Rozdział XVII - Komplikacje

Altaïr parł przed siebie, topiąc się w morzu ludzi. Był to pierwszy raz odkąd się ocknął, a już miał po dziurki w nosie tych ludzi, tego miasta, w ogóle tego wszystkiego, a miał tu spędzić co najmniej cały dzień i część nocy. Fakt faktem, słońce już zmierzało ku spoczynkowi, ale nie zwracał na to uwagi, liczyło się tylko tu i teraz, a teraz i tu było źle. Tak bardzo przeszkadzało mu to, że niemal zapomniał o celu swojej wizyty. A raczej ich wizyty. Choć, musiał przyznać, czasu jeszcze było całkiem sporo.

W zamyśleniu władował się na jakiegoś wysokiego mężczyznę, odbijając się od niego i niemal lądując na ziemi. Prędko jednak odzyskał równowagę i nieco skorygował swoją trasę.

— Uważaj jak leziesz, pacanie! — zawołał tamten gniewnie.

Altaïr tylko się uśmiechnął pod nosem, wkładając kilka monet do kieszeni. Och, szło mu zaiste perfekcyjnie, mimo iż już dawno nie robił takich rzeczy. A może po prostu dopisywało mu szczęście... w końcu głupi zawsze je miał, czyż nie? No chyba nie do końca, tamten go nie miał — przyszło mu na myśl.

Choć i on ostatnio także ostatnio nie mógł na nie narzekać. Skręcił w jakąś boczną uliczkę i zaczął iść na wprost siebie, nie mając pojęcia dokąd idzie i na jaki zakręt go wyniesie. Odkąd Diana przyłapała go na nocnej eskapadzie, miał wrażenie, że nie spuszczała go z oczu, i to niekoniecznie w tym sensie, w którym by sobie życzył. Już wolałby sytuację, w której naprawdę ma do niego słabość, mógłby to wykorzystać w ten czy owy sposób, a koniec by nie był tak... bolesny. Skrzywił się tę myśl, nadal czując, jak jakaś nieboska siła uderza w jego biedny, Bogu ducha winny brzuch. A tak? Był pewien, że jakikolwiek zły krok z jego strony zakończyłby się z ukrytym ostrzem w jego sercu. A jeśli nie podejmie żadnego kroku, skończy z kawałkiem ostrego metalu w żołądku - był tego zupełnie pewien, choć póki co miał spokój. Kto wie, może właśnie fakt, że tak go pilnowano sprawił, że jeszcze żyje?

A może to po prostu moja paranoja?

Nie, tego akurat był pewien. Po owej nocy widywał częściej chyba każdego domownika, a zwłaszcza Haythama, który jednak wiecznie był czymś zajęty. Podobnie sprawa miała się z Dianą, zawsze była albo zajęta Connorem, albo jakimiś kobiecymi pierdółkami. A Connor? Albo się pakował w tak proste rzeczy, jak pomaganie mieszkańcom pobliskiej wioski, albo ciągle o czymś rozmawiał z Dianą. Tylko... o czym?

Nagle doznałm déjà vu. Chyba gdzieś już to przeżył, choć nie miał pojęcia gdzie i kiedy.

— Pewnie znowu ci odwala i tyle — powiedział do samego siebie.

Jego uwagę przykuło parujące na zimnie, wydychane przez niego powietrze. Kompletnie zapomniał o zimie, chociaż śnieg spadł dobre dwadzieścia księżyców temu. W tym mieście zresztą łatwo było o tym zapomnieć, bo było względnie ciepło, przynajmniej porównując do warunków panujących w posiadłości Connora. Cała Filadelfia. Po co oni tu właściwie wyruszyli?

Waszyngton.

Według Haythama, był w posiadaniu Fragmentu Edenu. Według Connora, Haytham już dawno sobie ten Fragment przywłaszczył, tylko chciał ich wplątać w kłopoty. A według Diany, poryw na taką osobę jak Waszyngton, był doskonałym pomysłem na samobójstwo. Po wielu debatach, w których nie uczestniczył "ze względu na jego nieznajomość realiów", ustalono, że wkradną się nocą do rezydencji niegdysiejszego dowódcy rebelii i stoczą z nim rozmowę, w cóż, dzięsięcioro oczu. Pomysł ten bardzo nie podobał się Connorowi, który twierdził, że może sam się z tym uporać, czemu przeciwny był Haytham, który twierdził, że zbyt wiele wtedy zaryzykuje. Altaïrowi dane było słyszeć o niektórych zwycięstwach Connora w trakcie wojny domowej, więc nie bardzo rozumiał stanowisko Haythama, ale niezbyt go to obchodziło, gdy o tym dłużej myślał. Nie ważne jak, gdzie i dlaczego, ważne, by po prostu ten cholerny złom zdobyć.

I tu pojawiał się kolejny problem. Każdy z nich chętnie by położył ręce na artefakcie. Nie rozmawiali o tym jeszcze, ale był pewien, że każdy z ich czwórki zdawał sobie sprawę z tego, że w końcu trzeba będzie ustalić, co zrobić ze zdobyczą. Haytham wyglądał na takiego, który by wziął ów przedmiot dla własnych korzyści, co nie napawało go specjalnym optymizmem. Connor nie wydawał się być jakkolwiek zainteresowany Fragmentem, ale Altaïr sądził, że zabrałby go po to, by nie dostał się w niepowołane ręce. A Diana? Cóż, to już stanowiło dla niego zagadkę. W całym tym galimatiasie już dawno pogubił się w jej zamiarach. A biorąc pod uwagę ich nieco oziębłe stosunki...

Tak czy siak, lepiej będzie, jeżeli ten śmieć dostanie się w moje ręce — pomyślał. Tylko co wtedy? Wątpił, by towarzysze pozwolili mu ot tak sobie odejść, z potencjalnym narzędziem władzy nad światem w kieszeni. Jeżeli zniknie bez słowa, uznają go za zdrajcę i zaczną pościg. Może i był mentorem bractwa, ale jego umiejętności, już pomijając przymusową przerwę, raczej nie przewyższały zdolności trojga ludzi tak podobnych do niego. Z drugiej strony... gdyby okazał się wystarczająco szybki... mógłby uciec z tego miejsca na statku, używając jabłka do zawładnięcia kapitana któregoś z nich.

Nie.

Takie rzeczy wymagały czasu. Gdyby wyruszył od tak, na pierwszym lepszym okręcie, najpewniej skończyłby jako duch żeglarza na statku widmo, pływającego bez celu po bezkresnym oceanie. Nie dlatego, że ktoś by zaatakował statek. Sam w pojedynkę był w stanie się wybronić przed bandą gwałcicieli i złodziejaszków na kiju, samych siebie nazywających dumnie piratami. Natomiast bez zapasów żywności, przygotowanych na długo przed wyprawą, była to wycieczka w jedną stronę. Na dodatek nie miał zielonego pojęcia, dokąd się udać po zdobyciu artefaktu. No bo co, wróci do domu? Albo uda się tam, gdzie go nogi poniosą? Nie, nie mógł tak zrobić.

Nagle jedna myśl wybiła go z rytmu. Każdy z tych planów zakładał, że zdobędą Fragment Edenu bez żadnych problemów, a przede wszystkim że ów cały Waszyngton będzie w jego posiadaniu. A jeżeli akurat właśnie go stracił? Albo nigdy go nie miał? A co jeżeli to w ogóle była zmyślna intryga, uknuta przez...

Poczuł jak oblewa go zimny pot, tylko dodatkowo urozmaicając wzmagający się mróz. To by pasowało. Elegancki i prosty sposób na wyeleminowanie niepotrzebnego elementu z obiegu. Dodatkowo pasowało to do jednego z jego podejrzeń, jakoby to Haytham spiskował przeciwko niemu owej nocy w lesie. Do tej pory nie brał go aż tak pod uwagę, z uwagi na jego brak zainteresowania sprawami domowników, ale... gdy się głębiej zastanowił, to miało naprawdę dużo sensu.

Więc co? Nie mógł się wycofać, tak jak nie mógł dopuścić do tego, by ewentualnie jabłko wpadło w nieodpowiednie ręce, a następnie zaginęło. Jeżeli to zwykła pułapka... cóż, mogło to delikatnie skomplikować sprawę.

Uświadomił sobie coś jeszcze. On, Diana oraz Connor twierdzili, że są asasynami. Jedynie Haytham nigdy się do tego nie przyznał. A jeżeli nim nie był...

— On nie może być templariuszem — warknął do siebie, z frustracji uderzając pięścią w ścianę pobliskiego domu.

Ale wszystko na to wskazywało. Mógł mieć ich wszystkich w jednym miejscu, okrążonych i pozbawionych jakichkolwiek szans na odsiecz. Czy w takim razie powinien ostrzec o tej ewentualności dwójkę towarzyszy? Najpierw przypomniał sobie pięść Diany, wcale nie taką delikatną, a następnie Connora, bezwstydnie patrzącego na dziewczynę zawsze, gdy rozmawiali ze sobą. Nie, to nie był dobry pomysł. Pewnie by stwierdzili, że ma jakąś paranoję i mu odwala, a może nawet zwrócili uwagę na niego samego. To też było możliwe, chociaż... napięte relacje Connora z Haythamem mogły sprawić, że ten pierwszy nie odrzuciłby z miejsca pomysłu Altaïra. Więc może rozmówić się przynajmniej z nim?

Jego rozmyślania przerwał nagle błysk, który ujrzał kątem oka. Pochodził z okna, które odbijało ostatnie promienie słońca. Zerknął na niebo i przeklnął w myślach. Zamyślił się do tego stopnia, że zapomniał o czasie. Szybkim krokiem zaczął oddalać się w stronę miejsca ich spotkania.

                                ***

On, Diana, Haytham i Connor stali na płaskim dachu jednego z wielu budynków stojących przy niezwykle długiej i szerokiej drodze, wypełnionej tłumem spieszących się ludzi. W zasadzie ta jedna budowla nie różniła się niczym od tych sąsiadujących z nią, czy stojących naprzeciwko. Altaïrowi wydawało się to strasznie monotonne, ale cóż, może mieszkańcy tego miasta mieli inne zdania. Delikatny śnieg pruszył na ich ubrania, przykrywając je ni to białym puchem, ni to jakimś proszkiem, na dodatek powodując delikatne drżenie jego i Diany, spowodowane nieprzyzwyczajeniem do miejscowej temperatury. Connor i Haytham zdawali się nie mieć takich problemów. Stali w pewnej odległości od siebie, ponuro wpatrując się w wielką posiadłość daleko na końcu ulicy. Miejsce, do którego mieli dotrzeć. Przednie wejście górowało nad resztą budowli, ustępując może jedynie jeszcze większej kopule, wyłaniającej się zza niego. Trzy wielkie łukowate wejścia były widoczne aż stąd. Po bokach rozciągały się dwa skrzydła, zakończone dużymi, kwadratowymi wieżami, a wszystko to było zbudowane z białego kamienia. Nie miał więcej czasu na kontemplację, bo Diana przerwała ciszę.

— Więc? Jak chcemy się tam dostać?

— Cóż. Podejdziemy pod główne wejście, pogadam ze strażnikami, może któryś nawet mnie pozna z okresu wojny. Kiedy nas wpuszczą, rozpoczniemy poszukiwania Waszyngtona, udając że...

— Nie — przerwał mu Haytham. — Wkradniemy się przez jedno z tych okien, po czym przekradniemy się do centrum, gdzie się rozdzielimy i zaczniemy szukać twojego znajomego.

Och. Więc tak to chce załatwić. Sprytnie — stwierdził w myślach Altaïr.

— Jak ty sobie to wyobrażasz? — zapytał lekko rozeźlony Connor. — Zapewne wylądujemy na środku regularnie patrolowanego korytarza, bez żadnych szans na znalezienie osłony.

— Wtedy będziemy musieli... nieco wyciszyć otoczenie — odpowiedział Haytham, nie patrząc na Amerykanina.

— I na dodatek to rozdzielenie się? Niby jak mamy się potem odnaleźć i uciec? A w pojedynkę nie sprostasz komuś, kto dzierży tak potężny artefakt. Czy ty w ogóle to przemyślałeś?

— Będziemy improwizować. Jeżeli nic nie odnajdziemy po... dajmy na to, dwóch godzinach, udamy się na tył rezydencji, gdzie poczekamy na każdego, następnie wspólnie uciekniemy. Jednemu z nas się musi poszczęścić. — Haytham obrócił się twarzą w ich stronę.

— A jeżeli ktoś wpadnie w kłopoty? — zapytała Diana, choć Altaïr niemal czuł na sobie jej wzrok.

— Usłyszymy o tym. — Haytham zmarszczył brwi. — Na pewno coś takiego nie będzie... ciche. Ale szanse na to są nikłe, żeby nie powiedzieć: zerowe.

— I jest tak, bo tak powiedziałeś? — zapytał go Connor, zdając się być coraz bardziej zdenerwowany.

Jego rozmówca podniósł wysoko brew.

— Tak, właśnie tak.

— No dobra, ale co się stanie, jeżeli jednak nie będzie miał jabłka? — zapytał Altaïr.

Widział w planie Haythama znacznie więcej... niepewnych luk, niż cała reszta, ale wolał teraz o tym nie wspominać.

— Wtedy grzecznie przeprosisz i wyjdziesz.

Odpowiedź ta spowodowała nagłe parsknięcie śmiechem Diany i lekki opad szczęki Altaïra.

— Przeproszę i... co?

— Dokładnie to. Matka nie nauczyła cię kultury? — zapytał pogodnym tonem Haytham.

Zaiste — pomyślał Altaïr, zaciskając zęby.

— To się nie może udać — westchnął Connor. — Dlaczego my go słuchamy?

— Może dlatego, że to ja jestem tu najbardziej poinformowaną osobą? — zasugerował Anglik.

— Nie takie rzeczy się już robiło — stwierdziła rezolutnie Diana.

— To brzmi jak samobójstwo. To umiem najlepiej — powiedział obojętnie Altaïr.

Haytham spojrzał na Connora, który jeszcze się zastanawiał.

— Może i brzmi to... szalenie, ale wierz mi, wiem co robię. Co robimy. Chyba nas nie porzucisz?

Connor spojrzał na Altaïra, Dianę i finalnie swojego wroga w dyskusji.

— Nie pozostawiasz mi wyboru. Ale przysięgam, że jeśli znowu odstawisz jakąś szopkę, to nie znasz dnia ani godziny — syknął gniewnie i zeskoczył w dół. 

Altaïr i Diana spojrzeli zdezorientowani na prowodyra, ale ten nie marnował czasu i poszedł w ślady Connora.

Dziewczyna podeszła do krawędzi i już miała powtórzyć czyn poprzedników, gdy nagle się zawahała. Zerknęła do tyłu i przez chwilę ich spojrzenia się skrzyżowały.

— Nie daj się zabić — powiedziała sztywno i rzuciła się w dół.

                                ***

Przybierający na sile wiatr szarpał ich szatami, czy też płaszczem w przypadku Haythama, mimo iż schowani byli w miarę osłoniętym miejscu. Za chwilową kryjówkę obrali skupisko krzaków i drzew, zasadzonych jednak ludzką ręką. Stanowili dosyć śmieszną zbieraninę: Altaïr w swojej śnieżnobiałej szacie (teraz dosłownie), Diana w swoich ciemnych barwach, Connor w szacie mieszającej brudną biel z lazurytem, a na to wszystko Haytham w ciemnym płaszczu i charakterystycznym kapeluszu.

— Gotowi? — zapytał ten ostatni, wskazując ruchem głowy na otwarte okno wieży.

Znajdowali się na samym końcu prawego skrzydła, od frontowej strony. Miało to pomóc im w dokładnym przeszukaniu rezydencji. Albo wyrżnięciu wszystkich po kolei.

— Bardziej nie będziemy — powiedział już na głos.

Nie mówiąc już nic więcej, zerwali się i na znak Haythama szybko podbiegli do ściany. Zgodnie z wcześniej ustalonym planem, Connor ustawił się przy ścianie i zrobił stopień z rąk. Diana jako pierwsza podbiegła i wybiwszy się z pomocą Connora, uchwyciła się otworu i podciągnęła, znikając po chwili w mroku. Następny był Haytham, który równie sprawnie powtórzył czynność. Teraz przyszła kolej na niego. Wziął kilka głębokich oddechów i zaczął biec, nabierając rozpędu. W ostatniej chwili podskoczył, lądując stopą na rękach Connora, który błyskawicznie je podniósł, wybijając go do góry. Złapał się kamiennego parapetu i zaczął podciągać do góry, aż udało mu się przykucnąć na dosyć grubym murze. Obrócił się i wystawił dłoń do Connora, który oddaliwszy się wcześniej nieco, teraz podbiegł do ściany i skoczywszy, złapał jego rękę. Przez chwilę tak wisiał, aż Altaïrowi udało się wywindować go do góry, skąd natychmiast zeskoczyli do wnętrza korytarza, wykonując przewrotkę na podłodze, by nieco załagodzić upadek i nie robić aż takiego hałasu. Gdy wstali, korytarz był pusty. Naprzeciwko nich znajdowało się wyjście, po prawej schody na piętro, po lewej kolejne drzwi. Zgodnie z ustalonym wcześniej planem, Haytham i Diana mieli pójść tym pierwszym wyjściem, rozdzielając się, gdy uznają to za słuszne, Connor i Altaïr mieli zrobić to samo, tylko z drugim. A przez cały ten czas głowę Altaïra zaprzątała myśl: skąd Haytham mógł wszystko tak dobrze wiedzieć i wedle tego zaplanować?

— Cicho tu — odezwał się Connor, podchodząc do wyjścia.

Posadzka była wykonana z marmuru w szachownicę, tak wypolerowana, że mogli się w niej przejrzeć jak w lustrze. Stawianie na niej kroków wymagało ostrożności, gdyż nie było wyzwaniem poślizgnąć się i narobić rabanu.

— Bardzo. Aż za bardzo — dodał półgłosem Altaïr. -—Nie zastanawiało cię to... wszystko?

— Co takiego? — Connor obrócił głowę i spojrzał na niego uważnie.

Przez chwilę Altaïr zastanawiał się, czy mu nie opowiedzieć o swoich podejrzeniach, ale w końcu zrezygnował. Mimo wszystko istniał choć cień szansy, że Connor sam był w to zamieszany, a wtedy... mógł pozbawiać się jakichkolwiek szans na przeżycie.

— Nie, nic.

Przekroczyli próg, niby para duchów. Znaleźli się w jeszcze szerszym korytarzu, z wyższym stropem i jaśniej oświetlonym, wskutek światła księżyca wpadającego przez wysokie okna, znajdujące się w ścianie po lewej. Natomiast ściana po prawej miała mnóstwo drzwi, umieszczone mniej więcej co sto metrów. Poza tym, wszędzie panowała upiorna wręcz pustka.

— Gdzie są wszyscy?

— Nie mam pojęcia, ale lepiej nie wywołujmy nikogo - odpowiedział mu  szeptem Amerykanin. — Więc jak się dzielimy?

— Ty może spróbuj przeszukać te pomieszczenia - Altaïr wskazał na drzwi. — Ja pójdę dalej.

— No dobra, ale uważaj na siebie. Wyjdziesz idealnie w holu głównym.

— Poradzę sobie.

Asasyni się rozstali. Altaïr ruszył prędkim krokiem przed siebie, zszedłszy jedynie uprzednio w cień, znajdujący się pod oknami. Zrobił to raczej odruchowo, bo w swojej białej szacie i tak nie mógł się ukryć przed kimś trzeźwym. Wodził palcami po gładkiej ścianie, zastanawiając się, w co oni się znowu wpakowali. To było szaleństwem. Nie miało szans się udać.

A jednak się w to władowaliśmy — westchnął w myślach.

Czuł się trochę jak w jednej z tych książek, gdzie arystokraci zostają zamknięci na imprezie z mordercą wewnątrz domu, który to zaczyna mordować po cichu jednego za drugim, a reszta gorączkowo usiłuje znaleźć sprawcę. Zabawne.

W końcu doszedł do wysokiego łukowatego przejścia. To niemal jak portal do innego świata — stwierdził w myślach, po czym sam siebie zganił za brak profesjonalizmu. Cóż, jeszcze mógł się oddalić i uciec, przynajmniej w teorii. Obejrzał się za siebie, ale ujrzał jedynie puste przejście. Tyle że już było za późno. Zdecydował o tym wcześniej, nie uciekając w momencie, w którym miał się stawić na zebraniu. Teraz należało doprowadzić sprawy do końca. Nabrał cicho powietrza i przekroczył kolejny próg.

Znalazł się w wysokiej i nieco podłużnej sali. Posadzka była taka sama jak wcześniej, natomiast sufit był przynajmniej dwukrotnie wyższy. Nieco na prawo od niego znajdowały się schody na górę, bardzo zresztą podobne do tych, które znajdowały się naprzeciwko nich. Na wprost od Altaïra znajdowało się kolejne wejście, prowadzące do wieży w drugim skrzydle, jak mniemał. Postawił kilka kroków i natychmiast usunął się w cień, gdy usłyszał jakiś głos i szybkie kroki, dochodzące ze strony głównego wejścia, na lewo od jego pozycji. Poczuł, jak serce mu skacze, zupełnie niespodziewanie dla niego. Chyba za dawno nie brał udziału w takiej akcji. Szybko podjął decyzję i odbił się od ściany, nabierając rozpędu i w mgnieniu oka dobiegając do schodów, na których niemal się położył i zaczął szybką, aczkolwiek niezręczną wspinaczkę. Stopnie były wąskie i wysoko postawione, co mu wcale nie pomagało, a gdy usłyszał kroki pod sobą, niemal spanikował. Sądząc po odgłosach, ten ktoś miał na sobie ciężką zbroję, a przynajmniej buty. Niemal na pewno strażnik. Przyspieszył jeszcze bardziej, starając się jednocześnie nie hałasować, gorączkowo stawiając ręce a w ich miejsce nogi, aż wypadł na czworaka w pierwszy lepszy korytarz, który prowadził od schodów. Po kilku metrach dziwnego biegu, udało mu się podnieść do normalnej pozycji i zacząć sprintować. Początkowo miał nadzieję, że strażnik poszedł dalej, ale gdy usłyszał kroki gdzieś w tyle, coraz bardziej zbliżające się do niego, zdecydował, że nie ma chwili do stracenia. Podbiegł do najbliższych drzwi i szarpnął za klamkę. Zamknięte. Oddalił się od drzwi i podbiegł do następnych, szarpiąc klamkę tak mocno, że niemal ją wyrywając. Tu już było otwarte, więc wbił się do środka, zamknął i zaryglował zamek, po czym oddalił się do środka sali. Przeżył kilka niepewnych momentów, gdy ciężkie kroki stawały się coraz głośniejsze, zrównały się z nim, aż finalnie zaczęły się oddalać.

— Chyba go zgubiłem — westchnął z ulgą Altaïr.

— Mnie? — odezwał się zupełnie niespodziewanie jakiś głos z tyłu sali.

Altaïr błyskawicznie dobył broni i obrócił się na pięcie, mierząc czubkiem ostrza w nieznanego osobnika. Przez chwilę patrzył na niego, aż w końcu zorientował się, że stoi naprzeciwko Connora.

— Co tu robisz? — zapytał, będąc lekko w szoku.

— Chciałbym zapytać o to samo. Znalazłem w jednym z pomieszczeń ukryte przejście, więc z niego skorzystałem.

— Uciekałem — mruknął niechętnie Altaïr.

Na chwilę zapadła cisza.

— Więc... co dalej? — zapytał.

Connor chwilę zaczął grzebać przy pasie, aż wyciągnął mapę i rozłożył na pobliskiej skrzyni. Dopiero teraz Altaïr rozejrzał się po pomieszczeniu, które najwidoczniej stanowiło jakiś składzik. Pod ścianami były upchnięte skrzynie, zajmując także część miejsca na podłodze, gdzieniegdzie znajdowały się także krzesła, poustawiane byle jak. Światło pochodziło z jednej pochodni, którą musiał zapalić Connor, gdy tu wszedł.

— No więc — odezwał się ten. — Widzisz to?

Altaïr spojrzał na punkt, który wskazywał towarzysz. Przez chwilę studiował rozkład sal i korytarzy, po czym odpowiedział cicho.

— Tu jesteśmy.

— Owszem. To musi być korytarz którym przybiegłeś, a tu...

— Niekoniecznie. Wybiegłem z głównego przejścia i schodami, to jest tu — poprawił towarzysza, wskazując na boczną odnogę korytarza. Och, więc w sumie jeszcze lepiej. I gorzej, jeżeli ten cały strażnik nadal tam jest. Widzisz to małe pomieszczenie, o tu?

Altaïr skierował wzrok na miejsce na mapie.

— Pokój naczelnika — wyrecytował.

— Ta mapa jest dosyć stara, pochodzi z okresu przed wojną o niepodległość, więc... jak myślisz, czym jest teraz?

Asasyni spojrzeli na siebie.

— Pokój Waszyngtona.

— Otóż to. Pójdziemy prosto do niego, nie rozdzielając się, załatwimy co mamy do załatwienia, po czym udamy się na miejsce zbiórki.

— Nic lepszego nie wymyślę — westchnął Altaïr, przecierając zmęczone oczy.

To wszystko działo się zbyt szybko, ale... cóż miał tu do powiedzenia on? Zupełnie nic. Strzelił palcami i wysunął ukryte ostrze, tak dla pewności. Mimo swoich wcześniejszych myśli, broń mu oddano, choć nie był to dokładnie jego egzemplarz, ale nie miał wtedy czasu na dyskusję. Teraz za to nie miał czasu na narzekanie. Podszedł do drzwi i lekko je uchylił, uprzednio je odryglowując i spoglądając przez szparę w poszukiwaniu niebezpieczeństwa. Connor w tym czasie zwinął mapę i zgasił pochodnie, po czym do niego dołączył.

— W drogę. 

Cicho opuścili salę, zamykając za sobą drzwi. Rozpoczęli wędrówkę po długich, ciągnących się korytarzach, wypełnionych wnękami, zamkniętymi pomieszczeniami, zakrętami i podejrzaną pustką. Nigdzie nie było widać żywej duszy, gdyby nie utrzymana czystość w tym miejscu, można by sądzić, że budynek już od dawna stoi opuszczony. Przez głowę nawet przeszła mu pewna myśl, że żadnych kroków nie było, tylko on je sobie wyobraził. Chciał nawet o to zapytać Connora, ale pomyślał, że gdyby naprawdę to był wymysł jego umysłu, to mogłoby nieco zmienić sposób, w jaki o nim towarzysz myślał. Jakikolwiek on by nie był. Poza tym, gdyby przez jego durne przemyślenia został wywołany alarm...

Spacer mijał w spokoju, nie licząc jego durnego serca, galopującego niczym rasowy kuhailan. Dotarli do jakichś schodów, już na tyle szerokich, że mógłby na nich spokojnie leżeć, na co miał nawet ochotę. Choć nie byłoby to zbyt komfortowe, biorąc pod uwagę portrety jakichś ludzi i żołnierzy, wywieszone na ścianach, których wzrok skierowany był na przejście.

— To tu — odezwał się Connor, wskazując ręką na drzwi pośrodku ściany, która stała na końcu schodów. — Jesteś gotowy?

— Nie. Chodźmy — mruknął Altaïr.

Szybkimi susami pokonali kilka ostatnich stopni i stanęli przed wejściem. Altaïr nacisnął klamkę, a ta,  ku jego zaskoczeniu, nie stawiała oporu. Spojrzał na towarzysza, po czym uchylił drzwi, gotów na wszystko: ścianę muszkietów wycelowanych w jego serce, śpiącego Waszyngtona, skrybę przepisującego list w biurze nadzorcy, ciało Diany czy Haythama, a może jakąś orgię. Ale tego co zastał, na pewno się nie spodziewał.

— O ja pierdolę — jęknął, czując jak nogi pod nim miękną.

Wszedł do środka, robiąc miejsce Connorowi. Pomieszczenie było całkiem duże jak na pokój, a na pewno większe, niż jego niegdysiejsza kajuta na okręcie Edwarda. Na suficie pośrodku pomieszczenia wisiał żyrandol, którego świeczki już dawno nie widziały ognia. Po lewej, w rogu umieszczone było biurko z ciemnego dębu jak sądził Altaïr, choć w tej chwili to nie miało znaczenia. Umieszczona na nim świeczka była jedynym źródłem światła, po tym jak Connor zamknął drzwi. Na podłodze leżał gruby, czerwony dywan ze złotymi elementami. Po prawej były jakieś szafy i kredensy oraz skrzynia, która wyglądała, jakby komuś zależało na znalezieniu czegoś w niej. Bardzo zależało. Cała zawartość leżała rozrzucona wokół, jakieś papiery, biżuteria i pieczątki, ale nie dojrzał nigdzie Fragmentu Edenu, co zupełnie go nie zdziwiło, biorąc pod uwagę to, co przykuło jego wzrok na wejściu. Zerknął na Connora, a ten skinął głową, potwierdzając jego podejrzenia. Zbliżyli się trochę do dużego łóżka z baldachimem, umieszczonego pod ścianą, idealnie pośrodku pokoju. Na grubej pościeli, takiego samego koloru co wykładzina na podłodze, leżało zmasakrowane ciało. Sam pewnie by go nie rozpoznał, ale Connor musiał być pewien, bowiem ściągnął kaptur i złożył ręce w żałobnym geście.

— Ten człowiek nie zasługiwał na taką śmierć — odezwał się po chwili ciszy.  — Nie był idealny i nie należał do tych, których ślepo się naśladuje, ale zasługiwał na lepszy koniec.

Altaïr niepewnie poklepał go w ramię.  Cóż, może i nie znał tego człowieka osobiście, ale nawet i bez tego mógł mu przyznać rację. Ten ktoś, kto był tu przed nimi, naprawdę musiał wpaść w krwawy, barbarzyński szał. Czaszka Jerzego Waszyngtona pozbawiona była oczu, w ich miejscu ziały puste oczodoły, nie miała połowy nosa, resztki białych włosów były pozlepiane krwią z kilku podłużnych ran na głowie. Szyja była rozpłatana na pół, a brzuch... Od tego widoku Altaïr omal nie zwymiotował.

— Co... co to za symbol? — zapytał słabym głosem Connor.

— Pentagram — wyszeptał cicho Altaïr.

Na brzuchu nieboszczyka oprawca wyciął bez wątpienia znak, którym identyfikowali się ludzie nie mający czystego sumienia. To stąd wylało się najwięcej krwi, która pokrywała cały brzuch, spodnie i pościel wokół trupa. Przez precyzyjnie wycięte otwory w ciele widać było wnętrzności, które chciały ale nie mogły się wylać. Dopiero dojrzenie tego szczegółu pozwoliło Altaïrowi odwrócić wzrok. W tej chwili dziękował Bogu, choć nawet nie wiedział jakiemu, za zatkany nos, inaczej pewnie smród powaliłby go na kolana. Czemu ktoś dopuścił się takiego czynu? Część tych uszkodzeń musiała być zrobiona już po śmierci Waszyngtona, więc co miało to na celu? Zastraszyć? Ostrzec? Pokaz siły?

— Chodź — powiedział zduszonym głosem do Connora. — Haytham musiał nas uprzedzić. Zmywamy się stąd, nim ktoś się tu zjawi. 

Connor niechętnie go posłuchał i udał się za nim, tylko zamykając za sobą drzwi. Zaczęli podróż do miejsca zbiórki, jedynie od czasu do czasu posiłkując się mapą, zbyt oszołomieni okropną sceną, którą ich oczy musiały obejrzeć. Jedyne, co Altaïr wiedział, to to, że ktokolwiek to zrobił, musiał zostać zabity, nim zamorduje w ten sposób jeszcze kogoś. A głównym podejrzanym był Haytham.

Kiedy w końcu dotarli na miejsce zbiórki, spoczęli na kamieniach. Nie miał pojęcia kto wpadł na pomysł naturalnego ogrodu pozbawionego dachu, ale w tej chwili był mu wdzięczny. Mogli odpocząć i poczekać w ciszy na resztę (a przynajmniej Haythama), skryci za ścianą dużych krzaków, okrytych śniegiem krzaków. Czas im się dłużył, sekundy mijały jak całe lata, minuta rozciągała jak niewolnik na łożu madejowym, a upływu godziny nawet nie dało się wyczuć. Nie marnowali sił na rozmowę, zdając sobie sprawę z tego, że są dopiero w połowie drogi, poza tym nie mając w głowie żadnych słów, którymi mogliby się posłużyć. W całej swojej karierze Altaïrowi dane było widzieć naprawdę wiele makabrycznych scen, mogących złamać niejednego niezłomnego mężczyznę, ale pierwszy raz na własne oczy dane mu było ujrzeć scenę jak z ksiąg, które niegdyś jedna z jego ofiar kazała publicznie palić, scenę okrucieństwa i rzezi, nie mającą usprawiedliwienia w żadnym środowisku.

Niemal podskoczył, gdy w końcu usłyszał kroki. Zerwał się błyskawicznie i zaczął się powoli zbliżać ku ścianie zieleni, a początkowa ulga zamieniała się w złe przeczucie. Coś tu było nie tak... Nie słyszał odgłosu rozmów.  Kroki brzmiały jakby zbliżała się jedna osoba, a Haytham nie dość że zapewnił ich, że tutaj nikt niepożądany się nie zapuści, to że wróci jednocześnie z Dianą, mimo iż uprzednio się rozdzielą.

Przeczucie znalazło swój upust, gdy usłyszał głośny huk eksplozji, a ziemia pod nim nieco się zatrzęsła. Wystrzelił zza krzaków, nie dbając o nic.

— O, ju...  — odezwał się Haytham,  ale przerwał gdy asasyn wpadł na niego i z hukiem przybił do ściany. 

— Gdzie jest Diana?  — wycedził przez zęby Altaïr. 

— Nie mam po... — zaczął Anglik, ale przerwał, widząc ostrze, które gwałtownie wystrzeliło spod dłoni przytrzymującego go mężczyzny.

— Gdzie... Ona... Jest?! — Niemal wydarł się skrytobójca.

Korytarzem szarpnęła kolejna, mocniejsza eksplozja. Jego cierpliwość do Haythama i jego sztuczek się skończyła, a jeśli nie był w stanie odpowiedzieć na takie pytanie, to...

— Nie wiem, szła w stronę piwnicy, nie zamykałem za sobą drzwi... — wyjęczał Haytham, czując jak ostrze Asasyna coraz bardziej naciska na jego gardło.

Przez chwilę stali tak, aż w końcu Altaïr go puścił. Już miał się obrócić, gdy przywalił mężczyźnie w twarz, a gdy ten padł na ziemię, zaczął biec sprintem wgłąb korytarza, z którego zaczęły wyłaniać się pierwsze smugi dymu.

                                ***

Wesołych świąt, choć tutaj zbyt wesołe to one nie są :v

                          

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top