Rozdział XX - Miłości cień

Ledwie Haytham skończył swą opowieść, gdy gdzieś z dołu dotarły do ich uszu dźwięki jakby pukania, które następnie przerodziło się w narastające  walenie. Connor usłyszał je pierwszy, chwilę potem Altaïr faktycznie rozróżnił jakiś hałas. Nieco wypoczął, mogąc po prostu siedzieć z zamkniętymi oczami, słuchając historii Anglika, ale wiedział, że energii starczy mu na chwilę.

— Szybko się uwinęli — zauważył Connor.

— Templariusze musieli rozpuścić pogłoski. — Jego ojciec wzruszył ramionami. — Cóż, chyba musimy się stąd zabierać.

— Mamy jakiś plan? — zapytała Diana, wstając od stołu tak energicznie, że jej krzesło niemal się przewróciło.

— Tak właściwie to...

— Nie mamy czasu na durne planowanie, chodźcie! — zawołał Altaïr, stojąc już przy drzwiach i majstrując przy ich zamku.

Gdy w końcu udało mu się trafić do dziurki, co w panującym w przedpokoju mroku było niemałym osiągnięciem, szarpnięciem przekręcił klucz i otworzył szeroko drzwi. Gdzieś z dołu rozległ się głośny trzask i huk. Najpewniej intruzi wyłamali drzwi i wbiegli do budynku. Sam wypadł na korytarz, nie marnując czasu, a tuż za nim resztka jego towarzyszy. Szybko dotarli do schodów.

— Czekajcie! — szepnął Connor, podchodząc do jakichś drzwi.

Altaïr dostrzegł, jak ten wysuwa swoje ukryte ostrze i zaczyna nim grzebać w zamku, a gdy ten szczęknął, otworzył przejście i skinął na nich głową, by weszli do środka.

— Po co? — zapytał zirytowany Haytham, patrząc na syna jak na szaleńca.

Connor spojrzał na niego z satysfakcją i nikłym cieniem uśmiechu, błąkającym się na ustach.

— Ponieważ tak powiedziałem — odparł tryumfalnym tonem.

Chwilę potem dobiegł ich coraz głośniejszy odgłos kroków stawianych  na schodach, wszyscy więc wbiegli do pokoju, zdając się na plan Connora. Ten cicho domknął drzwi za nimi i szeptem zaczął tłumaczyć swój pomysł.

— Jestem pewien, że wysłali na górę jedynie kilku ludzi, którzy mają zbadać pokoje. Będą wchodzić pojedynczo, więc możemy tego jednego ogłuszyć i cicho zbiec na piętro, skąd wyskoczymy oknem.

— Nie — zaprotestował Haytham. — Zostawianie świadków jest zbyt niebezpieczne. Gdy się obudzi, wszystko o nas wyśpiewa.

— Co więc proponujesz? — zapytał Altaïr.

— Ptaszek nie może śpiewać, gdy nie ma głowy.

— Nie ma mowy! — syknął Connor.

— Przekonanie cię było wyjątkowo proste.

Musieli przerwać, gdyż zgodnie z teorią Amerykanina, usłyszeli, jak kilka osób wchodzi na ich piętro, rozchodząc się w różnych kierunkach.    Także i w ich stronę. Stali w zupełnej ciszy i mroku, niczym myszy pod miotłą. Gdy drzwi zaczęły się powoli otwierać, Connor już chciał ruszyć w ich kierunku, ale został odtrącony przez Haythama, który gwałtownym krokiem podszedł do wejścia i nim zdążyło się całkowicie otworzyć, wychylił się i szybko wciągnął kogoś do pomieszczenia, siłą zamykając jego szczękę. Gdy w końcu puścił człowieka, ten osunął się bezwiednie po ścianie, nie wydając już ani jęku. Altaïr zdążył dojrzeć tylko krwawą dziurę w jego podgardlu, nim znów wybiegł cichym truchtem za grupą, zamykając drzwi. Żaden z pozostałych strażników, jak wywnioskował po ich ubraniach, nie zorientował się, że coś właśnie się stało. Trzech w korytarzu przed nimi było zaabsorbowanych kolejnymi pomieszczeniami, reszta w ich części przejścia musiała być tak samo zaaferowana, a Altaïr nie zamierzał tego sprawdzać, mgnąc po schodach w dół, mając przed sobą czarny płaszcz Haythama. Poruszali się w szyku, Connor na przedzie, a on ubezpieczając tyły.

W miarę zbliżania się do pierwszego piętra, słyszeli także coraz lepiej rozmowy i nawoływania, szczęśliwie jednak nie spotkali już więcej straży. Gdy dotarli do celu podróży, Connor zatrzymał się i spojrzał na nich.

— Wyskakujemy oknem, nie ma mowy, że zaczniemy się bić z całą gwardią — zakomenderował, ruszając do najbliższego okna.

Haytham tylko wzruszył ramionami i udał się za synem, choć Altaïr podejrzewał, że niezbyt dobrze się czuje ze świadomością, że inicjatywę objął akurat on. Tymczasem Connor już próbował otworzyć okno, które jednak się musiało zaciąć, nie chcąc się otworzyć. Sfrustrowany, przywalił w nie kilka razy pięścią, odzianą we wzmocnioną rękawicę bez palców, aż cała popękała. Jeszcze jedno uderzenie i szyba głośno pękła, pryskając wszędzie odłamkami szkła, sam asasyn od razu przez nie wyskoczył.

— Wystarczyło spróbować otworzyć inne okno... — skomentował Haytham.

— Ej, coś słyszałem, tędy! — wrzasnął jakiś mężczyzna z korytarza obok.

Diana zgrabnie wskoczyła na parapet, wyprostowała się i rzuciła w dół. Chwilę potem Haytham, bez śladu gracji poprzedniczki, wdrapał się na otwór i skoczył. Altaïr także nie marnotrawił czasu, z rozbiegu wskoczył na parapet, idealnie utrzymując równowagę. Przy przechodzeniu przez wybity otwór musiał jednak schylić głowę, gdyż był za wysoki, a gdy stanął po drugiej stronie, wyprostował się i zaczerpnął powietrza, nie patrząc w dół. Delikatnie ugiął nogi, z których się zaraz wybił, niczym orzeł unosząc się w powietrze, i już zupełnie nie jak orzeł walnął całym ciałem o ścianę budynku, gdy ktoś w ostatniej chwili mocno chwycił go za kostkę, zatrzymując go tuż przed odleceniem.  Gdy przywalił z impetem w murowaną ścianę, aż wypuścił całe powietrze, pewien, że złamał sobie przynajmniej kilka żeber. Szczęście w nieszczęściu, jego ciężar musiał przewyższać siły strażnika, gdyż usłyszał jakieś "fuck" i po chwili ręką go puściła, a on spadł na ziemię, cudem w locie korygując pozycję, tak, że główny impet uderzenia przyjęły na siebie plecy. Leżał tak obolały, widząc jakieś latające i irytujące gwiazdki, aż ktoś go poderwał i postawił do pionu, jak małe dziecko. Wstrząsnął głową i rozejrzał się. To był Connor, ku jego lekkiemu zawodowi. Za nim stali Haytham z Dianą, wpatrując się w ulice przed nimi.

— Co teraz? — zapytał, opierając się o ścianę i głęboko oddychając, starając się jednocześnie nie uszkodzić bardziej swych żeber.

— Tu jest cała masa straży, gorzej niż w ulu — jęknęła Diana.

— Najpewniej otoczyli miasto, a posiłki są w drodze. Musimy się przedrzeć siłą — zaczął Haytham, jednak zaraz mu przerwano.

— Czy ty wszystko musisz załatwiać siłą?! — Connor był tak rozzłoszczony, że z trudem powstrzymywał się od wrzasku.

— Ciszej. I nie mamy wielkiego wyboru, gdybyś jeszcze nie zauważył.

— Musi być inne wyjście. Spróbujmy się po prostu prześlizgnąć, może się nam uda...

— Żartujesz sobie? — prychnął jego ojciec. — Ta dwójka wygląda, jakby dopiero co wystrychnęli na dudka szatana, ty jesteś rdzennym Amerykaninem, a wszyscy jesteśmy uzbrojeni. Prędzej...

— Stać! — ryknął ktoś, jakby właśnie tego nie robili.

Jak jeden mąż obrócili głowę w kierunku głosu, dochodzącego z ulicy za nimi. Stał tam członek jakiejś gwardii, choć widać było, że jest świeżakiem. Nosił ciężkie, stalowe buty, płócienne spodnie powiewały na wietrze, kirys był nieco za duży jak na niego. Mierzył w nich mieczem, zupełnie jak jakąś magiczną różdżką, ale chyba tylko po to, by dodać sobie odwagi.

— I co teraz? — szepnęła Diana.

— Biegiem! — ryknął Haytham, ruszając w kierunku przeciwnym do strażnika.

Wszyscy się zerwali i szybko wybiegli na brukowaną ulicę, ale musieli zmienić kierunek, gdy z naprzeciwka i prawa wybiegło kilka oddziałów uzbrojonych po zęby żołnierzy. Skręcili w lewo, mijając ich hotel, gnając na łeb, na szyję po drodze, na którą padało jeszcze światło księżyca. Noce tutaj były wyjątkowo długie. Musieli także uważać, by nie poślizgnąć się na zalegającym tu i ówdzie śniegu. Zapowiadało się także na śnieżycę, bowiem wiatr miotał na oślep płatkami śniegu, choć Altaïr był pewien, że sytuacja miała się podobnie jak kilka godzin temu, kiedy tu ruszali.

Na skrzyżowaniu skręcili w lewo, chcąc wymanewrować strażników i dotrzeć na południe, gdzie w pewnym miejscu poza miastem zostawili konie.   Jednak sytuacja wyglądała coraz gorzej, w każdej uliczce, bliżej lub dalej, szybciej lub wolniej przemieszczali się strażnicy. Ktoś musiał ich uprzedzić o pozycji grupki, skoro tak szybko zdołali się zmobilizować. Widoczność z każdą niemal sekundą się pogarszała, gdyż zima widocznie postanowiła dać upust swej furii, powodując istną burzę śnieżną. Wkrótce widzieli na może pięćdziesiąt metrów od siebie, więc gdy na granicy ich wzroku pojawiła się żywa ściana żołnierzy, przemieszczająca się prosto na nich, musieli zmienić taktykę.

— Rozdzielcie się, spotkamy się w umówionym miejscu! — zawołał Haytham, odbijając w prawo.

Altaïr natychmiast się zastosował, ostro skręcając w lewo i mknąc przed siebie. Chciał się jeszcze obejrzeć, ale gdy powietrze rozdarł huk wystrzału, rzucił się na ziemię, wykonując przewrót, mając tylko nadzieję, że wszyscy są cali. Gdziekolwiek nie spojrzał, widział strażników, czy to w grupkach, czy rozmawiających ze sobą w parze, lub po prostu usiłujących znaleźć schronienie przed śnieżycą. Zrezygnował ze sprintu na rzecz ostrożnego przemieszczania się. Nie czuł zdenerwowania, nie czuł zmęczenia, jego ciało już po prostu przestało reagować na takie rzeczy. A może się przyzwyczaił, w końcu już nie takie akcje wyczyniał. Poruszanie się w nasilającej burzy śnieżnej było bardzo proste, gdy się umiało cicho poruszać, na dodatek mając na sobie szatę o takim kolorze. Może i była w fatalnym stanie, ale nadal wystarczająco dobrym, by mógł się maskować, choć nawet tego nie musiał, idąc po prostu od obiektu do obiektu, przemykając od ściany do ściany, niby cień. Musiał dotrzeć na przedmieścia, gdyż tutaj już nie panował tak idealny porządek w budowlach, ulice były o wiele ciaśniejsze, tak że trzech mężczyzn idących ramię w ramię mogłoby mieć problem z przejściem, same domy stawały się coraz niższe i biedniejsze. Strażnicy szukali grupy osób uciekających przed czymś, uzbrojonych po zęby, nie sądził więc, by byli specjalnie wyczuleni na kogoś takiego, jak on.

A mimo to, gdy usłyszał krzyki i wołanie, zaczął powoli truchtać. Dochodziły gdzieś z przodu, więc nie musiał zmieniać kierunku. Wbiegł do małej, wąskiej uliczki. Teraz był pewien, wrzaski dochodziły z jego lewej strony. Były jednak nieco mniej wyraźne, jakby zagłuszane przez... tupanie? Przylgnął do ściany i wychylił się na tyle, by móc zobaczyć sytuację.

Gdzieś w oddali majaczyły figury żołnierzy, całkiem sporej grupy, choć tylko tyle był w stanie stwierdzić. To oni wrzeszczeli, biegnąc przed siebie najszybciej jak potrafią, choć pogoda i ich wyposażenie nie pozwalały im osiągnąć zbyt wielkiej prędkości. Ale nadal było to wystarczająco, by dogonić postać w łopoczącym, czarnym płaszczu i kapturze, która zdawała się coraz bardziej zwalniać, mimo zawziętego uporu, by biec przed siebie, choć wiatr musiał sypać jej w oczy śniegiem, który także rozkopywała na wszystkie strony, gdy czasem się potykała. Sprawiała wrażenie, że cały świat uparł się, by ją zatrzymać w miejscu, a ona powoli mu ulegała.

Diana.

I to w nie najlepszym stanie. Nie poradzi sobie sama. Zaczął rozmyślać, jak może jej pomóc. Próba zbrojnego powstrzymania żołnierzy odpadała, było ich zbyt wielu. Nie mógł także odwrócić ich uwagi, gdyż rozdzieliliby się i schwytali ich obu. Więc co?

Wpadł na pewien pomysł, gdy kobieta znalazła się na tyle blisko, że mógł dostrzec jej twarz. Czasem najprościej jest rzucić się przed oczy wroga...

Z tą myślą przystąpił do działania, wpadając na dziewczynę i pchając ją we wnękę naprzeciwko, przypierając do ściany i osłaniając jej drobne ciało swoim. Kompletnie się tego nie spodziewała, więc gdy biały cień zupełnie niespodziewanie na nią wypadł z uliczki i rzucił w jakąś wnękę, po prostu oparła się o ścianę, jakby się poddając. Dopiero po chwili zauważyła Altaïra. Trwali tak w ciszy, niemal przytuleni do siebie. Jego biała szata sprawiła, że oboje byli niewidzialni w śnieżycy, choć... niewiele już go to obchodziło.

Gdy Diana zerknęła na niego, a on odwzajemnił jej spojrzenie, nagle poczuł, jak cały świat wokół wiruje, aż przestaje istnieć. Jej duże, podkrążone oczy kompletnie go pochłonęły, zatopiły w czarnym niebie i lazurowym oceanie, a on zupełnie nie walczył o ratunek. Dostrzegł na jej ciemnych, wyjątkowo gęstych i długich rzęsach kilka płatków śniegu, stanowiących tak fascynujący widok, że miał ochotę je studiować godzinami. Znajdowali się tak blisko siebie, że czuł na sobie jej ciepły, przyspieszony oddech. Serce mu donośnie i tępo waliło w piersi, gdy dalej błądził wzrokiem po jej niesamowitej twarzy, jaśniejszej od czystego śniegu, tak bardzo kontrastującej z niesforną grzywką przemoczonych, niemal czarnych włosów, wystających spod kaptura. Zerknął lekko nieprzytomnie na jej pełne, zwilżone, sine usta, jakby stworzone do całowania. Ich smak musiał być iście nieziemski...  a może by tak spróbować?... Gdzieś tam usłyszał jakieś kroki, które przykuły na chwilę oczy Diany, jednak po chwili ponownie skierowała je na jego własne. Zauważył w nich strach, niepewność i ulgę, a także milion innych uczuć, których nie był w stanie rozszyfrować, czując, jak kręci mu się w głowie. Za to czuł, że musi ją chronić, nieważne przed czym i gdzie, jakoś ją pocieszyć, zapewnić o bezpieczeństwie i o tym, że nie dopuści do jej krzywdy...

— Dzię... dziękuję — wyszeptała swoim cichym, miękkim niczym jedwab głosem.

— Nie... ma sprawy — wykrztusił, chłonąc wzrokiem każdy, najmniejszy szczegół jej twarzy.

Co z nim było nie tak?

Albo z nimi, skoro nadal trwali w tej pozycji, on rękami podpierając ścianę, a ona między nimi. Po co właściwie tak się ustawił?

Straż. Pościg. Ucieczka. Te informacje niemal nic nie znaczyły dla jego skołatanego mózgu. Czuł się, jakby piorun w niego uderzył.

A po chwili faktycznie uderzył, tyle że w jego klatkę piersiową. I tym piorunem były ręce Diany, która chciała go najwidoczniej delikatnie odsunąć, ale nacisnęła idealnie na potłuczone żebra Altaïra.

Syknął z bólu, nagle wracając do świata rzeczywistego. Ból był tak silny, że musiał się cofnąć i oprzeć o ścianę, zaciskając pięści i przygryzając wargi niemal do krwi.

Merda, przepraszam! — zawołała cicho Diana, dopadając go i próbując sprawdzić, co się stało.

No tak. Ciężko zapamiętać, że ktoś się rozwalił o ścianę i bruk, pomyślał zirytowany.

— Nic... się nie stało. Chodźmy — jęknął, prostując się i strzepując z siebie śnieg, starając się nie patrzeć na towarzyszkę.

Tak jak przewidział, strażnicy byli zbyt zaaferowani, by powiązać białe mignięcie na drodze ze zniknięciem ściganej osoby, a jego szata idealnie wpasowała się do śniegu. Jako iż był wyższy od Diany, mógł zasłonić ją swym ciałem, więc żaden z żołnierzy nie zorientował się, że ta biała plama na ścianie coś ukrywa.

— Dokąd teraz? — zapytała Diana.

— Chyba nie mamy większego wyjścia, niż pójść za nimi. Możemy się  co najwyżej chować w uliczkach, ale...

Altaïr ruszył do przodu, a Diana po chwili do niego dołączyła, stawiając niepewne, małe kroki. Nie miał pojęcia, dlaczego dostrzegł ten szczegół. Tak jak nie wiedział, dlaczego nagle poczuł przypływ troski do tej małej istotki.

Chyba się za dużo dymu nawdychałeś — fuknął na siebie w myślach.

— Ale?

— Nic, mniejsza. Nie widziałaś po drodze reszty?

— Nie — odparła powoli Diana. — Oni pobiegli w inną stronę. Jak zresztą mnie znalazłeś?

— Jeżeli wszędzie tak krzyczysz... — odpowiedział sugestywnym tonem Altaïr.

— A... Ale czekaj, przecież ja wcale nie krzyczałam! — zreflektowała się dziewczyna.

— No to jeżeli przy tobie każdy mężczyzna tak krzyczy...

— Czy ty mi coś sugerujesz? — Diana rzuciła mu szybkie spojrzenie.

Musiał być już wyjątkowo wycieńczony i mieć halucynacje, bo wydawało mu się przez chwilę, że jakieś ciepło rozlało się po jego ciele. Jednak złudzenie zaraz rozwiał podmuch zimnego wiatru, który wspomógł szalejącą śnieżycę i wsypał mu śniegu za plecy, powodując nagły dreszcz.

— Ja? Skąd. — Uśmiechnął się, oczami jednak uważnie przeczesując teren przed nimi, jakkolwiek fatalna widoczność by nie była. — Ja stwierdzam fakt.

— Żebyś ty zaraz nie zaczął krzyczeć — odparła zgryźliwie dziewczyna.

— No wiesz, może zaczekajmy z tym, załatwi się jakieś róże, wino, czekolada...

— Krzaki są równie dobre — prychnęła Diana. — Czekaj, co?

Powiedziała to takim tonem, że Altaïr aż się zaśmiał, samemu się zastanawiając, o czym to właśnie rozmawiają. Zaryzykował krótkie spojrzenie na towarzyszkę i dostrzegł na jej zmarzniętym obliczu cień uśmiechu. Biorąc pod uwagę to, że jeszcze przed chwilą znajdowała się w objęciach śmierci, z których dostała się pod jego ramiona, uznał to za swego rodzaju sukces.

— Ty tak zawsze? — zapytał.

— Przy tobie chyba nie da się inaczej — westchnęła.

— Czyli jestem wyjątkowy?

— Owszem. Jeszcze nie zdarzyło mi się położyć Asasyna w trzy sekundy —     zaśmiała się po cichu, a Altaïr był pewien, że mimo okropnego zimna, zarumienił się nieco.

— Szkoda, że jak już mnie położyłaś, to nie dokończyłaś.

— A co miałam niby dokańczać?

To zbiło go z tropu.

— No... wiesz. Dobra, nieważne — stwierdził, gdy zobaczył na jej twarzy szczere zdziwienie.

Poruszali się ciemnymi, wąskimi uliczkami, czasem tylko przechodząc przez główne drogi, na tyle szerokie, że spokojnie obok siebie mogło jechać kilka powozów. Odkąd pomógł Dianie zgubić pościg, nie widzieli żywej duszy. Przynajmniej do teraz, gdy dotarli do wylotu na główną ulicę. Był niemal pewien, że słyszał jakieś odgłosy, ale nie mógł ich zidentyfikować.

— Słyszysz to? — zapytał.

— Chyba odnaleźli się żołnierze — powiedziała cicho Diana.

— Myślisz, że to oni? A zresztą, nieważne. — Dopiero po wypowiedzeniu pytania zdał sobie sprawę z tego, co powiedział.

— No a kto by inny?

Nie odpowiedział, chowając się w cieniu uliczki. Musieli być cicho, bo jeżeli faktycznie to byli żołnierze, to...

Nagły huk wystrzału sprawił, że niemal podskoczył. Ze ściany obok niego posypały się odłamki kamienia, a on obrócił się tak prędko, że omal się nie przewrócił na śniegu. Za nimi stał żołnierz, który właśnie odrzucał dymiący jeszcze muszkiet, sięgając po coś do pasa. Rozpoznał w mroku kształt pistoletu. Raz im się poszczęściło, ale...

— W NOGI! — ryknął do Diany, samemu odpychając się od ściany.

Dostrzegł kątem oka, jak towarzyszka także zaczyna się rozpędzać. Musiała nieco wypocząć, przynajmniej taką miał nadzieję, bo jeżeli nie, to bieg był bezcelowy, a może nawet śmiertelny. Porzucił jednak te rozmyślania, gdy usłyszał jeszcze głośniejszy stukot metalowych butów, dochodzący z ulicy, na którą po chwili wpadł. Poświęcił jedynie krótką chwilę na spojrzenie w bok. Ujrzał grupę przynajmniej dwudziestu strażników, biegnących w ich stronę z wyciągniętymi brońmi. Wyglądali na zorganizowanych, wypoczętych i dobrze wyposażonych – czyli dokładnie tak, jak on chciałby się czuć.

— Biegnij przed siebie! — krzyknął do Diany, mając nadzieję, że ta go usłyszy.

Ulica była całkiem szeroka, ale pokonał ją w kilka długich, szybkich kroków. Szczęśliwie, straż albo nie była przygotowana na taki wybryk, albo ich nie dojrzeli, bo nikt nie oddał strzału. No, przynajmniej w każdym razie do niego, bo Diana w ostatniej chwili wpadła do bocznej uliczki, gdy znowu usłyszeć się dało głośny wystrzał.

Zrównali się i zaczęli biec ramię w ramię po lekko zaśnieżonej drodze. Większość śniegu została na dachach, więc mogli poruszać się całkiem przyzwoitym tempem. Na dodatek, śnieżyca niemal w przeciągu kilku sekund się zakończyła, takie przynajmniej odniósł wrażenie. Wprawdzie widoczność nadal nie była zbyt wielka, ale śnieg już nie sypał im do oczu. Z drugiej strony, potencjalny strzelec także już nie miałby takiego problemu...

Manewrowali między ciasnymi uliczkami, nie znając miasta i biegnąc na oślep, z nadzieją na zgubienie pościgu, który ciągle gdzieś tam dało się usłyszeć dzięki stukotowi i skrzypieniu metalu. Od czasu do czasu dało się dojrzeć przebiegającego żołnierza, który jednak był zbyt zajęty, by się rozejrzeć, co pewnie im ratowało życie. Na dodatek, byli niemożliwi do ustrzelenia, biegając i skręcając niczym statek płynący pod wiatr w wijących się uliczkach. Oboje byli już tak wycieńczeni, że ich ciała po prostu przestały reagować na mróz czy zmęczenie, pracując niemal jak machina, co z jednej strony było ułatwieniem, gdyż nie musieli się przejmować każdą rzeczą, a z drugiej nie pozwalało im się poruszać z pełną wydajnością.

I to właśnie było problemem, bo strażnicy mieli nad nimi przewagę we wszystkich niemal aspektach, a przede wszystkim w rezerwie sił. Mogli zabić jednego, dwóch, trzech, może i pięciu żołnierzy, ale na dłuższą metę to było i tak bez znaczenia.

Wyczerpani wbiegli na kolejną z bocznych ulic, która tym razem szła prosto jak strzała. Altaïr odnotował fakt, że niebo zrobiło się jaśniejsze, a widoczność stała lepsza. Na dachu jednego z domów zauważył nawet jakiś zgubiony promyk słońca. A gdy zerknął ku wylotowi przejścia, nie zobaczył kolejnych zabudowań, lecz pole przykryte grubym, białym puchem, nienaruszonym przez człowieka. Widok ten dodał im sił i nadziei.

Altaïr już nawet nie czuł że biegnie, stawiając nierówno kroki przed sobą i unikając co większych zasp śniegu, które musiały spaść z dachów. Płuca go paliły a twarz jakby nieco szczypała, ale nie przykładał do tego większej uwagi. Teraz liczyło się tylko to, by dobiec do końca ulicy i podążyć dalej, ku lasowi, gdzie mieli się spotkać.

Nagle usłyszał niemal jednoczesny wystrzał z broni palnej, chwilę potem jęk i uderzenie o ziemię.

— Stać! — wrzasnął ktoś.

Nie musiał tego robić, bo Altaïr stanął niemal w tym samym momencie, w którym usłyszał huk. Obrócił się i spojrzał z niepokojem i obawą na ziemię.

Tym razem Dianie się nie poszczęściło. Leżała na ziemi bez ruchu, na śniegu obok jej płaszczu, który niemal w całości przykrywał jej ciało, dojrzał szybko rozlewającą się szkarłać, która wsiąkała w śnieg i zmieniała jego barwę. Chciał do niej dopaść, ale gdy zrobił krok, jeden z dwóch żołnierzy chrząknął, machając pistoletem. Obaj się zbliżali do niego, celując w jego pierś. Wyglądali na zaprawionych w boju, choć może to była już wina jego przemęczenia. Teraz zresztą nie miało to dla niego znaczenia, liczyło się tylko to, by uratować Dianę. Wiedział jednak, że jeżeli rana jest poważna, to liczyła się każda sekunda, a strażnicy na pewno nie będą się troszczyć o kogoś takiego.

— Teraz się doigrałeś, sukinsynu — warknął jeden z mężczyzn.

Więc taki ma być koniec? Altaïr roześmiał się ponuro w myślach, czując, jak nogi się pod nim uginają pod wpływem zmęczenia. Diana umrze tu, w obcym kraju, wykrwawiając się na śniegu, a on zostanie za kilka dni stracony i obwołany winowajcą. Powinien się spodziewać tego, że wyprawa ta nie mogła zakończyć się dobrze, ale... po prostu nie mógł.

Gdy byli może z dziesięć metrów od niego, nagle wydarzyło się coś, czego zupełnie się nie spodziewał, on ani para żołnierzy. Z dachu nagle zleciał jakiś ciemny, łopoczący kształt, który spadł idealnie na mężczyzn, którzy w ułamku sekund padli na ziemię, bynajmniej z własnej woli. Po chwili spod ich głów zaczęła się sączyć krew, szybko wsiąkając w śnieg, czasem tworząc małe kałuże wśród grudek.

Postać podniosła się, stając wyprostowana. Altaïr dostrzegł chowające się ukryte ostrza. Ubrana była w lekką, uwzględniającą bujną figurę zbroję, kaptur z maską oraz pelerynę, wszystko to utrzymane w ciemnoszarej i błękitnej mieszance, gdzie jednak tego pierwszego było więcej. Gdy intrygująca osoba zdjęła maskę i odrzuciła kaptur do tyłu, rozpoznał kobietę, której tak dawno nie widział, że niemal zapomniał o jej istnieniu, a która teraz podeszła i objęła go na powitanie.

— Rachel? Co ty tu... — wykrztusił, nadal nie ogarniając tego, co się wydarzyło.

— Hej. Potem ci wytłumaczę, teraz musimy się zbierać — powiedziała, puszczając go i odchodząc w kierunku Diany.

I tu Altaïr doznał kolejnego szoku, bo dziewczyna siedziała na śniegu, oparta o ścianę, jak gdyby nigdy nic. No, może tylko przez jej blade palce, przyciśnięte do rany, sączyła się ciemna krew, ale poza tym wyglądała całkiem nieźle.

— Już myślałam, że zaraz zaczniecie się tu miziać — warknęła, piorunując ich wzrokiem.

— Nie narzekaj — odparła pogodnie Rachel, podchodząc do niej. — Nie mam bandaży, musimy dotrzeć do Connora, on cię poskłada. Możesz chodzić?

— Jak mi pomożecie wstać, to zobaczymy — odpowiedziała beznamiętnie.

Altaïr już ruszył w jej stronę, ale to ich wybawicielka podała rękę rannej dziewczynie i dźwignęła do góry. Ta przez chwilę ruszała kończynami, a gdy spróbowała ranną ręką, syknęła cicho. Rachel szybko oderwała kawałek materiału z rękawa i obwiązała jej ramię, nie bacząc na protesty mniejszej o niemal pół głowy koleżanki.

— Poradziłabym sobie, wiesz?

— Każdy tak mówi. Chodźcie już, czekają na nas.

Ruszyli więc, całkiem przyzwoitym tempem jak na ich stan, pokonując resztkę drogi. Gdy wypadli z ulicy, Altaïr dostrzegł dwie postacie na koniach, które szybko zaczęły się do nich zbliżać. Gdy dystans się zmniejszył, dostrzegł w nich Haythama i Connora, którzy prowadzili także trzy inne konie za sobą. W jednym zwierzęciu rozpoznał swoją Cienistę.

— Diana! — zawołał Connor, zeskakując z konia nim ten jeszcze wyhamował.

Podbiegł do dziewczyny, która niezbyt przytomnie stała oparta o ścianę i lekko ją objął, co zirytowało Altaïra. Jakiś dzień tulenia, czy co? Szybko jednak zajął się jej raną, ściągając prowizoryczny opatrunek i przyglądając się uważnie zakrwawionemu miejscu. Ze swojej pozycji Altaïr nie mógł wiele dostrzec, tym bardziej że zmęczone powieki już co chwila mu opadały, obserwował jednak, jak mężczyzna wyjmuje z jakiejś kieszeni bandaż, którym obwija starannie ramię dziewczyny, wcale się nie spiesząc, a nawet jakby przedłużając ruchy, co jeszcze bardziej go złościło. Już wolałby się sam tym zająć, ale... cóż, ze wstydem musiał przyznać, że nie miał zielonego pojęcia o pomocy medycznej.

Gdy Connor skończył wykonywać czynność, sięgnął jeszcze raz do kieszeni i wyjął jakieś lekarstwo, które następnie wsunął Dianie do ust, coś przy tym mówiąc. Gdy na jej twarzy zagościł wyraz wdzięczności i ulgi, Altaïr stwierdził że ma dość i podszedł do swojego konia. Chwilę pogładził Cienistę po chrapach, żałując, że nie ma dla niej żadnego jabłka. Na pewno musiała nieźle zmarznąć i porządnie się wygłodzić, czekając na swego pana. Klacz parsknęła cicho, zadowolona, a on podszedł i dosiadł jej, spoglądając na resztę towarzyszy. Rachel także już siedziała na swym wierzchowcu, Haytham ze swojego nawet nie zszedł, a Connor właśnie pomagał Dianie wejść na swojego konia.

Zacisnął zęby i ruszył do przodu powolnym krokiem, czując, jak szybko ogarnia go zmęczenie, a siodło staje mu się miękkie jak gęsie pierze. Już po chwili wpadł w niespokojny,  wypełniony wystrzałami, krwią i Dianą sen.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top