Rozdział XVIII - Śnieg
Biegł tak szybko jak potrafił, przemierzając korytarze z białego kamienia, widząc czasem smugi dymu, ale nie zważając na nie. I choć bardzo chciał takie tempo utrzymać, to wkrótce musiał zwolnić, gdyż im głębiej się zapuszczał, tym gorzej mu się oddychało i po prostu nie był w stanie nabierać tlenu wystarczająco szybko. Nadal jednak starał się utrzymać jak największą prędkość, świadom tego, że nie ma wiele czasu a każda sekunda zmarnowana na odpoczynku może przesądzić o życiu Diany, a może nawet i jego samego, jeżeli się nie wyrobi. Póki co jeszcze nie było aż tak źle, ale nie łudził się tym, że taki stan się utrzyma. Raz po drodze ziemią zatrzęsło, ale delikatniej niż poprzednimi razy, co go niespecjalnie wzruszyło.
W końcu wpadł do całkiem dużej, kwadratowej sali. Z drewnianego sufitu zwisał żelazny żyrandol, a po bokach ustawione było kilka mebli. W obu rogach ściany naprzeciwko niego znajdowały się otworzone drzwi. I tu pojawiał się problem, bo ile wcześniej musiał skręcić ledwie kilka razy, tak teraz musiał wybrać jedno z dwóch przejść, a nie potrafił sobie przypomnieć tego, którym tu wcześniej trafił. Był wtedy tak wstrząśnięty, że nie sądził, że jeszcze się będzie tu cofać, a teraz przeklinał za to siebie w myślach. Wskazówka Haythama także wiele mu nie mogła pomóc. Więc... co teraz?
Z sufitu posypało się nagle trochę pyłu, spadając za podłogę i drewniany stół, który przykuł wzrok Altaïra. Spojrzał na niego i jego otoczenie, po czym zdał sobie sprawę, że już nie stoi na kamieniu, a na zwykłej, dębowej posadzce, która miejscami zaczynała sprawiać wrażenie, jakby chciała zaraz wybuchnąć ogniem.
Zaczął kaszleć, gdy do jego płuc dotarł trujący dym, uciekający z prawego wejścia. Czy powinien właśnie tam skręcić? To mogła być ostatnia szansa, przejście mogło wkrótce albo zająć się ogniem, albo całkiem zawalić, grzebiąc go lub blokując wejście.
Zerknął na drugie drzwi, za którymi coś przykuło jego wzrok. Tym czymś był, a przynajmniej tak mu się wydawało, cień jakiegoś człowieka, poruszający się po ścianie za swym właścicielem. Wyglądał... obco. A może mu się przywidziało? W końcu to zdarzało się ostatnio dosyć często...
Jego myśli przerwał kolejny wybuch, tym razem już bliższy i mocniejszy od ostatniego. Podjął decyzję w ułamku chwili; jeżeli ktoś tam był, to mogła być i Diana. A jego odnoga była całkowicie niemal pusta, gdy ją przemierzali z Connorem...
Ruszył szybkim krokiem, instynktownie starając się chodzić jak najciszej, choć było to w obecnej sytuacji zupełnie bez znaczenia. Przekroczył drzwi i szybko rozejrzał się po korytarzu, starając się jednocześnie przypomnieć coś z poprzedniego marszu. Tutaj podłoga dalej była drewniana, korytarz trochę szerszy niż ten, którym podążał wcześniej, co chwila był przerywany drzwiami, w większości zamkniętymi. Jego serce przeszyła nadzieja, że to właśnie było przejście, którym szedł Haytham. Zaczął biec lekkim truchtem, poruszając rytmicznie rękami i oddychając miarowo, licząc na to, że jeszcze coś takiego wytrzyma w stopniowo nasilającym się dymie. Wprawdzie ten sposób biegania zazwyczaj go męczył i pozbawiał tchu o wiele szybciej, niż beztroski sprint, ale... może akurat tym razem zadziała?
Pocieszał się tym, że mimo iż powietrze stawało się coraz cięższe i miejscami dym stawał się całkiem nieźle widoczny, to jeszcze nigdzie nie dostrzegł ognia. To była jego nadzieja, przyprawiająca go o zimne ciarki.
Nie dostrzegł nigdzie więcej właściciela cienia, więc kierował się otwartymi drzwiami, zdając się na na słowa Haythama i starając się nie myśleć za dużo o swoich podejrzeniach. Och, to mogło być takie proste... podłożyć ogień, pozbawić jednego asasyna życia, po czym posłać drugiego wprost w pożogę, z której nie było powrotu. Dziecinna sztuczka.
Tylko skąd Haytham mógł wiedzieć, że pobiegnie za Dianą? Nie byli w żaden sposób zżyci, niemal nic ich nie łączyło i nie chciał, by łączyło. Może i jego zachowanie czasem na to wskazywało... ale no właśnie. Czasem. Zbyt rzadko, by miało to znaczenie.
Zbyt rzadko?
Co więc w takim razie tu robił, krocząc wewnątrz płonącej rezydencji, wśród ścian, wstrząsanych eksplozjami, dusząc się trującymi wyziewami? Nie mogło chodzić o Dianę, wszystko co z nią robił, robił dla zabezpieczenia. Ona sama nie była mu potrzebna do niczego...
A mimo to ryzykujesz dla niej życiem - odezwał się jakiś złośliwy głosik w jego głowie.
Haytham nie mógł zagrać va banque w tym przypadku, to było zbyt duże ryzyko, zbyt wiele niewiadomych, w tym to, co czuł do Diany.
Więc dlaczego się tak rzuciłem? - zastanowił się w sobie Altaïr, nie zwracając uwagi na otoczenie.
Była tylko jedna, sensowna dla niego odpowiedź. Instynkt. Czuł, że ta dziewczyna będzie mu jeszcze potrzebna, ale... do czego? Miał kilka pomysłów, ale niezbyt pewnych.
Nagle poczuł, jak jakaś ogromna, piekielnie gorąca siła uderza w niego, rzucając na ścianę, jednocześnie sufitem tak potężnie zatrzęsło, że deski zaczęły pękać, aż kilka z nich zaczęło niebezpiecznie trzeszczeć, tuż nad jego głową. Spróbował się podnieść, cały obolały, ale coś mu podpowiedziało, by wykonał inny ruch. W ostatniej chwili przetoczył się do przodu, gdy tuż na miejsce, w którym jeszcze przed chwilą leżał, spadło kilka drewnianych desek i jakiś złom, który musiał znajdować się piętro wyżej. Jednocześnie zauważył małe, nieśmiałe płomyki, wychylające zza desek i liżące apetycznie wszystko, co napotkały, chcąc się podzielić swoim ciepłem. Przez chwilę patrzył na to zafascynowany, aż w końcu jakby wyrwał się z transu, kiedy dotarło do niego, że nadszedł czas decyzji. Mógł podążyć dalej, ryzykować życiem w imię idei, czy to głupiego poczucia obowiązku i honoru. Mógł też zawrócić, uciec stąd z pustymi rękami i wyszczuplonym składzie, a może nawet kompletnie sam. Ocaliłby swoje życie... o ile w ogóle by mu się udało uciec. Ogień nie potrzebował wiele czasu.
Gdy idziesz przez piekło, nie zatrzymuj się.
Wstrząsnął głową i poruszył wszystkimi kończynami, upewniając się, że jest cały i sprawny. Obrócił się na pięcie i ruszył żwawym krokiem. Szczęśliwie nie odniósł większych obrażeń, więc w miarę szybkim tempie udało mu się dotrzeć do kolejnego rozwidlenia dróg. Tym razem były trzy, naprzeciwko niego i po bokac, prowadzące na prawo i lewo. Środkowe było kompletnie zawalone, z lewego buchały kłęby dymu, natomiast w prawym ogień powoli podbijał drewnianą podłogę. Już miał ruszyć w lewą odnogę, gdy usłyszał jakieś nawoływania z korytarza po prawej. Nie mógł dosłyszeć szczegółów, ale było dla niego jasne, że coś tam się musiało stać. Być może znajdzie nawet kogoś, kto mu pomoże odnaleźć Dianę?...
Wbiegł w przejście, które po chwili łagodnym łukiem zakręciło w lewo, prowadząc dalej korytarz. Kolejna eksplozja wstrząsnęła nim i korytarzem, sprawiając że znowu poleciał na ścianę, tym razem jednak tylko z powodu nieutrzymania równowagi. Stając z powrotem na równe nogi, dostrzegł jakąś postać w żelaznym hełmie, znikającą w jakimś otworzę. Zaintrygowało go to, że hełm zdawał się błyszczeć. Podniósł nieco wzrok i zrozumiał, a raczej dostrzegł płomienie, coraz śmielej liżące drewniany stop.
- Kto to budował? - jęknął do samego siebie, czując jak serce zaczyna mu panicznie walić a paraliż chwytać za gardło.
Zaczął biec jak najszybciej ku miejscu, w którym zniknął nieznajomy, nie bardzo zwracając uwagi na fakt, że i tutaj powietrze kompletnie nie nadawało się do takich czynów i biegnie właściwie na swoim wydechu. Biegł, nie zawracając sobie głowy żadną inną rzeczą, miał gdzieś to, czy ten ktoś był jego przyjacielem czy wrogiem, to czy mu zaraz braknie powietrza i padnie nieprzytomny, wolał wszystko, niż tylko teraz spalić się żywcem, w nasilającym się infernie. Z sufitu znów posypało się trochę pyłu, gdzieś coś huknęło, jakaś część sufitu musiała runąć za jego plecami, ale niewiele go to obchodziło. Udało mu się w końcu dotrzeć do przejścia, którym okazały się schody prowadzące w dół, tym razem z kamienia, choć niewiele go to pocieszało. Zaczął zbiegać jak najszybciej po nich, przeskakując po trzy stopnie, aż wpadł do pomieszczenia, które musiało być przedsionkiem czegoś. Znajdował się w jego rogu, naprzeciwko niego znajdowały się otwarte drzwi, po prawej biurko i jakieś szafki. Gdy znowu usłyszał głosy, dochodzące z pomieszczenia przed nim, wysunął ostrze i dobył cicho swój miecz. Niby nie musiał, bo dochodzące zewsząd odgłosy pożogi stawały się coraz głośniejsze, ale wolał być ubezpieczony, i słusznie, jak miały pokazać następne chwile. Podszedł do przejścia, stawiając ostrożne kroki na pełnej stopie. Nabrał cicho resztki zdatnego do oddychania powietrza, po czym przekroczył próg, rozglądając się.
I tu jego oczom ukazała się scena, której... cóż, ujrzenia zupełnie się nie spodziewał. Scena, która przyspieszyła jego już i tak szalone tempo bicia serca, a także sprawiła, że poczuł jakąś gulę w gardle.
Bo oto zobaczył Dianę, opierajacą się o ścianę na środku pokoju, z rękoma uniesionymi trochę do góry, jakby w geście poddania się. I było to zrozumiałe, biorąc pod uwagę czterech stojących przed nią żołnierzy, z czego trzech celowało w nią z muszkietów, czy innego złomu. W czwartym rozpoznał człowieka, którego wcześniej ujrzał. Hełm leżał teraz niedbale rzucony na ziemię, a zlepione potem krótkie, brązowe włosy nadawały mu nieco szaleńczy wygląd. Ten zamiast broni palnej miał sztylet, którym się wesoło bawił, przerzucając niedbale z ręki do ręki, jeżdżąc po ostrzu palcami i podrzucając.
Sytuacja była naprawdę nieciekawa. Nie miał zielonego pojęcia jak uratować Dianę, która jeszcze go nie zauważyła, załatwiając przy tym jednocześnie czterech uzbrojonych po zęby przeciwników, na dodatek mających na sobie całkiem ciężkie panferze. Byli zbyt dobrze wyposażeni jak na zwykłą straż, ale nie zaprzątał tym sobie teraz głowy.
Zaczął się powoli i cicho przemieszczać ku grupce, by usłyszeć o czym rozmawiają, jak i znaleźć jakieś wyjście z impasu, choć to słowo nie do końca pasowało do tej sytuacji. Stawiał cicho krok po kroku na kamiennej posadzce, starając się nawet nie oddychać. Jeden fałszywy krok, dźwięk, jakikolwiek błąd i Diana mogła paść martwa na ziemię, a on zaraz po niej. W międzyczasie rozglądał się na tyle, na ile mógł po sali, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów, z nadzieją że w jego głowie zakwitnie jakiś pomysł. Ściany były zupełnie gładkie i nienaruszone, tylko w rogu po lewej stronie były jakieś zamknięte drzwi. Poza tym, nad głowami wrogów wisiał całkiem pokaźnych rozmiarów żelazny żyrandol. Nie zdążył nic więcej wymyślić ani zauważyć, bo zbliżył się wystarczająco, by móc słyszeć rozmowę, choć nie bez trudu, zdecydował więc zbliżyć się jeszcze bardziej. Do żołnierzy brakowało mu może z dwadzieścia metrów. Jak blisko powinien się znaleźć? Rozsądek podpowiadał, by za chwilę przestać, bo staje się coraz łatwiejszy do wykrycia. Logika i zwykłe doświadczenie mówiło mu, żeby podejść na odległość ramienia, mężczyźni z muszkietami byli zbyt zajęci pilnowaniem każdego ruchu swej ofiary, by wyczuć jego obecność, już nie wspominając o ich przywódcy, jak się domyślił, który prowadził dyskusję.
Będąc w połowie drogi skręcił tak, by znaleźć się idealnie na wprost Dian, modląc się, by niczego głupiego nie zrobiła. Dziewczyna po chwili zorientowała się, kto idzie, i mimo iż była nieco obrócona tułowiem w kierunku rozmówcy, skrzyżowała spojrzenie z Altaïrem. Na tyle na ile mógł, dostrzegł w jej oczach zarówno zaskoczenie, jak ulgę i błysk nadziei.
- Może w innych okolicznościach... - mruknął Altaïr tak cicho, że sam ledwo to usłyszał.
Ku jego uldze, nie zrobiła niczego głupiego, a mężczyzna bawiący się sztyletem nie zdążył niczego ujrzeć, kontynuując jakiś monolog, co pozwoliło Altaïrowi zbliżyć się do żołnierzy, za którymi przystanął, mogąc się wreszcie wsłuchać w rozmowę.
- ... zbyt wielkiego wyjścia, czyż nie? Czemu się od razu nie zgodzisz, złotko?
- Zawsze jest jakieś wyjście, czyż nie? - odparła rezolutnie Diana.
- Widzisz, drzwi są zamknięte, okien nie ma. Jakie wyjście zatem chcesz tu znaleźć, poza moim... kluczem? - powiedział przywódca, akcentując ostatnie słowo.
- Och, nigdy nie lubiłam być przygniatana przez duże szafy z małymi kluczykami - odpowiedziała, taksując go wzrokiem.
Przez chwilę Altaïr myślał, że zaraz dojdzie do rękoczynu, ale mężczyzna jednak tylko się uśmiechnął.
- Och, agresywna dziewczynka z ciebie, co? Lubię takie.
- Też lubię tak wysokich mężczyzn. Tak głośno zwalają się na ziemię...
- Zwalać będziesz mogła co innego, tylko zrób to, o co proszę - Oblech uśmiechnął się zachęcająco. - Mogę ci zapewnić nowe życie, lepsze od tego... które wiedziesz teraz. Któż by nie chciał być z takim przystojnym, mądrym i bogatym mężczyzną?
- Kutas mojego ojca jest przystojniejszy od ciebie - prychnęła Diana, aż Altaïrowi szczęka opadła.
I nie tylko jemu, bo jej rozmówca także zwiesił ramiona i przez chwilę wpatrywał się w nią wzrokiem nieskalanym inteligencją. W końcu wziął się w garść i odezwał się już agresywnym tonem.
- Dobra, zabawimy się inaczej. Wezmę co chcę, a potem tu spłoniesz, mała dziwko! - warknął, jednym krokiem przebywając odległość między nimi.
Altaïr poczuł, jak krew mu wrze w żyłach. Musiał coś zrobić, natychmiast, tylko... co?
Zobaczył, jak Diana mu rzuca spojrzenie znad ramienia oprawcy. Jej oczy zdradzały... nie, coś mu się musiało przywidzieć.
Ale nawet jeśli, to poczuł jak jakaś nieznana wręcz siła popycha go do działania. Rzucił krótkim spojrzeniem na żyrandol, upewniając się raz jeszcze. Szybkim i zręcznym ruchem pochwycił sztylet z pochwy na udzie żołnierza przed nim. Ten nawet się nie zorientował, rozluźniwszy się po słowach swego szefa.
Kłopotem było to, że jego przeciwnicy stali w pewnych odległościach od siebie, co mogło mu zaszkodzić, ale w tej chwili o to się nie martwił. Rzucił Dianie znaczące spojrzenie, a ta w lot pojęła jego myśli.
Przez całą swoją rozmowę nie zrobiła ani ruchu, tak samo gdy podszedł do niej rozwścieczony bawidamek. Musiało to uśpić jego czujność, bo nie zawracał sobie głowy takimi rzeczami, jak ostrożność, chowając sztylet do pochwy. Gdy położył swoje łapy na dziewczynie, ta przez chwilę nic nie robiła. Uspokojny, chciał je położyć nieco niżej, gdy nagle drobniutka osóbka, zwłaszcza przy nim, kopnęła go w kostkę, zmuszając do rozstawienia szerzej nóg. Gdy ten to zrobił, wbiła mu kolano w krocze. Mężczyzna zakwilił żałośnie i odruchowo chciał się schylić, ale na to właśnie Diana czekała. Szybkim szarpnięciem wyzwoliła ukryte ostrze, które wbiła precyzyjnie w podgardle przeciwnika, wkładając w to siłę całego ramienia, po czym pomagając sobie stopą, wyszarpnęła je, chlapiąc wszędzie krwią. I to wszystko w przeciągu kilku sekund.
Ale to na nic, gdyż trójka żołnierzy już podnosiła swe bronie, celując w jej pierś. Mogła być szybka i nieprzewidywalna, ale na pewno nie tak, jak wystrzelone kule. Czas zdawał się zwolnić, gdy Altaïr patrzył, jak mężczyzna w żelaznym hełmie wyćwiczonym ruchem wcelowuje się w drobną postać stojącą pod ścianą i kładzie palec na języku spustowym, mając za chwilę posłać morderczynię do ducha swej ofiary...
Nie było szans, by mu się to nie udało. Poza jednym szczegółem, o którym biedny głupiec nie miał zielonego pojęcia.
Altaïr nawet nie musiał się przemieszczać, po prostu wbił ukryte ostrze w szparę między hełmem a żelaznym kirysem, z łatwością wbijając się we wrażliwy punkt, jednocześnie ze świadomością iż teraz liczy się każda najmniejsza sekunda, przeciągnął stalą po skórze niczym stalówką pióra po papierze, a gdy żołnierz wrzasnął przeraźliwie i wypuścił broń, próbując się chwycić za ranę, która już zaczynała obficie krwawić i miała się rozszerzać wraz z jego rozpaczliwymi ruchami, kopnął go z całej siły w plecy, aż ten niemal przeleciał kilka metrów, lądując ze straszliwym hukiem na ziemi, rozwalając sobie przy tym nos z nieprzyjemnym chrupnięciem.
Nadmiernie brutalne, ale zadziałało idealnie tak, jak na to liczył. Dwoje pozostałych strażników, znajdujących się na prawo od niego, zawahało się, szukając tego, co tak przerażająco hałasowało.
A Altaïr nie marnował czasu, podrzucając zdobyty wcześniej sztylet i łapiąc go w locie za ostrze. To, co właśnie chciał zrobić, zakrawało na szaleństwo. Ale w każdym szaleństwie czaiła się nić chłodnego rozumowania i logiki. Nie mógł zaryzykować rzutu prosto w żołnierzy, byli zbyt dobrze opancerzeni, a sztylet nie dawał się do takiego rzucania. Natomiast jego ostrze było grube i ostre, a wiekowy żyrandol, wiszący nad żołnierzem bliżej niego, wisiał na jeszcze starszym i przeżartym wiekiem oraz coraz gorszymi warunkami w pomieszczeniu sznurze. Gdyby się to udało...
Strażnik zauważył już swego martwego kompana i widocznie jeszcze bardziej zmotywowało go to do przeprowadzenia egzekucji, gdyż zaczął powtarzać ruchy martwego już kolegi.
Altaïr, czując jak sprawy mu się coraz bardziej wymykają z rąk, wydarł się najgłośniej, jak na to pozwalało jego znajdujące się w nienajlepszym stanie gardło.
- Ej ty, bucu!
Żołnierz obrócił się na pięcie, w jego ruchach dało się postrzec zszokowanie. Ale była to jedna z jego ostatnich czynności w życiu, gdyż zaraz po wydaniu okrzyku Altaïr uniósł ramię i cisnął z całej siły sztyletem w kierunku upatrzonej wcześniej liny.
Raz jeszcze wszystko potoczyło się tak, jak miał na to nadzieję. Wiekowy sznur nawet nie zatrzymał choć na chwilę kawałka ostrego metalu, przeciął się w pół niczym świeży bochenek chleba. Zdziwiony mężczyzna zdołał tylko poderwać głowę do góry, w sam raz by ujrzeć spadający na niego, ważący zapewne kilkadziesiąt kilogramów, kawał żelastwa. Dało się jeszcze usłyszeć cichy pisk, nim jego postać zniknęła, a okropnie głośny brzęk rozbrzmiał w powietrzu.
A wszystkie te trzy zabójstwa, każde na swój sposób widowiskowe, rozegrały się w ciągu kilku, może kilkunastu sekund, tak szybko, że ostatni z pozostałych przy życiu żołnierzy rozejrzał się wokół siebie, zobaczył dwoje wściekłych, zakapturzonych i uzbrojonych postaci. Widocznie życie cenił sobie bardziej niż jego towarzysze, gdyż zaraz wypuścił broń i rzucił się na kolana, błagając i żałośnie skomląc o darowanie mu życia.
Pierwszą myślą Altaïra było to, że niezbyt dobrze będzie zostawiać za sobą ślady, ale wtem usłyszał potężny huk, dochodzący gdzieś z lewej strony. Zdążył tylko tam spojrzeć, gdy monstrualna siła eksplozji przebiła się przez ścianę, uderzając w niego i miotając na wszystkie strony kamienne odłamy. Piekielny podmuch dosłownie go zmiótł i cisnął jak szmacianą lalką przez kilka metrów, aż rąbnął plecami o ścianę za nim.
Całe powietrze uszło mu z płuc, gdy zaczął się osuwać w dół, straciwszy orientację w terenie. Przed oczami zrobiło mu się ciemno, tak perfekcyjną czerń widział tylko raz, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Tak kojący i spokojny kolor, niosący ze sobą ciszę i spokój, ukojenie i relaks... nic innego się w tej chwili nie liczyło, tylko to. Chciał tu zostać, nie, on tu przynależał, wiedział to.
- To jeszcze nie teraz - usłyszał jakiś irytujący głos, zakłócający jego błogosławieństwo.
Zdawało mu się, że dostrzegł w oddali parę oczu, ale zaraz sam zamknął własne, mając nadzieję na to, że cokolwiek to nie było, da mu spokój.
- Wstawaj! Wstawaj do cholery!
Jakieś nasienie szatana dalej mu przeszkadzało, nie chcąc zostawić należnej mu ciszy, jak i spokoju. I może by to był w stanie zignorować, gdyby nie poczuł, jak coś nim zaczyna szarpać na prawo i lewo. Przez chwilę łudził się, że po prostu to mrok okrywa go swym zbawiennym kocem, ale gdy molestowanie zaczęło się wzmagać, poczuł jakąś nieznaną mu wcześniej dziką, nieokiełznaną furię, porywającą go do działania niczym wspomniany wcześniej Lucyfer swą armię, jak miłość spragnione uczucia serce, zbierając się w jego płucach, każąc natychmiast dać jej upust. Zebrał się w sobie i wydał z siebie okropny, przerażający ryk, o możliwość czego wcześniej siebie nawet nie podejrzewał.
- A teraz otwórz oczy - podpowiedział mu jakiś cichy, eteryczny głos.
Choć niechętnie, Altaïr przerwał czynność i zmusił się do podniesienia powiek. Przez chwilę widział tylko nieskalaną biel, ale gdy jego oczy zaczynały się przyzwyczajać do nowych warunków, zaczął rozróżniać niektóre elementy. Ciemna tkanina z dziubkiem... to musiał być kaptur. Zsunął wzrok niżej. Pukiel ciemnych włosów na czole, wystający spod kaptura, blada, wręcz śnieżna skóra... Przymknął oczy i po chwili znów je otworzył, tym razem patrząc na pełne powabne usta, których kolor wydawał się być tak intrygujący...
Gdzieś już to chyba widział. Ale... gdzie?
- Altaïr! - usłyszał głos przepełniony ulgą.
Tak kojący dźwięk?... Podniósł wzrok, aż spojrzał w dwoje dużych, różnokolorowych oczu. I to mu pozwoliło wszystko sobie przypomnieć. Kim jest ta osoba, jak on się nazywa, czemu leży na podłodze w zrujnowanym pomieszczeniu. Choć jednego nie pamiętał; dzikiego ognia, buchającego z wyrwy w ścianie za dziewczyną, szukającego łapczywie pożywienia.
- Zbieraj się, musimy się stąd zabierać! - krzyknęła Diana, wstając i podając mu rękę.
W normalnych okolicznościach uznałby to za obrazę, ale teraz z wdzięcznością przyjął pomoc. Gdy stanął na równych nogach, musiał na chwilę przytrzymać się ściany, czując zawroty głowy i nogi jak z waty. Wziął kilka wdechów i zakrztusił się ciezkim, czarnym dymem.
- Tu jest wyjście, chodź! - zawołała do niego dziewczyna, stojąc pod jakimiś schodami.
Po chwili analizy przypomniał sobie rozkład sali i to, w którym miejscu się teraz znajdował. Dusząc się, ruszył niepewnie w stronę Diany, która zlewała się w swoim ciemnym płaszczu z czerniejącymi szybko ścianami.
Widząc jego ślamazarny, choć przyspieszający marsz, asasynka obróciła się i kilkoma susami przebyła stopnie, znikając z pola widzenia Altaïra. Ten w połowie drogi się zatoczył i niemal upadł, ale w ostatniej chwili uchwycił równowagę, wspomagając się ścianą. Poczuł coś sypkiego, co leciało na jego kaptur z sufitu. Nagłe przeczucie podpowiedziało mu, by rzucić się do przodu, co zrobił, wpadając do pomieszczenia, które wcześniej musiało być przedsionkiem. Tuż po tym usłyszał jakiś huk, trzaski i uderzenia, tak potężne, że trzęsły gruntem pod jego nogami. Nie musiał się obracać, by wiedzieć, że to sufit się zawalił. Zaczął wbiegać powoli po schodach, czując się stopniowo coraz pewniej. Ostatnie trzy stopnie pokonał jednym skokiem i wypadł na korytarz.
- I co teraz? - jęknęła Diana, stojąc pośrodku drogi i patrząc na niego, jakby był przynajmniej rasowym kartografem.
- Nie wiem - odrzekł szorstko, rozglądając się.
Wcześniej nadszedł z prawej strony, obecnie jego lewej, która była teraz kompletnie zawalona. Bardziej martwił go fakt, iż na suficie pojawiały się już pierwsze płomyczki, jakby badając teren pod przyszłą pożogę.
- Za mną! - zakomenderował, ruszając raźnym tempem.
Szczęśliwie, można było jeszcze w miarę normalnie oddychać, a on nie odniósł większych obrażeń - może poza dumą - tak więc nie był kulą u nogi Diany. Zresztą, gdyby nią był, to pewnie zostawiłaby go tam, skazując na spłonięcie żywcem.
Aż się wzdrygnął na tę myśl i mimo panującej wszędzie duchoty i gorąca, oblał go zimny pot. Nie miał najmniej ochoty na to, by zostać chodzącą pieczenią, oj nie. Ta myśl zmotywowała go do jeszcze szybszego marszu.
Podróż im upływała w spokoju, o ile można było to powiedzieć w obecnych warunkach, przynajmniej do czasu, gdy dotarli do dużej, wysokiej sali. Znajdując się tuż przed wejściem do niej, Altaïr ujrzał wielkie drzwi i usłyszał jakąś rozmowę. Rozpoznał główne wejście, głosy natomiast były dla niego całkowicie nowe. Przylgnął więc do ściany razem z Dianą, starając się wyłapać jak najwięcej szczegółów.
- Gdzie oni są? Mieli być tu już dawno temu, tak samo tamten kretyn. Wiedziałem, że coś kręci!
- Uspokój się. Tamten kretyn działa niezależnie i wcale nie musi być przy nas w każdej chwili. Natomiast nieobecność całego oddziału faktycznie jest niepokojąca. Niedługo będziemy musieli się stąd zwijać, a nie chciałbym ich tu uwięzić. Kiedy zlecą się tu miejscowi, rozumiesz sam, że mogą byc nieco... zdenerwowani. - odezwał się drugi głos.
- No właśnie! Jeżeli znajdą ich lub, co gorsza, ich ciała, mogą powiązać to z nami, a wtedy będziemy w bardzo, bardzo dużych klopotach - syknął gniewnie spiskowiec numer jeden.
- Och, nie sądzę. Są zbyt dobrze wyszkoleni, by mogli ot tak zginąć. A nawet jeżeli, to pożar pochłonie ich ciała, nie pozostawiając żadnych śladów. Poza tym, to niezbyt prawdopodobne, by ktoś powiązał taką makabrę z tak szanowaną organizacją jak nasza, czyż nie? - roześmiał się numer dwa.
- Tak, ale ludzie będą wyjątkowo rozdrażnieni. To dla nich bardzo poważna strata i katastrofa, będą podejrzliwi wobec każdego, kto nie jest jednym z nich.
- Więc zrzuciły całą winę na naszych przeciwników, jak zawsze. Dostarczymy dowodów, zapłacimy tu i ówdzie i po krzyku, może nawet wyjdzie nam to na dobre. O, patrz, mój zwiadowca wrócił.
- Panie! Nie znaleźliśmy poszukiwanych, natomiast jeden z moich ludzi widział dwójkę asasynów, jak podążają jedną z dróg w tę stronę. Ten z przodu był w białej szacie, przynajmniej niegdyś białej, a osobnik za nim poruszał się w podobnym stroju, tylko czarnym z elementami fioletu.
- Ach tak? To bardzo ciekawe... Nie słyszałem dotąd o takich barwach. Obsadzić wszystkie wejścia i wyjścia, każdy szczur ma być pozbawiony głowy! - Ostatnie zdanie wykrzyknął do swoich ludzi.
Altaïr usłyszał ciężkie kroki, dochodzące z lewej strony i zdające się podążać w ich kierunku. Przez chwilę spanikował i niemal podskoczył, gdy Diana pociągnęła go za dłoń.
- Szybko, tu są jakieś drzwi - syknęła, majstrując coś przy klamce.
Odgłos ciężkich, żelaznych butów stawał się coraz bliższy i bliższy, aż w przejściu pojawił się kawałek cienia nadchodzącej osoby, który zaczął sie coraz bardziej powiększać. Już chciał powiedzieć że nie mają czasu, gdy dziewczyna znów go pociągnęła do siebie przez uchylone drzwi.
Włożyła w to jednak za dużo siły, zapewne oczekując, iż Altaïr się będzie opierać, gdy on tymczasem był w całości skupiony na obserwowaniu. Zdążył ujrzeć przedni kawałek stalowego buta, gdy nagle coś go porwało do ciemnego pomieszczenia. Nim zdążył jakkolwiek zareagować, wleciał z rozpędu na Dianę, pozbawiając ją równowagi, w efekcie czego oboje wylądowali na podłodze.
Sytuacja była o tyle niezręczna, że ich ciała się stykały. A konkretnie, to Altaïr leżał na Dianie. W tej chwili był wdzięczny za kaptur na głowie, jak i panujący tu mrok i gorąc, które utrudniały dojrzenie szczegółów jego twarzy, tak jak i odczucie bliskości. Jego wzrok przykuły jej oczy, które zdawały się błyszczeć mimo faktu, iż w pomieszczeniu panował mrok. Wpatrzył się w nie, ponownie zastanawiając się ich niezwykłą barwą i...
Jego kontemplację przerwały ciężkie kroki, dochodzące z korytarza za nimi.
— Złaź ze mnie — syknęła Diana, choć nie musiała tego robić, bo Altaïr już przetoczył się w bok i zerwał na równe nogi.
— Co robimy? — wyszeptał, wpatrując się w wąski promień światła, wpadający przez niedomknięte drzwi.
Jego oczy już przywykły do ciemności, więc rozejrzał się wokół, ale nie dostrzegł niczego więcej, jak ścianę skrzyń i pudeł, zawalających pomieszczenie. Żadnego miejsca na kryjówkę czy zasadzkę.
— Jeżeli tu wejdzie, to musimy go staranować i pobiec do wyjścia — odpowiedziała mu cicho Diana.
Z częstotliwości stawianych kroków wywnioskował, że właściciela butów coś zainteresowało. I tym czymś musiały być drzwi, które nagle zaczęły się rozwierać, ukazując sylwetkę mężczyzny z pałaszem w rękach i kirysem oraz hełmem garnczkowym na głowie.
— ... dwa, trzy! — krzyknęła jego towarzyszka, ruszając sprintem w kierunku wroga.
Altaïr prędko sie z nią zrównał i razem wpadli na mężczyznę, który zdziwiony zdołał tylko wymamrotać coś w stylu "co jest", gdy pochwycili go za ramiona i wspólnymi siłami podnieśli, ciskając nim następnie o ziemię. Huk, grzmot i przeciwnik leżał oszołomiony na ziemi, niezdolny do ruszenia się, ale dwójkę asasynów już to niewiele obchodziło. Nie mogli liczyć na powtórzenie tej akcji tam, gdzie biegli, na dodatek hałas musiał zaalarmować kompanów żołnierza.
Tak więc Altaïr wysforował się na przód i wypadł na balkon w sali wejściowej, rozglądając się wokół. Dostrzegł w dole schody, którymi wcześniej się wspinał. Teraz wbiegali po nich gorączkowo opancerzeni mężczyźni. Skok w dół nie wchodził grę, trzeba by go zeskrobywać z posadzki. Po schodach także raczej nie udałoby im się zbiec, a nawet gdyby, drzwi główne były bronione przez kordon muszkieterów. Jedynymi opcjami zostały drzwi w ścianach po lewej i prawej od niego, tylko... które?
Kwestię tę rozwiązała Diana, która od razu skręciła w lewo. Zaczął za nią biec, choć zaraz musiał paść do przykucu, gdy usłyszał huk wystrzałów i kamienne odpryski zaczęły na niego lecieć. Będąc pod ostrzałem, poruszali się nieco wolniej, ale udało im się już niemal dotrzeć do celu, gdy drewniane drzwi się otworzyły, a na tle panującej tam pożogi pojawił się tęgi żołnierz. Diana, biegnąca z przodu, w ostatniej chwili przed wpadnięciem pod jego ostrze rzuciła się na ziemię i po prostu prześlizgnęła się pod nim. Zdezorientowany tą niecodzienną sztuczką przeciwnik obejrzał się za siebie, po chwili odwracając się jednak w stronę Altaïra.
Ale było już za późno. Asasyn ugiął kolana, po czym się wybił się do góry. Czas jakby zwolnił, gdy żołnierz podniósł wzrok na drobną przy nim sylwetkę wroga, przypominającą ducha, która zdawała się zawisnąć w powietrzu, aż zwaliła się na niego, wbijając mu ostrze wystające spod nadgarstka w szyję. Ostatnim, co mu było dane ujrzeć, był przeskakujący nad nim asasyn, mknący jak szalony prosto w kierunku składu prochu, choć tamten o tym na pewno nie miał pojęcia. Ostatnim wysiłkiem podniósł kąciki ust w uśmiechu.
A Altaïr pędził za Dianą niekończącym się korytarzem, w którym coraz gwałtowniej szalał ogień. Co chwila z sufitu spadały jakieś płonące odłamy, a widoczność z każdym krokiem stawała się coraz bardziej ograniczona przez pył, dym i nie wiadomo co jeszcze. W pewnym momencie miał wrażenie, że jakaś postać w masce wypadła na korytarz przed nim, ale zrzucił to na halucynacje, spowodowane ciężkim dymem.
A przy tym wszystkim coraz bardziej mu zaczynało doskwierać zmęczenie. Jego ruchy stawały się coraz powolniejsze, a powietrze zdawało się stawiać coraz większy opór, jakby się znajdował pod wodą. Oddychanie stawało się coraz większym dystansem, a jego kroki coraz mniej pewne. I nie tylko jego to się tyczyło, Diana także widocznie spowolniła, aż zaczęła się poruszać marszem, co chwila tracąc równowagę przez odłamki zaśmiecające ziemię. Ostatnim tchnieniem zrównał się z dziewczyną, po czym przystanął na chwilę, krztusząc się dymem. Poczuł klepanie w ramię i podniósł wzrok na Dianę, która wskazywała na swoje usta. A raczej na bandanę, którą miała założoną. Zrozumiał, co miała na myśli, ale nie bardzo wiedział, jak to zrobić. Sprawdził w kieszeniach, ale nic tam nie było, tak jak myślał. Zerknął na swoją szatę i dopiero teraz spostrzegł, w jak marnym stanie sie znajduje. Cała poczerniała, podarta i podziurawiona, część lewego rękawa przy tym trzymała się na kilku ostatnich nitkach. Z bólem serca oderwał go, złożył na pół i obwinął wokół ust i nosa. Przez chwilę wiązał materiał z tyłu, tak by miał chociaż jakikolwiek dopływ powietrza, po czym rozejrzał się wokół. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że stoją przed schodami prowadzącymi do zamkniętych drzwi. Ruszył w ich kierunku, Diana podążała za nim krok w krok. Otworzył drzwi, ale były zamknięte. Na szczęście jednak musiały być wiekowe i zaniedbane, a waląca się rezydencja wcale im nie pomagała w utrzymaniu dobrego stanu, bo całe się lekko zachybotały od jego dotyku. Cofnął się o trzy kroki, po czym z rozpędu wpadł na drzwi, próbując je staranować ramieniem. Zadrgały, ale pozostały na swoim stanowisku. Powtórzył czynność i tym razem odgięły się nieco do tyłu. Ostatnim wysiłkiem raz jeszcze się oddalił, po czym w biegu podskoczył i całą siłą ciała przywalił w przeszkodę, której także już skończyły się siły. Drzwi po prostu wyłamały się z przerdzewiałych zawiasów, wpadając do środka pomieszczenia, z Altaïrem na nich. Przez chwilę tak leżał, gdy zaraz Diana wbiegła do sali. Obrócił się na bok, podparł ręką i chwilę trwał w tej pozycji. Gdy udało mu się finalnie podnieść, rozejrzał się wokół.
— O ja pierdolę — wyrwało mu się tylko, gdy spojrzał na rozstawione równo beczki pod ścianami.
Wszystkie miały namalowane biały symbol czaszki. Tak się znakowało proch.
— I co teraz? — zapytała Diana, stając pod ścianą naprzeciwko wejścia.
Widać było, że zapasy były od pewnego czasu przenoszone, bo pod jej kawałkiem muru na ziemi znajdowało się jedynie trochę prochu, który musiał się wysypać przy transportowaniu zapasów.
— Teraz tu zostaniecie — odezwał się chrapliwy głos za nimi.
Altaïr i Diana obrócili się w jego kierunku jak na komendę. W przejściu, na tle inferna stał wysoki mężczyzna. Czarne włosy, związane z tyłu w kucyk, były równo zaczesane, wskazując na to, że nie spędził w tym miejscu zbyt wiele czasu. Nie dało sie dostrzec barwy jego oczu, natomiast na ustach i nosie założoną miał czarną bandanę ze szkarłatnym krzyżem pośrodku. Na prawym ramieniu nosił zarzuconą do tyłu peleryn. Przy boku, w pochwach spoczywały miecz i sztylet, zaś w rękach dzierżył coś jak muszkiet, jednak nieco mniejszy i różniący się budową. Na razie lufą był skierowany w podłogę, ale Altaïr nie wątpił, że mogło się to zmienić w ciągu ułamka chwili.
— Kim jesteś? — zapytał go Altaïr.
— Moje imię nie jest ci potrzebne, choć powinieneś mnie znać jako Wielkiego łowcę asasynów.
— Że kogo? — prychnęła pogardliwie Diana.
— Och, nie bądź takim niedowiarkiem. Właśnie wasze życie zależy od mojej decyzji, więc jednak chyba coś jest w moich słowach, nie sądzisz?
— Mniejsza o to — odezwał się Altaïr. — Co zamierzasz teraz zrobić? Bo chyba nie zostaniesz by poraczyć się herbatką, czyż nie?
— Można tak powiedzieć. Zamierzam, pod ścianę — przerwał, podrywając lufę strzelby do góry i celując nią w Dianę, która posłuchała polecenia. — Cóż, jak sami rozumiecie, nie mogę was zostawić przy życiu. Już sam fakt, że nadal żyjecie, stanowi pewną obrazę dla mnie. Ale nie chcę mieć waszej krwi na moich rękach, w końcu nie zrobiliście mi nic takiego.
Altaïr pomyślał, że wieści o zamordowanych żołnierzach jeszcze do niego nie dotarły.
— Więc co? Każesz nam się zabić nawzajem? — zapytała Diana.
— Och, coś równie epickiego — mówiąc to, mężczyzna płynnym ruchem skierował strzelbę na beczki z prochem.
— O nie, chyba sobie żartujesz — roześmiała się nerwowo dziewczyna.
— Chciałbym.
— Wysadzisz samego siebie — powiedział zdenerwowany Altaïr, choć zabrzmiało to raczej jak ojciec ostrzegający niesfornego dzieciaka przed zagrożeniem.
— Och, myślisz, że nie zaplanowałem tego wszystkiego? — zaśmiał się templariusz. — Wiem doskonale, co i ile tego tam jest. Ale dzięki za troskę, zapamiętam to sobie.
— A może po prostu się z nami zmierzysz, jak prawdziwy mężczyzna, a nie jak jakaś bojaźliwa dziewczynka nam grozisz! — krzyknęła Diana.
— Niezła próba, ale nie ze mną te numery — roześmiał się znów mężczyzna. — Doskonale znam wasze myślenie, właśnie dlatego musicie zostać wyeliminowani.
— Jesteś na to zbyt tępy. Po prostu się boisz i tyle, matka najwidoczniej nie zaszczepiła w tobie odwagi, która BT starczyła na dobicie dwóch, wycieńczonych ludzi, czyż nie?
Tym razem templariusz drgnął gwałtownie.
— Koniec tego! — krzyknął, kładąc palec na spuście.
Następne chwile dla Altaïra były jak ze snu. Widząc, jak zabójca pociąga za spust, rzucił się odruchowo w kierunku Diany, by ją osłonić. Chwilę po tym, głośny wybuch niemal rozerwał jego uszy, a gorący podmuch raz kolejny cisnął nim i Dianą o ścianę, która pod wpływem wstrząsów, pożaru, wieku, eksplozji i teraz jego ciała, po prostu się rozwaliła. Poczuł, jak leci w dół, a tuż nad nim wypada Diana, która jednak dzięki Altaïrowi miała nieco łagodniejszy wypadek, przynajmniej taką miał nadzieję. W uszach słyszał coraz głośniejsze świszczenie a on spadał z coraz większą prędkością, aż w końcu rąbnął o coś plecami, a zaraz po nim Diana.
***
Ocknął się nagle, nie bardzo wiedząc gdzie jest, ale że musi natychmiast się zebrać. Powoli podniósł powieki, czując się straszliwie otępiały i obolały. Jego oczom ukazało się nocne sklepienie, na którym królował pełny księżyc, wyraźnie większy niż tysiące, miliony, może nawet miliardy gwiazd, które wesoło mrugały. Zaczął poruszać stopniowo kolejnymi kończynami, upewniając się, że jest cały i na chodzie. Wraz z pobudzaniem zdrętwiałego ciała, rejestrował coraz więcej bodźców wokół niego i przypominał sobie wydarzenia ostatnich kilku godzin.
Zimny i twardy śnieg, na którym leżał, działał na niego orzeźwiająco. I także musiał zaamortyzować jego upadek, gdyż zleciał całkiem niezły kawałek. Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na płonącą rezydencję na niewielkim, acz stromym wzgórzu. Ogień rozszalał się na dobre i buchał z niemal wszystkich okien i dziur w ścianach, udało mu się nawet dostrzec tę, przez którą wylecieli.
Wylecieli?
Zerwał się gwałtownie na kolana, mimo iż jego mięśnie zaprotestowały. Zaczął się gorączkowo rozglądać wokół siebie, ale nie dostrzegł nigdzie ciemnego płaszcza, sylwetki postaci czy właściwie czegokolwiek. Chociaż... Znajdował się na jakimś pagórku, a na łagodnym zboczu widać było ślad. Wstał i podszedł do niego na ugiętych nogach. Trop prowadził w dół, jakby ktoś się stoczył. Zaczął niezbyt ostrożnie nim zbiegać, mając świadomość, że być może znowu liczy się każda sekunda.
Tak jak każdy kolejny krok powodował u niego coraz głębszy niepokój. Gdzie mogło wywiać Dianę? Czy żyje? I czy właśnie nie próbował uratować swojego wroga? Tyle pytań kłębiło się w jego głowie, a on odpowiedzi mógł wyciągnąć tylko od jednej osoby.
Dostrzegł ciemną plamę, kontrastującą z czystym śniegiem dopiero wtedy, gdy znajdował się na niemal samym dole. Przez chwilę serce mu stanęło, gdyż wydało mu się, że jest to krew. Potem odczuł ulgę, gdy dojrzał twarz Diany pod kapturem. Stanął nad nią i znowu fala gorąca w niego uderzyła, im dłużej jej się przyglądał, tym bardziej był pewien, że coś nie tak. Padł gorączkowo na kolana i zaczął odgarniać śnieg z jej ciała, cały czas przypatrując się jej spokojnej, bladej twarzy.
Zbyt bladej.
— Diana! — krzyknął, podnosząc jej głowę, która bezwiednie obróciła się w bok.
Nie zareagowała. Nie drgnął żaden jej mięsień, nie odetchnęła ani raz.
Czyżby...
Nie, nie mógł w to uwierzyć. Zmusił się do jeszcze jednego czynu. Podniósł powoli lewą rękę i zbliżył ostrożnie do twarzy dziewczyny, jakby była różą ze szkła. Przejechał palcem po jej policzku, tak zimnym, że sam to odczuł w zdrętwiałej ręce. Ale to mogło być od zimna, czyż nie?
Pełen obaw przesunął palce i nadstawił nad lekko rozchylone, zsiniałe usta Diany.
Nic.
Zabrał drżącą rękę, nie do końca świadom tego, co się tu odgrywa.
Aleo był dopiero początek.
Zerknął za siebie, na płonącą rezydencję i raz jeszcze na twarz dziewczyny, która w świetle księżyca, wokół iskrzącego wszędzie śniegu, zdawała się mieć w sobie coś niezwykle pociągającego. Kuszącego.
A także coś w niej było nie tak. Stanowczo nie tak. Jego wzrok przykuły kąciki jej ust, które to zdawały się być nieco rozszerzone.
Czy to on je tak pozostawił?
Odpowiedź przyszła sama. Usta Diany zaczęły się coraz bardziej rozchylać w rosnącym uśmiechu, aż sama otworzyła oczy, a gdy spojrzała na niego, wybuchła głośnym, wesołym śmiechem. Altaïr tak siedział w śniegu, podtrzymując jej głowę i zastanawiając się, co jej przybiło do łba, ale w końcu jakoś samemu mu się zrobiło wesoło, mimo iż nadal czuł wszystkie emocje sprzed chwili.
— Żałuj, że nie widziałeś swojej miny! — westchnęła w końcu, przymykając swe duże oczy.
— Zwariowałaś?! Przez ciebie omal nie dostałem ataku serca! — Udało się w końcu wyjąkać Altaïrowi.
— Więc jesteśmy kwita. A twój wyraz twarzy byłby wart prawdziwego umierania.
— Żebyś następnym razem nie musiała oglądać mnie martwego — zagroził jej.
— Och, proszę bardzo — odpowiedziała mu Diana, patrząc przymrużonymi oczyma.
Chwilę potem przetoczyła się w bok, zebrała garść śniegu i cisnęła nim prosto w twarz Altaïra, który nie spodziewawszy się ataku, runął do tyłu. Jednocześnie próbując odgarnąc śnieg z twarzy, zerwał się i zaczął szukać kryjówki. W ostatniej chwili rzucił się za jakąś dużą zaspę, gdy śnieżka przeleciała tuż nad jego głową. Szybko się zorganizował i ulepił duży pocisk, po czym sie wychylił, w sam raz by raz kolejny zasmakować latającego śniegu.
— No dawaj! — Usłyszał zawołanie Diany.
Przez chwilę czekał, a gdy dojrzał jakiś cienisty kształt przemykający od zaspy do drzewa, cisnął w niego. Pudło.
— Musisz się bardziej wysilić!
Uśmiechnął się i ulepił kolejną śnieżkę. Wychylił dłoń i zaraz ją cofnął, a w jej miejsce po chwili uderzyła kula śniegu. Błyskawicznie się wychylił i wyrzucił swoją. Tym razem dostrzegł, jak czarna plama traci równowagę i na chwilę ląduje w ziemi, gdy śnieżka rozwaliła się o jej kaptur.
— Musisz być szybsza! — zawołał.
Zebrał kolejną garść śniegu i zaczął wypatrywać przeciwniczki. Ta jednak nigdzie się nie pojawiała. Na polu bitwy zapanowała podejrzana wręcz cisza. W końcu zdecydował, że wychynie zza swojej barykady. Nabrał szybkiego wdechu, wciąż nieprzyzwyczajony do świeżego powietrza i wybił się do przodu, wykonując przewrót.
Spodziewał się nadlatującej ściany białych kul, szyderczych okrzyków, ale... nie. Cisza. Doszedł na skraj pagórka, mając za sobą jeszcze jedno łagodne zbocze, mając zamiar je okrążyć, gdy wtem jakiś kształt wychynął zza jego pola widzenia, łapiąc za nogi i pozbawiając równowagi, aż runął na ziemię i razem z Dianą zaczęli się staczać w dół. Gdy w końcu się zatrzymali, przez chwilę walczyli o panowanie nad sytuacją, aż ujrzał śnieżkę w dłoni Diany, gdy na nim usiadła.
— Więc?
— Dobrze już, poddaję się — westchnął, kładąc ręce za głowę.
— I to mi się podoba — stwierdziła Diana, odrzucając kulkę. — Mam z ciebie zejść?
Altaïr przez chwilę rozważał wszystkie za i przeciw, chodź od początku znał odpowiedź. Ciepło jej ciała było czymś całkiem przyjemnym, jeżeli wziąć pod uwagę fakt, iż leżał cały w śniegu w środku zimy, choć samo to uczucie było dla niego dosyć niecodzienne. Dotąd unikał dotyku jak mógł, ale... teraz nie miało to większego znaczenia. Poza tym, mógł w ten sposób dalej patrzeć jej w oczy, choć sam nie był pewien dlaczego.
— Nie musisz — odpowiedział. — Za to nasze plany się nieco... wypaliły.
Diana się skrzywiła na ostatnie słowo.
— Ale co poszło nie tak? Ktoś nas musiał zdradzić. Albo Connor, albo Haytham.
— Nie podejrzewasz mnie? — Altaïr uniósł jedną brew.
— Czy w takim razie byś udał się na ratunek mnie? Nie wydaje mi się, poza tym twój wyraz twarzy mówił wszystko — odparła z uśmiechem Diana.
Poczuł się jakoś nieswojo, gdy to mówiła. Co takiego dostrzegła?
— No dobra, ale ktoś nadal tu jest szpiegiem, a nasz plan kompletnie niewypalił. Jesteśmy z niczym, na dodatek teraz mieszkańcy będą wyjątkowo nieufni. Innymi słowy, to jest beznadziejna sytuacja.
— Nie aż tak — odparła dziewczyna, przeciągając samogłoski.
Chwilę grzebała pod płaszczem, po czym wyjęła małą, stalową tubę.
— To nasz klucz!
— Skąd to masz? — zapytał się podejrzliwie Altaïr, spoglądając na charakterystyczną pieczątkę w postaci krzyża.
— W czasie gdy ty się wylegiwałeś i opalałeś, ja przeszukałam ciała strażników, a ich dowódca to przy sobie miał — odparła, mając zapewne na myśli salę, w której ją uratował przed grupą żołnierzy. — Jak myślisz, co tam jest?
— Wygląda na coś poufnego — odparł rezolutnie, podejmując się jej gry.
— Och, dokładnie tak — mówiąc to, schowała przedmiot do swojej kieszeni, po czym położyła rękę na jego klatce piersiowej i zaczęła po niej krążyć palcem. — Takie przedmioty lubią zawierać ciekawe notatki, sekrety, może nawet imiona zdrajców. Któż wie, co się znajduje w tym egzemplarzu?
— Będziemy musieli się dowiedzieć — westchnął Altaïr.
Ale jedno pytanie nie dawało mu spokoju.
— Co dalej?
— Co masz na myśli? — Diana spojrzała mu w oczy.
— No... po tym wszystkim... załatwimy nasze sprawy i będziemy musieli się stąd zwijać, wiesz.
Dziewczyna odchyliła się do tyłu, wyginając się w łuk, aż jej kaptur spadł z głowy, puszczając wolno ciemne włosy, w świetle księżyca zdające się być czarnego koloru. I mimo iż Altaïr miał to sobie za złe, to jednak musiał przyznać, że aż mu zaparło dech.
— Będziemy myśleć na miejscu. Na razie mamy jeszcze robotę do załatwienia. Ach, żeby tylko poszło lepiej.
Chwilę tak trwali, aż naszła go jeszcze jedna myśl.
— Mam pewne obawy, czy w ogóle cokolwiek się uda. Ostatnim razem... cóż, nie potraktowałaś mnie zbyt miło — Aż się skrzywił, wspominając jej wybuch. — Masz na myśli tamtą noc? Musisz mi wybaczyć, chyba rozumiesz, że czasem kobiety... bywają nerwowe. A wtedy jeszcze byłam po kłótni... z kimś i widząc ciebie, jak sobie beztrosko łamiesz zakazy, które były po to, by nas utrzymać przy życiu, nieco mnie to zirytowało. Chyba wiesz, że trochę się męczyłam z targaniem ciebie przez ten las.
— Tak, wiem, ale...
— Naprawdę, przepraszam. Mówiłam to wszystko pod wpływem emocji, nie dlatego że tak jest. — Może mu się zdawało, ale Diana rzeczywiście zdawała się być nieco skruszona.
— Może po prostu o tym zapomnijmy...
— A tak z ciekawości, po co tam się ładowałeś? — zapytała go.
Przez chwilę się zastanowił. Czy mówić o tym, co tam się zdarzyło na polanie? Mógł się tym nieźle wkopać. Z drugiej strony...
Zerwał się do przysiadu, aż niemal się zetknął z nosem towarzyszki. Poczuł na swojej skórze jej ciepły oddech, aż na chwilę zapomniał, co chciał powiedzieć.
— Musimy znaleźć resztę. Opowiem ci, gdy znajdziemy się w bezpiecznym miejscu — odparł stanowczo.
— Och... — Diana wstała z niego, zdając się być nieco rozczarowana. — No dobrze, kapitanie.
Gdy poszedł w jej ślady i zaczęli podążać w kierunku miasta, w jego głowie kołotało się jedno pytanie. Co ona też znowu kombinowała?
***
Tak więc mija rok, odkąd opublikowałem prolog. Welp, trochę się pozmieniało, ale ja nie o tym, więc może po prostu tym, co to czytają w chwili obecnej życzę wesołego nowego roku :g
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top