewa się w jego sercu, gdy coraz szybciej maszerował. Minął róg budynku i spojrzał przed siebie. Trop prowadził prosto jak strzała do lasu. Ruszył tam niemal biegiem, coś mu podpowiadało, że powinien się spieszyć. Dlaczego? Nie miał pojęcia, jak zwykle zresztą. Czuł tylko, że mogło się dziać coś, co niekoniecznie by mu się spodobało.

W głowie cały czas miał wspomnienie z ucieczki, zarówno rezydencji Waszyngtona, jak i Filadelfii. Żałował tylko, że był zbyt zmęczony, by zapamiętać wszystkie szczegóły, ale za to w pamięci niemal miał wyryty obraz jej twarzy, duże oczy o niesamowitej barwie, jakby za każdym razem innej, choć ciągle takiej samej, jej zmoczone włosy wystające spod kaptura i te usta, które wyglądały tak kusząco. Ciągle widział ją, siedzącą na nim, jej krągłe...

Nie. Ta dziewczyna naprawdę dziwnie na niego działała i nie do końca mu się to podobało. Co gorsza, nie miał zielonego pojęcia dlaczego i choć myśl ta ciągle pojawiała mu się w głowie i odchodziła, niczym bumerang, nie potrafił znaleźć dla niej sensownej odpowiedzi czy antidotum.

A może nie chciał?...

Nie, to by było pozbawione sensu. Nie chciał tego uczucia, czymkolwiek ono nie było. Czuł wprawdzie, że już kiedyś tego doświadczył, ale obiecał sobie to pogrzebać i zapomnieć na zawsze. A teraz to coś próbowało się wygrzebać, niczym feniks z popiołów.

Dotarł do skraju lasu i przyjrzał się nieco większej zaspie śniegu, na której widać było ślady butów nieco lepiej. Odcisk podeszwy był całkiem głęboki, z dodatkowym wgłębieniem w miejscu obcasu. Connor takich butów nie nosił. Definitywnie Diana coś kombinowała.

— Co tym razem tej dziewczynie strzeliło do łba — mruknął do siebie, idąc powoli tropem.

Wrócił do swych myśli. Jednego, czego nie mógł jej odmówić, to przykuwania wzroku i wątpił, by tylko on miał takie spostrzeżenie. Za każdym razem zdawała się wypełniać sobą całe pomieszczenie, mimo iż w rzeczywistości zawsze starała się nie rzucać się w oczy. Widział też, jak Connor wbija za każdym razem wzrok w jej ciało, czasem w taki sposób i w takie miejsca, że pięść sama mu się zaciskała. Czasem nachodziła go myśl, iż żałuje swych słów, gdy mówił mu, by ją sobie wziął. W gruncie rzeczy... wcale nie chciał, by on ją brał. I znowu to cholerne pytanie. Dlaczego. Ale tym razem odpowiedź sama mu się nasuwała.

Wszystkie ich przeżycia sprawiły, że dla Altaïra Diana stała się niemal jak siostra, której nigdy nie miał. Aż się uśmiechnął do siebie. Tak, to o to musiało chodzić. W końcu musieli się ze sobą zżyć, po tych wszystkich akcjach. To było całkiem naturalne i nie było powodem do wstydu czy wyrzutów względem samego siebie. Bo nie pamiętał, jak to jest mieć rodzinę.

Ale czy bratu serce powinno przyspieszać na widok siostry?

Zawahał się, nagle czując się rozdartym. Co on tu właściwie robił? Śledził dziewczynę, która się za nim przywlokła aż tu, w trakcie zimy, gdzieś pośrodku ciemnego lasu, bo miał złe przeczucia?

A może chodziło o coś więcej? W jego sercu nie było tylko niepokoju, było coś na kształt... tęsknoty? Chciał ją ujrzeć raz jeszcze, spojrzeć na jej osobliwą twarzyczkę, upewnić się o jej bezpieczeństwie...

— Do diabła z tym — warknął, widząc coraz swieższe ślady.

Drzewa wokół niego zaczęły delikatnie się przerzedzać, zwiastując obecność polany w pobliżu. Trop zaczął się gubić w niektórych miejscach, w których wystawała trawa. Donośna cisza wciskała mu się w bębenki, jakby chcąc je wysadzić. Wszelki ruch ustał, nawet pojedyncza gałązka się nie ruszała na zimnym powietrzu. Wszystko jakby zastygło w oczekiwaniu na coś, a on podświadomie starał się tego nie naruszać. Wszystko było takie...napięte. Pomiędzy zmarzniętymi pniami drzew dostrzegł małą łąkę, a tam...

TRZASK.

— Ja pierdolę — jęknął zirytowany.

Musiał stanąć na tą pieprzoną gałązkę. Dźwięk był niemal równie głośny, co huk wystrzału z armaty. Zaczął biec, wiedząc, że nie ma sensu dalej się bawić w podchody. Tuż przed granicą drzew zdążył jeszcze wpaść w poślizg i omal nie wywinął orła, gdy tak wpadł na łąkę.

Gdy odzyskał równowagę, poderwał szybko głowę, w sam raz by dostrzec kilka elementów na raz, od których w jego sercu rozgorzała bitwa uczuć.

Gdzieś na przeciwnym krańcu polany dojrzał jakieś białe, a może błękitne mignięcie, zamieszanie wśród drzew i kilka wylatujących ptaków, o piórach czarnych jak sama rozpacz.

Niemal jednocześnie łąkę spowiła poświata księżycowego światła, jasno oświetlając scenerię.

Na głazie, leżącym na środku polany, siedziała Diana. Jej widok jednocześnie sprawił, że serce mu podskoczyło radośnie, jak i ścisnęło się boleśnie.

Dziewczyna miała na sobie ciemne, przylegające do zgrabnych nóg spodnie, swoje zwyczajne buty, jednak wyjątkowo nie miała na sobie swego stroju, za to ubrana była w białą koszulę, której ostatnie dwa guziki były rozpięte, a ona gorączkowo usiłowała je zapiąć, z rumieńcami na swej bladej twarzy.

Co tu zaszło? — jęknął do siebie w myślach, doskonale jednak znając odpowiedź.

Nie był na tyle zmęczony, by mógł się pomylić. Tylko Connor nosił białą szatę z barwami błękitu. I tylko on mógł w tym miejscu doprowadzić Dianę do takiego stanu. Poczuł, jak jakiś dziwny żal zaczyna powoli się rozlewać w jego serce, gdy myślał, co oni tu właśnie robili. Czy...

Zaraz. Wdech, wydech, powtarzał sobie. Diana na pewno nie była na tyle szalona, by na takim mrozie robić... TO, i to jeszcze z kimś pokroju Connora, nieprawdaż? Poza tym, nie zdążyliby się tak szybko ubrać, ledwie kilka sekund po wywołaniu hałasu wkroczył na łąkę, a Amerykanina już tu nie było, Diana tylko zaś dopinała ubiór. Taak, o to musiało chodzić — powtarzał sobie, coraz bardziej czując się pewniej.

— Nie było cię w łóżku — odezwał się do dziewczyny, gdy ta uporała się z niesfornym guzikiem.

Przyjrzał jej się dokładnie. Śnieżna skóra wydawała się wręcz transparentna. Długie, rozpuszczone brązowe włosy były nieco zesztywniałe od mrozu, jednak nie przeszkadzało im to swobodnie opadać za plecy, a także części przez ramię, choć prędko je przerzuciła ku reszcie, ku zawodowi Altaïra. Miał jakąś taką dziwną słabość do nich; to zawsze one przykuwały jego wzrok w pierwszej kolejności. W kolorowych oczach nie mógł dojrzeć żadnych emocji, choć może to dlatego, że z jakiegoś dziwnego powodu poczuł się lekko onieśmielony, gdy odwzajemniła spojrzenie, trzepocząc rzęsami. Na gładkich policzkach wziąż widać było spore rumieńce, które dodawały jej jakiejś takiej powabności.

— Można o tobie powiedzieć to samo — zaśmiała się cichym, melodyjnym głosem.

— Ja przynajmniej nie świecę biustem połowie świata — odparł Altaïr.

Cały czas zastanawiał się nad tym, jak wyciągnąć z niej odpowiedzi na jego pytania, ale tak, by nie wiedziała, że mu na tym zależy i cokolwiek zauważył.

— Ciężko świecić czymkolwiek nie mając świeczki — mruknęła Diana. — Coś o tym chyba wiesz, czyż nie?

— Może chcesz mi o czymś opowiedzieć?

— Tak. — Dziewczyna zadrżała nieco, a Altaïr dostrzegł, jak z jej sinych ust umyka mały obłoczek pary. - Zimno tu.

— Więc po co się rozbierałaś na środku łąki w zimie? — zapytał, z trudem utrzymując nerwy na wodzy.

Diana jednak zerknęła na niego ze zdziwieniem.

— Nie zdejmowałam niczego.

— Twoje guziki raczej by się z tobą nie zgodziły. — Uniósł jedną brew.

— Aa... — speszyła się Włoszka. — Każdemu się może czasem coś odpiąć.  Możemy już iść, nim tu zamarznę?

Ześlizgnęła się z kamienia i podeszła do niego, delikatnie drżąc z zimna. To utwierdziło Altaïra w przekonaniu, że do niczego do nimi nie doszło. Zresztą gdy ją tak widział, jak brnie w śniegu,  który od tej strony był niemal do jej kolan, jej drobną sylwetkę na morzu bieli, czuł tylko jakieś śmieszne uczucie, zalegające mu w żołądku i troskę, każącą dać jej coś ciepłego. Żałował, że nie wziął ze sobą jakiejś kurtki albo czegokolwiek, czym by mogła się teraz nakryć.

— Czemu nie ubrałaś się bardziej? Aż tak ci spieszno do łóżka? — zapytał, nie zdając sobie sprawy z brzmienia jego słów.

Diana spojrzała na niego, z cieniem uśmiechu na słodkich ustach.

— Aż tak łatwa nie jestem, ej!

Altaïr aż parsknął śmiechem, z jakiegoś kompletnie obcego mu powodu.

— Nie wierzysz mi?

— Możemy się zawsze przekonać — zasugerował.

— Tknij mnie, a stracisz oba ukryte ostrza — odparowała.

Dopiero po chwili z lekkim zawstydzeniem uświadomił sobie, że mówiła o nieco innym rodzaju ostrza.

— A może je zechciej na początku przetestować? — wydusił z siebie.

Kiedyś nie miałby problemów z powiedzeniem czegoś takiego, ale teraz czuł, jakby jakiś głaz zaczynał rosnąć w gardle.

— Twoje? Nie sądzę, by było jeszcze zdatne do użytku — prychnęła, jednak z nutką rozbawienia. 

Szli obok siebie, nie zwracając uwagi na trasę, która różniła się od poprzedniej drogi Altaïra.

— Co tam z Rachel?

— A co ma być? — zapytał,  zdezorientowany zmianą tematu.

— Oj błagam — zerknęła na niego, przechylając głowę w bok. — Niemal wszędzie chodzicie razem, ona się do ciebie tak klei, a ty ciągle za nią wodzisz wzrokiem.

— Nie mam pojęcia o czym mówisz — odpowiedział. — Spędzamy trochę czasu, ale tylko na planowaniu i omawianiu, nic więcej.

— Więc tak to się teraz nazywa? "Omawiacie" jej cycki i planujecie wyprawę do jej tyłka,  hm? — roześmiała się jakoś tak sztucznie.

Altaïr niemal przystanął, patrząc na nią z czymś w rodzaju szoku. Faktycznie, ostatnio spędzał z Rachel nieco więcej czasu i może nieco zbyt często ich ciała się o siebie ocierały, ale w życiu nie próbował się do niej dobierać, ba, nawet niespecjalnie się przejmował tym tematem. Rozmawiali niemal wyłącznie na temat strategii, następnych posunięć i obecnej sytuacji, która zdawała się być beznadziejna. W tym wszystkim nie znajdowali nawet chwili na rozmowę o swoich zmartwieniach, zwłaszcza, że często pracowali razem z Connorem czy Haythamem. Tymczasem Diana zarzucała mu coś, o co sam ją podejrzewał, bo mimo wszystko Connor wolał przebywać w jej otoczeniu. A może właśnie o to chodziło, by odwrócić od siebie uwagę?

— Ty tak na poważnie?

— To widać...

— Widać? — wtrącił się jej w zdanie. — Kiedy? Kiedy uciekasz do Connora, albo razem się zmywacie? Kiedy ciągle w niego wlepiasz oczy i o coś zagadujesz? A może wtedy, gdy się razem obejmujecie, jakby świat się miał skończyć?

— To nie...

— Powiedzenie że to nie tak niczego nie zmieni. Z nikim innym tak nie robisz, a mi zarzucasz takie coś?

— Och... wybacz. Ale Rachel naprawdę ma do ciebie słabość i myślałam... — nagle wydała mu się taka drobna i skruszona, gdy nieco opuściła głowę.

— Ech, za ostry jestem. Nie sądzę, by coś do mnie czuła, ale naprawdę między nami nic nie zaszło i nie zajdzie. Jesteśmy wspólnikami. Nic więcej. Czemu cię to tak interesuje? — zapytał się delikatniej.

— Nie pamiętasz naszej rozmowy? Wtedy gdy obiecałeś... — zamilkła w połowie zdania.

Pamiętał. Zupełnie jakby to było wczoraj.

— Ach... nie martw się, trzymam rękę na pulsie. Nie skrzywdzi cię. Poza tym uratowała nam życie, pamiętasz?

— Haytham zdawało się też, a co wyszło?

Asasyn westchnął ciężko, gdy pomyślał o towarzyszu. Cały czas miał w głowie jego słowa, wypowiedziane tamtej nocy. Kto by pomyślał, że ich wróg może tak im pomóc?

— Ale z nim to zupełnie inna sprawa. Mógł nas zabić w każdej chwili, od początku wiedział kim jesteśmy.

— Ale Rachel...

— Jeżeli stoi po przeciwnej stronie, to muszą się dobrze znać z Haythamem. A z tego co zauważyłem, są sobie niemal kompletnie obcy, za to... z Connorem mają dosyć napięte stosunki.

— Opowiadał mi o tym. O niej — powiedziała po chwili ciszy.

Altaïr zerknął na towarzyszkę. Powiedziała to jakimś dziwnym tonem, zupełnie do niej nie pasującym. Ocho.

— Była jego... jego... — zacięła się, jakby jakieś słowo jej nie chciało przejść przez gardło, ale w końcu z siebie wydusiła resztę zdania. — Byli razem. Była jego wielką miłością, cokolwiek by to znaczyło.

— Wydaje mi się, że doskonale wiesz —uśmiechnął się do niej łagodnie, zmieniając nieco temat, choć serce ścisnęło się w obawie przed odpowiedzią.

— Nie żartuj, mówię poważnie.

Chyba mówiła poważnie. Taką przynajmniej miał nadzieję, choć jego mózg krzyczał, by dać sobie z tą głupotą spokój.

— Nigdy nie byłaś zakochana? — zapytał, starając się zachować pokerową twarz, choć nadzieja zaczęła w nim rosnąć z taką prędkością, że mógłby się nią zadławić.

Nadzieja matką głupich.

— Ja... Nie.

Altaïr o mało co nie westchnął z radości, ale na szczęście w porę się powstrzymał. Chwilę potem musiał się powstrzymać przed swoją ręką, która chciała przywalić sobie solidnie w czoło.

— Sprawiasz jednak wrażenie wrażenie osoby, której... ten temat nie jest obcy.

— To złe sprawiam wrażenie. — Diana wzruszyła ramionami. — Choć pewnie byś tak nie myślał, gdybym tyle czasu nie spędziła w towarzystwie kuzyna, dla którego damskie krocze jest połową świata.

— A co jest drugą połową?

— To, czym Rachel przykuwa wzrok Haythama.

Altaïr parsknął śmiechem, przypominając sobie torzysza, którego najwidoczniej biust koleżanki bardzo frapował, choć próbował się z tym kryć.

— Niezłe ziółko musi być z tego twojego kuzyna — powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu.

— Och, znajdzie się kilka historii — odparła, sprawiając jednak wrażenie nieobecnej duchem. — Ciekawe co teraz porabia.

— Pewnie zwiedza swój świat...

— Dogłębnie. — Na jej ustach znów zagościł cień uśmiechu.

Chciałby, żeby to był pełen uśmiech, od ucha. Ten sprawiał wrażenie raczej... melancholijnego.

Na chwilę zapadła cisza. Asasynka szła przed siebie w zamyśleniu, a Altaïr raz po raz na nią zerkał, choć jego wzrok jakby odmówił współpracy z resztą zmysłów i nie rejestrował jej postaci. Do głowy wpadła mu myśl, że to chyba pierwszy raz, kiedy nie nosiła swojego stroju asasyna. Wyglądała bez niego... zupełnie inaczej, choć nie potrafił stwierdzić dlaczego. Ciekawiło go też, czy ubrała się tak specjalnie dla Connora – a nie była to myśl szczególnie przyjemna dla niego. W końcu postanowił się odezwać.

— Diana? Wszystko w porządku? — zapytał niepewnie.

Dziewczyna uniosła głowę, spoglądając w niebo, a na jej ustach zakwitł uśmiech, choć i tym razem niezbyt szeroki, a przynajmniej tak wyglądał z jego miejsca, bowiem widział jej twarz ledwie z profilu.

— Och, tak. Bardzo w porządku.

— Czemu dzisiaj wyszłaś? Connor przecież pełni wartę — zapytał, nie mogąc się powstrzymać. 

— Musiałam mu coś przynieść. Mniejsza o to. Wiesz, nie rozmawialiśmy o tym wcześniej... co sądzisz o Haythamie?

Teraz dopiero Altaïr sobie uświadomił  że faktycznie, nie rozmawiali o Angliku ani razu. W ogóle, niewiele czasu ze sobą spędzili. Cóż, każde z nich miało inne zadania...  choć, gdy nad tym myślał, Connor nadzwyczaj chętnie przydzielał mu Rachel, samemu zajmując się sprawami z Dianą u boku. Haytham natomiast robił co chciał. No właśnie...

— Haytham — powiedział powoli, jakby smakując słowo. — Nie mogę w to uwierzyć. Ma w sobie tyle z templariusza, co ja z dżentelmena.

— Jego opowieść brzmiała wiarygodnie — zauważyła Diana.

Nie mógł się z tym kłócić. Haytham wyjawił im, że był jednym z kilku templariuszy wysłanych do kolonii, mających za zadanie zinfiltrować teren, opanować i położyć podwaliny pod siedzibę zakonu. Historia była spójna i logiczna, a wszystko pokrywało się z tym, co mówił Connor. Jednak dla Altaïra niejasnym było to, dlaczego ich wróg tak bardzo im pomagał. Nie chodziło tu nawet o rodzinę, bo Amerykanin ciągle swego ojca odpychał i unikał, ale przecież od samego początku musiał ropoznać w nim i Dianie Asasynów.

— Myślę, że coś knuje. Jakiś bardzo ambitny i zawiły plan, jednak nie mam pojęcia jaki.

— Też mi się tak wydaje — westchnęła Diana. — Póki co jest po naszej stronie, ale... myślisz, że to jego sprawka? Wtedy, w tamtym pałacu?

— Nie — odparł po chwili zastanowienia Altaïr. — Gdyby tak było, nie uciekałby razem z nami, po prostu by odszedł, albo pomógł nas wykończyć. Miał nas jak na widelcu.

— A jeżeli to właśnie po prostu część jego planu? — Dziewczyna mimo wszystko cały czas byla zmartwiona.

— Wszędzie widzisz spisek i podstęp.  — Tym razem to on westchnął. — Stawka jest zbyt duża, by mógł sobie pozwolić na takie akcje. Coś tu ewidentnie jest nie tak, ale szukałbym problemu gdzie indziej.

— Och, oby Connor się mylił... — wyszeptała Diana, znowu popadając w zadumę.

Zbyt często to robiła po powiedzeniu czegoś z nim związanego.

Oboje wpadli w takie zamyślenie, że nawet nie zauważyli momentu wyjścia z lasu na teren posiadłości. W jednym pokoju paliło się słabe światło. Był to pokój Rachel, o ile Altaïr się nie mylił. Kobieta była młodsza od niego, choć chyba była starsza od Diany i wywoływała w nim mieszane uczucia. Z jednej strony ją lubił, podobało mu się jej podejście do pewnych spraw, a i urody nie można jej było odmówić. Irytowało go jednak to, że musiał tyle czasu spędzać w jej towarzystwie, próbując się skupić na ważniejszych sprawach i wykonywaniu obowiązków, gdy tak naprawdę ona podchodziła do wszystkiego bez żadnego stresu, częściej jemu samemu poświęcając więcej uwagi niż dokumentom, nad którymi akurat ślęczeli. Czasem miał jakąś myśl, że próbuje go poderwać, ale zawsze szybko je zbywał. Nie był mężczyzną, który jest atrakcyjny w oczach kobiet.

— Nie martw się tak — rzucił do Diany, chcąc jakoś nawiązać rozmowę, mimo iż za chwilę mieli się rozstać.

— Już o tym zapomniałam — zaśmiała się.

— Co ty taka rozkojarzona dziś?

— Piękną mamy noc, prawda? Dobranoc — odpowiedziała tylko, przechodząc obok niego w kierunku drzwi wejściowych.

Został sam, tak jak stał wcześniej, z jeszcze większym mętlikiem w głowie. Próbował domyślić się powodu dziwnego zachowania dziewczyny, ale zmęczenie uderzyło w niego jak tsunami, aż musiał się podeprzeć o ścianę. Zaczął się wlec w kierunku swojego pokoju.

Gdy przechodził obok pomieszczenia należącego do Diany, przystanął na chwilę. Drzwi były zamknięte a z wnętrza dobiegło go tylko ciche skrzypnięcie łóżka. Ruszył dalej, smagając jeszcze wejście palcami, a gdy dotarł do łóżka, padł na nie wyczerpany, mimo iż sen jeszcze długo go nie nachodził.






Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top